piątek, 30 grudnia 2011

Świąteczne prezenty

Chyba każdy lubi dostawać prezenty. Szczególnie te Gwiazdkowe. Tak to już niestety się stało że w dzisiejszych czasach Boże Narodzenie to czas przede wszystkim prezentów. No bo co tam wielkie przygotowania, co tam choinka, co tam Wigilia, szybko zjeść, szast prast i do prezentów. Chociaż w tym roku było nieco inaczej. W tym roku...
Wigilię organizowała szwagierka, więc część przygotowań mnie ominęło, chociaż nie obyło się bez barszczu i uszek, które przecież można zjeść na drugi dzień i też są pyszne. Kolacja zaczęła się o 18.00, jak zwykle, opłatek, kolejne potrawy, dzielenie się nowinami i wspominanie dawnych czasów. Ale zupełnie niezwykle, oczekiwaliśmy jeszcze gości na raty. Kuzynka z chłopakiem, ponieważ kończyli pracę później, obiecali przyjść o 20.00. Nie zaprosić ich nie wypadało, Wigilia to kolacja rodzinna i im więcej osób przy stole tym lepiej. Ale to jeszcze nie wszystko, bo o 22.00 kończyli pracę dwaj bracia kuzynki, którzy tymczasowo, już ponad rok, przebywali w Edynburgu aby sobie dorobić. No nie wypada ich tak samych zostawić.
Kolacja więc zjedzona, godzina dwudziesta minęła, kuzynki nie ma. Prezenty pod choinką kuszą, oj kuszą, szczególnie latorośl szwagrostwa, w wieku jedenastu lat, zaczyna krążyć jak hiena koło choinki.  No ale nie wolno, mama zabroniła, czekamy na Agnieszkę. Agnieszki nie ma. Znając ją, będzie o dziesiątej. No ale się pospieszyła i już o 21.15 zawitała w progi. Oczywiście ze swoim ogonem, czyli jej chłopakiem. Szybko szybko do jedzenia, nie ma gadania, pogadamy później, teraz jeść bo się dziecko niecierpliwi. Dziecko tymczasem zdążyło posegregować wszystkie prezenty na kupki, aby szybciej mogło porozdawać je kiedy przyjdzie pora.
Pora nadeszła. I tu trafił mnie szlag.
Nie będę wyliczać ile wydaliśmy na prezenty dla gospodarzy, dość że powiem że kupiliśmy im w sumie: kuchenkę gazową kempingową wraz z zapasowymi wkładami dla faceta, pen-drive 8GB w w kształcie torebeczki (śliczny breloczek w rodzaju biżuterii) + czekoladki dla pani domu, dla gówniarza oczywiście też czekoladki w kształcie narzędzi (młotki, śrubokręty itp.), zestaw do konstrukcji troszkę skomplikowanych, ale odpowiednich dla jego wieku zabawek na baterie słoneczne (z cyklu zrób to sam) oraz uwaga! kamerę hd wraz z kartą pamięci 4GB. Kamera dla początkujących oczywiście, żaden cud techniki, ale dla dziecka prawdziwe cacko, tym bardziej że rodzice nie mają żadnej, haha. Niech tam, mąż dwa miesiące harował po godzinach, zarobił więcej grosza, to niech mają.
Dzieci moje dostały po płycie dvd z wyprzedaży (my już nie kupujemy dvd odkąd mamy blu ray i telewizor 3d, ale niech będzie, standardowe dvd też się da obejrzeć) i paczce czekoladek BOGOF, czyli weź jedną a drugą dostaniesz za darmo. Mąż małą paczkę czekoladek i 0,33l buteleczkę swojskiej nalewki ziołowej (robioną własnoręcznie przez gospodynię czyli jego własną siostrę) a ja, oczywiście czekoladki i... dwa słoiki przetworów własnej roboty - dżem z pigwy i "mango chutney" czyli sama nie wiem co bo cholerstwa nie używam. Ładnie zapakowane w ozdobny papier.
Jestem osobą spolegliwą, zawsze cieszącą się z prezentów, jakiekolwiek by nie były. Ale to przerosło moje wyobrażenie. A powinnam była już podejrzewać cokolwiek rok temu, kiedy oprócz czekoladek dostałam książkę z cyklu poradnik małżeński, najtańsze wydanie, której nawet nie tknęłam do dzisiaj. To znaczy tknęłam bo tykam wszystkie książki, ale nie mogłam przebrnąć przez pierwszy rozdział. I sobie leży i zarasta kurzem i innymi pasożytami.
Co do Wigilii, pomimo wszystkich kłopotów z dotarciem poszczególnych uczestników na miejsce i czasem jej trwania, bo summa summarum 6 godzin to trochę dużo jak na tę okazję, pomimo różnicy zdań i wywodów filozoficznych w stylu ja-mam-doktorat-więc-ty-milcz-lub-doucz-się-fizyki, pomimo wszystko to była najfajniejsza Wigilia jaką pamiętam. A gdy wróciliśmy do domu już po pólnocy, przywitał nas ciepły korpus zaspanego znudzonego kociego ciała, oraz masa "prawdziwych" prezentów pod choinką. Których otwieranie skończyło się po drugiej nad ranem.
Miałam już zakończyć bo tak mi się wydawało najtrafniej, ale muszę dokończyć, bo jutro kończy się rok a ja chcę podsumować wszystko z taką szczerością na jaką mnie stać.
Urodziny.
Wiecie już chyba, że urodziny moje są w drugi dzień świąt, czyli boxing day jak tu mówią.  Dla jednych szczęście, dla innych przekleństwo. I to z całą pewnością zależy od punktu siedzenia czyli od ile właśnie lat kończysz. Kiedyś cieszyłam się z tego ze urodziłam się w drugi dzień świąt, bo przecież wszyscy będą pamiętać. Potem było mi wszystko jedno, urodziny jak urodziny, każdy je kiedyś ma. A teraz... niech to szlag trafi, dlaczego ja? Wszyscy inni mają urodziny w jakimś normalnym terminie, a ja...
Wyobraźcie sobie moi mili, że na moje CZTERDZIESTE urodziny dostałam: czekoladki z Aldika (czyli najtańsze z najtańszych, tańsze nawet od Lidla), papier pachnący z Marks & Spencer do wykładania szafy (żeby ubrania nie śmierdziały!) i butelkę bułgarskiego wina  z odkręcanym kapslem, rocznik 2010 (czyli znowu: najtańsze bo z kapslem, 2010 - syf, nie mogę pić młodego wina bo mi się żołądek przewraca). Jeeezuuuu czy ja jestem taka beznadziejna czy co? I to od ludzi którzy zarabiają niemałą kasę i jedzą tylko tzw. organic food, bo jedzenie z supermarketu to syf!
Kiedyś cieszyłam się każdym prezentem. Teraz, mam w końcu te czterdzieści lat, i doświadczenie jakieś mam. Powiedziałam do męża, że ja w przyszłym roku też zrobię dżemiki do słoiczków, a naleweczki to się zleje z naszych własnych zasobów, bo w nalewkach to jestem specjalistą  Czy specjalistką. Wszystko jedno. Butelek mam zawsze z piętnaście. Własnej roboty.
I tu rodzi się pytanie:  czy to ja tak "spaniusiałam" do reszty czy świat zwariował? W sumie - prezent to prezent, mały czy duży, darowanemu koniowy nie patrzy się w zęby. Ale jednak czasami żal.

P.S. Rewiduję - czekoladki które dostałam na Gwiazdkę to Lindt Swiss Collection, czyli nie najtańsze, choć mała paczka, tylko dwanaście czekoladek. Swoją drogą, dwa dni wcześniej, za "naprawienie" laptopa koleżanki mojego męża (nic takiego nie zrobiłam, uzdatniłam jej tylko komputer, 10 minut roboty), dostałam ogromną paczkę Ferrero Rocher - 36 sztuk! Widocznie bardziej opłaca się utrzymywać stosunki ze "znajomymi" a z rodziną tylko na zdjęciach.
Jeżeli zołza ze mnie wychodzi - wybaczcie. 40 lat bycia uległą w końcu odcisnęło piętno.

wtorek, 27 grudnia 2011

Dwanaście świeczek

Dzisiaj będzie bardzo krótko. Tylko tyle aby wyjaśnić dlaczego na moim torcie było dwanaście świeczek. Dlaczego dwanaście skoro urodziny były czterdzieste?
Mąż zapytał ile chcę mieć świeczek, powiedziałam że czterdzieści to się nie zmieści, więc chcę cztery, na każde dziesięc lat po jednej. Mąż chciał dwanaście, po jednej na każdy miesiąc w roku. Po krótkim namyśle jednogłośnie podjęcliśm decyzję że będą cztery kupki po trzy świeczki. Czyli całkowity kompromis, dla każdego coś dobrego. Wkrótce okazało się dlaczego mąż nalegał na umieszczenie wszystkich świeczek z opakowania - po prostu ich płomienie paliły się na kolorowo, każda innym kolorem. Nie mam zdjęcia, ale było przepięknie.
Dziś mam już oficjalnie czterdzieści lat.

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Sto lat

Sto lat sto lat niech żyje żyje nam,
sto lat sto lat niech żyje żyje nam,
sto lat sto lat niech żyje żyje nam,
nieeeech żyyyjeeee naaaaaaaaam !

Czterdzieści lat minęło jak jeden dzień...
I co ja teraz zrobię? Nie jestem ani trochę starsza ani trochę brzydsza, no może trochę mądrzejsza.
Kiedyś cieszyłam się że mam urodziny w święta, dzisiaj uważam to za przekleństwo. Wszyscy mogą mieć i święta i urodziny, ale nie ja. Wczoraj przeżyłam to bardzo. Dzisiaj... popłakałam tylko trochę. Jutro zmienię opis swojego bloga. Już nie jestem kobietą TUŻ przed czterdziestką, Dwanaście świeczek na torcie. Chcecie wiedzieć dlaczego? Jutro wam powiem. Dobranoc.

sobota, 24 grudnia 2011

Wigilia

Dom posprzątany, ciasta upieczone, jedzenie przygotowane, jeszcze zostały tylko ryby na ostatnią chwilę przed Wigilią. Prezenty pod choinką. Świąteczny stół już przygotowany, nic na nim jeszcze nie ma, no może za wyjątkiem pierniczków, tych własnoręcznie robionych i ze sklepu też. Nie wolno nic jeść, tylko sałatkę warzywną i chleb z serem, no bo przecież post dzisiaj, co nie? Pierniczki i czekoladki można.
Syn zapytał wczoraj, to po co jest ten post, przecież my nie jesteśmy praktyjkującymi katolikami. A ja na to że to tradycja, że w Wigilię post musi być i już. Bo trzeba mieć pusty brzuch na Wigilijne pyszności i na to co trzeba zjeść w Święta. Zrozumiał. Dziś rano spytał czy parówki to też mięso :-)))

Tak cicho, spokojnie i miło w naszym domu w TEN DZIEŃ jeszcze nigdy nie było. Zawsze ganianina, zakupy na ostatnią chwilę, gotowanie, szaleństwo. Dzisiaj jest naprawdę wyjątkowo. Po prostu nie mogę w to uwierzyć. Dzieci nawet nie pyskują. Mąż tylko wcześniej wyszedł "do miasta", niby po filtry do kawy bo się skończyły, przed wyjściem zapytał mnie to co on miał w tym mieście kupić, odpowiedziałam że poza tym co ON CHCIAŁ kupić to tylko filtry do kawy. Przyszedł po jakimnś czasie i tak się jakoś dziwnie wykręcał, po czym oboje z synem pobiegli do pokoju syna. Myślą że się nie domyślam że to na pewno tort na moje urodziny. A może nie?

W takim oto wspaniałym nastroju spokoju i radosnego wyczekiwania życzę wszystkim takich samych, spokojnych Świąt, dużo radości na buziach dzieci i miłości, bo to w każdej rodzinie najważniejsze.
Niech Wam gwiazdka pięknie świeci!


..._██_*。*. / \ .˛* .˛.*.★* *★ 。*
˛. (´• ̮•)*˛°* /.♫.♫\*˛.* ˛_Π_____. * ˛*
.°( . • . ) ˛°./• '♫ ' •\.˛*./______/~\*. ˛*.。˛* ˛. *。
*(...'•'.. ) *˛╬╬╬╬╬˛°.|田田 |門|╬╬╬╬ .
¯˜"*°••°*"˜¯`´¯˜"*°••°*"˜¯` ´¯˜"*°´¯˜"*°••°*"˜¯`´¯˜"*°

***************************************************************************

środa, 21 grudnia 2011

A tort i tak będzie!

Bigos gotowy. Co prawda chłopaki stwierdziły że trochę pieprzu mu brakuje więc jutro im dopieprzę, jak po raz ostatni będę go podgrzewała, a potem poprzekładam do słoików i do lodówki.
Na jutro mam w planie pieczenie ciast, to znaczy makowca i sernika, bo nie ma dla mnie Świąt bez tych dwóch ciast. A pyszny makowiec nauczyłam się robić w zeszłym roku i tym roku go powtórzę. Trochę cyrku było z makiem bo za cholerę nie wiedziałam jak go zemleć, no wiem że najpierw się parzy a potem mieli, ale ja nie mam młynka do mięsa, a nie pamiętam jak to robiłam rok temu. Chyba robotem kuchennym, ale teraz nie wiedzieć czemu ten pomysł wydał mi się dziwny. Szperałam po internecie i szperałam, i wszędzie ludzie piszą że najpierw mak zaparzyć, potem zemleć lub utrzeć w makutrze. A ja makutry też nie mam. Makutra - makutra - nomen omen, ale jaja, właśnie odkryłam znaczenie tego słowa. Moja mama zawsze ciasto ucierała w makutrze, a tu proszę, mak-utra, czyli do ucierania maku!
No ale wracając do tematu czyli przygotowania maku na najlepszy na świecie makowiec, natknęłam się w internecie że można w Polsce (bo na pewno nie tutaj) kupić mak już zmielony. Więc jak w sklepach można to znaczy że może być najpierw zmielony a potem zaparzony, czyż nie? Młynek do kawy mam. Nawet długo mi nie zeszło, ale mieliłam trzy razy, tak na wszelki wypadek, i chyba wyszedł dobry. Zaparzyłam go i teraz postoi przez noc, zgodnie z przepisem.
Ostatnie zakupy zrobione, jeszcze tylko zostało zakupić chleb, ale to już przed samymi świętami. Chociaż teraz chleby mają jakiś dłuższy okres do spożycia, a poza tym to chleba za dużo u nas nie idzie. No ale jak przyjdą goście to chleb musi być. No i tak, jak już pisałam wcześniej, nie jestem zestresowana tymi świętami w ogóle. Za dużo jedzenia nie robię, bo dla kogo? Mąż jeszcze w pracy dostanie indyka, pewnie ze dwadzieścia kilo jak w zeszłym roku, no to się kawałek upiecze na pierwszy dzień. A na drugi przyjdą pewnie goście jak co roku i trzeba będzie poodgrzewać wszystko co zostało z dwóch dni. Ale gościnna jestem co nie? A bo ja mam w ten dzień urodziny i zawsze cholernie się wkurzam że w swoje własne urodziny muszę gotować, jedzenie przygotowywać i gości zabawiać. I tort piec. W tym roku będzie inaczej, bo mąż zapowiedział mi dzisiaj widząc listę zakupów (na której były artykuły "do torta"), że nie piekę żadnego torta bo mam urodziny i zawsze piekę dla wszystkich na ich urodziny więc w tym roku nie piekę. A tort będzie i tak. Powiedziałam "OK" i skreśliłam artykuły tortowe z listy, znacznie ją w ten sposób skracając. Fajnego mam męża, co nie?

wtorek, 20 grudnia 2011

Bigos

Aż trudno mi w to uwierzyć, ale po raz pierwszy w życiu jestem przygotowana do świąt wcześniej niż last minute. Wszystkie prezenty dawno kupione, paczki do Polski wysłane, kartki świąteczne porozdawane (tutaj w zwyczaju jest obdarowywanie się kartkami przez znajomych, sąsiadów i kogo się da), choinka, dekoracje, nawet zakupy już właściwie skończyłam, jeszcze tylko jutro spiszę wszystko co mi potrzeba do ciasta. No i jeszcze alkohol jakiś by się kupiło. Ale tym zakupem to już obarczam męża.
A ja chciałam napisać dziś o bigosie.
Bigos to dla mnie coś co zawsze musi być na święta, czy to Boże Narodzenie czy Wielkanoc, poza tymi dwiema okazjami nie robię bigosu. Ale mój bigos musi być zawsze bigosem nad bigosy. Gotuję więc kapustę kiszoną, swojską, przysłaną z Polski w paczce, uzupełniam kupioną tutaj, w sklepie, po to żeby było więcej oczywiście. Mama codziennie mi powtarza, ale dodaj słodkiej kapusty córeczko, to zobaczysz jaki bigos będzie dobry. A dodałaś już kapusty słodkiej, dodaj, musisz dodac żeby bigos był dobry. A ja nie lubię bigosu ze słodką kapustą, choć być może jest to niezauważalne w smaku. Po prostu bigos to kiszona kapusta i tyle. I musi być lekko kwaśna. Więc żeby uspokoić mamę, mówię że nie, jeszcze nie dodałam bo dodam na końcu, że jeszcze nie kupiłam, że spróbuję na końcu i najwyżej wtedy dodam. Ale nie, ona się upiera że ma być słodka kapusta i już. No to ja daję jej wierzyć że zrobię tak jak ona, przecież i tak nie spróbuje, hehe.
A poza tym, nie lubię bigosu mojej mamy. Za tłusty, za słodki, za dużo grzybów. Bo mama wrzuca grzyby do wszystkiego, a już do bigosu najwięcej. Owszem, ja też dodaję, ale kilka grzybków, kroję je drobniutko i dodaję w pierwszy dzień gotowania. Bo bigos trzeba gotować co najmniej trzy dni. Oczywiście że nie cały czas, tak po trochę.
No i mięso, niektórzy uważają że mięso ma być tluste, inni że wręcz przeciwnie, jeszcze inni że bigos to "przegląd tygodnia", do którego można wrzucić każdy ochłap mięsny. Dla mnie musi być to mięso może nie najdroższe, na pewno nie schab, bo byłby trochę za suchy, ale raczej kawał mięsa dobrego i nie tłustego, do tego kilka żeberek i kilka plasterków boczku. Może jeszcze ze dwa pętka dobrej kiełbasy, ale teraz to baprawdę trudno o dobrą więc wrzucam po prostu jaką mam. Bo tutaj w Szkocji nie produkuje się polskich kiełbas, można je oczywiście kupić nawet w Tesco ale są drogie. Więc tylko trochę idzie do bigosu. Reszta prosto do brzuchów.
Cebulka, wcześniej przysmażona na patelni, z bardzo niewielką ilością tłuszczu, i czosnek który dodaję w ostatnim dniu gotowania bigosu. Kilka grzybków, jak wcześniej wspominałam, oczywiście suszonych.  Przyprawy - pieprz, majeranek, trochę słodkiej papryki. No i oczywiście czerwone wino. Kupuję najtańsze, i tak jest dobre. Wlałam całą butelkę, bo mam duży gar, już teraz bigos jest pyszny, ale jeszcze musi się podusić jutro kilka godzin. Czegoś mi jeszcze w nim brakuje, jakiegoś kopa, ale to się zobaczy jutro, gdy wszystkie składniki się ładnie wymieszają smakami.
A wiecie że pierniczki które upiekłam dwa tygodnie temu, już zaczęły mięknąć? To będą naprawdę fajne święta....

piątek, 16 grudnia 2011

Wigilijne rozterki

Hura, hura, hura! Dziś mój ostatni dzień w pracy! W tym roku oczywiście. Miałam wielkie plany posprzątać sobie biurko, to znaczy usunąć część bzdurnych papierów a część zamieść do archiwum. No i są jeszcze takie które odkładane przeze mnie na półkę przez pół roku, aż się proszą aby je powkładać do odpowiednich segregatorów. Ale mi się nie chce.
Postanowiłam więc pół dnia przeznaczyć na przyjemności, takich jak wypisywanie kartek świątecznych, pogaduszki przy herbatce, gry na facebooku czy śledzenie zamówionych przez internet prezentów. Za papiery zabiorę się po lanczu.
Mam dylemat natury moralnej. Otóż, ponieważ zarówno my jak i siostra mojego męża z rodziną, mieszkamy w sąsiednich miejscowościach,  w zasadzie blisko siebie ale nie chodzi tu o odległosć a raczej o to że za granicą to jedyna rodzina, wigilię zawsze wyprawiamy na zmianę. Czyli raz oni do nas, raz my do nich. I w tym roku wypadło że my do nich. Jakieś dwa dni temu, szwagierka zadzwoniła z zapytaniem co przynoszę na wigilię. Zatkało mnie. Oczywiście, nie wyobrażam sobie pójść do kogoś na wigilię i nie przynieść czegoś na stół, zawsze przynosimy sobie wzajemnie coś tam, zawsze uprzednio dzwoniąc i informując co to będzie, na przykład - przyniosę ryby czy uszka. Dla mnie osobiście nie ma znaczenia czy ktoś coś przyniesie czy nie, bo wigilia to wigilia i musi być na stole wszystko co było u mamy czy teściowej, kiedy wigilie spędzaliśmy w Polsce. I owszem, miałam zamiar przynieść jakieś śledzie, może pierogi z kapustą czy kluski z makiem. Ale odpowiedziałam że nie wiem, że niech się zastanowi i mi powie. Na to ona że daje mi wybór bo jestem gościem. Kurka wodna, jestem w końcu gościem tak czy nie? Jak zapraszam kogoś na obiad to najwyżej oczekuję butelki wina albo czekoladek, w podzięce. A jak nic nie ma to też dobrze. Ale tak? Urządzasz w domu wigilię to przygotowujesz wszystko od A do Zet a jak ktoś przyniesie więcej to będzie więcej na stole. Proste.
Zresztą, prawdopodobnie będzie na tej wigilii jeszcze kilka osób, ale raczej nie podejrzewam że zostały one poproszone o to samo. Bo są goście i GOŚCIE najwidoczniej. Jestem zła za takie postawienie sprawy. I co, w drugi dzień świąt mam urodziny, czy też mam kazać sobie coś przynieść do jedzenia?

środa, 14 grudnia 2011

Pierwsza noc z kotem.

Znowu wieje. Nie żeby jakoś strasznie, chociaż ogłosili "pomarańczowy alert", czyli mocne wichury. W dodatku padał wczoraj deszcz i nawet kot nie bardzo miał ochotę na wychodzenie z domu. No kilka razy mu się udało przezwyciężyć lenistwo, bo przecież natura wzywa, ale generalnie to raczej w domu, a zwłaszcza na parapecie. Szkoda że nie pomyślałam o zrobieniu zdjęcia, ale wyglądało to tak komicznie, że zamiast szukać aparatu, pokładaliśmy się wszyscy ze śmiechu, gdy kociul wgramolił dupsko na parapet, poleżał chwilę bez ruchu, po czym obie przednie łapy położył na kaloryferze i je sobie grzał. I patrzył zdziwiony na tę naszą radość, że jak to, to my sobie cztery litery grzejemy na kaloryferach a kotu łapek nawet nie wolno? Wyglądało to komicznie bo... tylko te miękkie części kocich łap dotykały kaloryfera, te z poduszeczkami, jak ludzkie dłonie.
W nocy kot zwykle siedzi na parapecie w "swoim" pokoju albo nie wiem gdzie, bo przecież staram się spać. W nocy kaloryfery nie grzeją. W nocy jeżeli kot chce spać, najczęściej zasypia na jednym ze swoich dwóch łóżek. Do naszej sypialni przychodzi tylko około 3-4 w nocy sprawdzić czy żyjemy, przed pójściem na łowy i zaraz po powrocie. A tu wczoraj wieczorem, zupełnie cichaczem i niezauważenie, bo już czytałam książkę przed snem a mąż był jeszcze w łazience, zakradł się na nasze łóżko i umieścił na miejscu, w którym zazwyczaj leżą nogi mojego męża. To jego ulubione miejsce, ale w dzień a nie w nocy, więc nikt się go tam nie spodziewał o 23. Mąż wrócił, popatrzył, spytał czy ON dzisiaj z nami śpi, potwierdziłam, więc nogi męża powędrowały na moją stronę i już tam zostały do mniej więcej trzeciej, kiedy natura wezwała kota. Spać się nie dało, bo chociaż łóżko mam tzw. kingsajz, czyli naprawdę wielkie, to te nogi mojego męża na mojej stronie... no coś nie było tak. A poza tym on się bał przewracać z boku na bok, żeby nie obudzić kota! Ha ha!
Kot poszedł, przyszedł, umył się i wskoczył z powrotem w to samo miejsce. Nogi męża znowu powędrowały w moją stronę. I tak już do rana. Tak minęła nam pierwsza noc z kotem w łóżku.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Nakarm psa

Jeżeli los naszych braci mniejszych nie jest ci obojętny, proszę wejdź na tę stronę:


Ściągnęłam ten link z bloga Kasi http://dobra-dobra.blogspot.com/ 
Klikając w niego możesz nakarmić psa przebywającego w schronisku dla zwierząt. Mnie się udało nakarmic Dziadzia, ale to niesłychane jak wiele psów już zostało nakarmionych dzięki tej akcji. 
Jeżeli wam się uda, zapraszam do dzielenia się imionami psów które otrzymały dzięki wam pomoc.  

Obcinanie

A wczoraj wieczorem to mój mąż obciął choinkę. Bo się okazało że zanim się ją wsadzi do stojaka, trzeba jej pieniek przyciąc tak około 3 cm, żeby pory choinki lepiej wchłaniały wodę.  No a że tego nie zrobił zgodnie z instrukcją, to uznał że trzeba teraz, żeby choinka wytrzymała nam do świąt. No i właśnie wczoraj wieczorem zatrudniliśmy syna do trzymania choinki dwoma rękami, a mąż ciął piłką do drewna. Wyobrażacie sobie, trzymać ubraną kompletnie choinkę w powietrzu?
Na szczęście operacja się udała, strat nie było, choinka stoi jak stała, tylko do wody w której stoi dodałam środek na przedłużenie żywotności, taki jaki dodają do kwiatów ciętych. Bo choinkę należy traktować jak cięty kwiat. Tak wyczytałam.

niedziela, 11 grudnia 2011

Pachnie świętami i prezentami

Ciężko uwierzyć że do Świąt zostało jeszcze tylko albo aż, dwa tygodnie. Nie zważając na początkowe protesty męża że to jeszcze za wcześnie, że zdechnie do świąt, że choinkę ubiera się w wigilię i tak dalej, przekonałam go że chcę mieć choinkę przed świętami a nie po nich. Żywą. Bo zawsze mieliśmy choinkę sztuczną. Kiedy mieszkaliśmy w Polsce, nie mieliśmy w ogóle choinki, tylko mały stroik choinkopodobny wieszany na ścianie. Po co, skoro i tak każde święta spędzaliśmy u rodziców jednych czy drugich i wracaliśmy do domu po Nowym Roku.
Tak więc w zeszłym tygodniu wybraliśmy się na rekonesans, zobaczyć gdzie, jakie i ile w ogóle kosztują choinki.  No było choinek w bród, zatrzęsienie wprost, na każdym kroku i każdym rogu można się nadzieć na stanowisko choinkowe. Cena - jak zwykle, w zależności od wielkości drzewka. Szukaliśmy takiego gdzieś na  metr pięćdziesiat, żeby nie zajęła dużo miejsca. Postanowiliśmy że dwa tygodnie do Świąt to akurat wystarczy żeby się choinką nacieszyć. W jednym z hipermarketów ogrodniczych akurat była promocja na drzewka 1,50 - 1,80 a zarekomendował nam je znajomy łotysz, który kupił sobie w czwartek i bardzo chwalił. Pojechaliśmy i my, chwycili za jedno z dwóch które jeszcze zostały, niby płaskie z tyłu ale akurat wystarczy na nasze potrzeby bo się tym płaskim bokiem przystawi do ściany i nie będzie widać. Dokupiliśmy jeszcze specjalny stojak i do domu.
Wczoraj spadł śnieg. Niewielka warstwa, ale leżał kilka godzin, co wystarczyło dzieciakom na ulepienie bałwanów, a kotom na harce w białym puchu. Nasz na przykład wypadł z domu i rzucił się wprost w największą kupkę śniegu, a rzucił się nie na cztery łapy tylko na grzbiet, po czym wytarzał się jak szalony i szczęśliwy wrócił do domu grzać tyłek na kaloryferze. I tak siedem razy. Więc pod koniec był tak zmęczony że nawet nie za bardzo zwracał uwagę na zamieszanie wywołane ubieraniem choinki, obejrzał, powąchał, poganiał za papierkami po czym udał się na górę do swojego pokoju i spał tak całe popołudnie, nawet przespał porę jedzenia o dwie godziny! Oto jak zabawy na śniegu wyciągają resztki energii.
Ubierałam choinkę dwie godziny, mąż w tym czasie dekorował dom. Synowi się nie chciało bo stwierdził że nie umie zawieszać tych świecidełek a poza tym ja zrobię to lepiej. Leń jeden.
Po wszystkim, usiadłam na sofie i stwierdziłam że ta choinka jest piękna ale za bardzo to się nie różni wyglądem od naszej sztucznej, bo jest przycięta żeby miała kształt choinki, więc nie wystaja z niej żadne nadprogramowe gałązki. Podłożyłam pod nią pierwsze prezenty dla dzieci, niech się cieszą że coś w ogóle dostaną i zastanawiają się co. A w domu zapanował nastrój świąt, choć nie ma jeszcze atmosfery gotowania i pieczenia. Za to pachnie choinką, cynamonem i wanilią z aromatycznych świec. I będzie jeszcze przez całe dwa tygodnie!

 

czwartek, 8 grudnia 2011

Czerwony alarm

Ogłoszono wczoraj czerwony alarm pogodowy. Czerwony - znaczy najwyższy. Przewidywane są na dziś bardzo silne huragany, z mocą niszczącą. Mogę więc iść do domu kiedy tylko uznam że powinnam. Tak tu u nas jest. Zdrowie i dobre samopoczucie najważniejsze, a praca nie zając. Bo faktycznie, musze się telepać 20 km do domu po odsłoniętej autostradzie, nieciekawie się jedzie gdy tak dmucha, wszyscy jadą co prawda wolno, ale i tak co i rusz jakiś wan zostaje zepchnięty o dwa metry w bok, najczęściej na sąsiedni pas. I wtedy powstaje zagrożenie. Naprawdę nieciekawie.
Ale nie każdy ma tak dobrze jak ja, mój mąż pewnie będzie musiał siedzieć w pracy do końca, ale on i tak by siedział, zresztą ma blisko do domu. A szkoły we wszystkich chrabstwach tzw. Central Belt (czyli centralna Szkocja) zostają zamknięte o 12 w południe. A w Edynburgu w dodatku mają każdy uczeń ma zapewniony transport do domu, ha! Syn się burzy, bo jak to, on tak daleko mieszka to jego samego będą do domu wieźli? A niech cię wiozą, dziecko, gdzie będziesz się w korkach tłukł nie wiadomo ile, a jeszcze autobus się zepsuje i co zrobisz?

wtorek, 6 grudnia 2011

Unicestwić robala!

Święta za pasem, czas świątecznych imprez się zaczął... Tak tak, tutaj w Wielkiej Brytanii nie ma Adwentowego Postu, ludzie za to uczęszczają  na różnego rodzaju imprezy przedświąteczne, zwane Christmas Party, albo gdy w południe, Christmas Lunch. Na ten rok mam zaplanowane dwa Christmas Lancze i jedno Christmas Party. Lancze z pracy, w tym jeden tzw. duży, gdzie firma zamyka się w południe i nikt nie ma wracać do końca dnia, bo po jedzeniu jest picie, a po piciu dla niektórych jeszcze więcej picia, bo przecież trzeba iść do pubu, a najlepiej do wszystkich po drodze.
Nigdy w tych po-lanczowych imprezkach nie uczestniczyłam, ba, nawet nigdy nie piłam wina do lanczu, bo zawsze samochodem, a potem do sklepu i do domu. Na ten rok zaplanowałam sobie że pić będę, no może nie do późnej nocy, ale tak trochę, że nie wezmę samochody tylko mój kochany mąż mnie po wszystkim do domu zabierze. No i jak zwykle, raczej nie wyjdzie. Bo mnie robak zjada.
Mam wrzody jak mój chłop, tylko że on choruje szybko i gwałtownie, jak ostatnim razem gdy trzeba mu było przetaczac krew, a ja długo i powoli. I właśnie nadszedł ten czas, kiedy choroba się odezwała. Tym razem jednak zabrano się za mnie porządnie, bo jak to już któryś raz to chyba jednak coś babie dolega. Piszę że się zabrano bo dopiero zaczęłam leczenie, tablety jednak nie pomagają, co najbardziej dziwi mojego męża bo on ma takie same i jemu pomogły. Ale u mnie wykryto helicobactera, a u niego nie. Więc za tydzień idę wreszcie zrobić z robalem porządek i mam nadzieję że się uda.  A pić nie będę, trudno, wypiję za swoje zdrowie jak robal zniknie definitywnie i mam nadzieję raz na zawsze!

czwartek, 1 grudnia 2011

Myszki i ptaszki czyli Sezon na polowanie

Czy pisałam już jak to raz w kuchni nad ranem znaleźliśmy zamemlanego na śmierć myszorka? Bo o nocnych horrorach i ścianach zabryzganych ptasią krwią to na pewno w poście "Kot polowniczy".
No więc niedawno w kuchni na ranem znaleźliśmy zamemlanego na śmierć myszorka. Piszę myszorka bo nie była to prawdziwa mysz, raczej maleńka ryjówka. Niemniej jednak sztywna, obśliniona i nieruchomo spoczywająca pod kuchennym stołem. Sprawcy nie było na miejscu zbrodni. Pomyślałam, Jezu, co by było gdyby on tę mysz żywą przyniósł i gdyby ona mu UCIEKŁA?
Nawiasem mówiąc, nigdy w życiu nie widziałam w całej okolicy ani jednej myszy. Może dziwne, prawda, powinno byc ich od groma, ale nie, nie widziałam. Znajomi w centrum Edynburga mieli myszy w mieszkaniu, ale ja mieszkam daleko od centrum, więc może to dlatego. No i nie ma u nas piwnic, a tam są. No i może dlatego że tyle tu kotów, prawda?
Dwa dni po myszorku na schodku przed domem znaleziono martwego szpaka. Sprawca znów oddalił się z miejsca mordu. Szpak śladem myszorka wylądował w koszu. W kilka dni później na tym samym schodku pojawiła się nieżyjąca już niestety myszka. Mała, podobna wielkością do poprzedniego myszorka, ale już na pewno prawdziwa mysz, co naocznie na zasadach porównawczych z internetem sprawdzono. Sprawcy przy niej nie znaleziono, chociaż kot bardzo zadowolony pojawił się w kuchni w celach otrzymania większej niż zwykle porcji głasków.
Ostatnia zbrodnia już zdemaskowała mordercę na całego. I okazała się najokrutniejsza z wszystkich, bo dotyczyła kosa. Być może był to ten sam, który złapany został wcześniej i któremu zostało darowane życie, być może był to ten który wyśpiewywał nam codziennie arie na płocie, ale nie, to chyba nie ten, bo ten to stary już jest i z niejednym kotem pakt zawierał. W każdym razie kosa szkoda. A ten łowca okrutny, czy też raczej polowniczy, z przeogromnym zadowoleniem pokazywał nam jakiego to dzielnego czynu dokonał. Za co oczywiście dostał całą porcję głasków. Bo kota należy pochwalić za udane polowanie. Bo on przynosi swą zdobycz nam, w nagrodę. On nie musi i najczęściej nie chce zjadać myszy, ptaków czy motyli. Taka jest jego natura, kot to zwierzę łowne i kto się z tym nie godzi, niech nie bierze kota do siebie.
I pomyśleć że jeszcze niedawno myślałam że z moim kotem jest coś nie tak...

A na zakończenie fotka pokazująca, co koty lubią najbardziej robić zimową porą:

  

wtorek, 29 listopada 2011

Już wyjaśniam.

No tak. Zwróciła mi Klarka uwagę że albo ona nie doczytała albo ja nie napisałam, jaka gala, dlaczego i co za konkurs był w tym Londynie.
No to odpowiadam - i jedno i drugie to prawda. Bo tak się zajęłam własnymi przygotowaniami na tę imprezę że rzeczywiście tylko wspomniałam po co i gdzie. Ale wzmianka była, zaczęła się jedynie dość dawno, dlatego rzeczywiście można nie pamiętać. Wybacz Klarko, wybaczcie i inni jeżeli czytając poprzedni wpis zauważyliście że czegoś brakuje.
Gdyby komuś chciało się wrócić, cała historia mojej wyprawy do Londynu zaczyna się na wpisie "O kolczykach" i tam na samym początku napisałam dlaczego i po co.
Więc, w zeszłym tygodniu miałam zaszczyt wziąć udział w największej w Wielkiej Brytanii gali wręczenia nagród za szczególne osiągnięcia w szkolnictwie wyższym, organizowanej przez tygodnik Times. Czyli tak jakby konkurs. I tak jak na podobnego typu imprezach, Oskary, Grammy czy inne, było ileś-tam kategorii, po 5 nominowanych do każdej z nich.  Nasz uniwersytet, The University of Edinburgh, został nominowany w drugiej najważniejszej kategorii - na najbardziej przedsiębiorczy uniwersytet w UK.
Jak już wspomniałam, nie wygraliśmy, byliśmy za Coventry (buuuuuuuu!!!), ale nic to. W następnym roku może będzie lepiej.
Tak na marginesie, co zwróciło moją uwagę to to, że żaden znaczący i wysoko postawiony uniwersytet nie dostał żadnej nagrody. Laureatami za to były te, które najbardziej współpracowały z miejscową (najczęściej zdegradowaną) ludnością lub miały swój wkład w rozwój niedostosowanych społecznie wyrostków, czyli np. pomagały małym murzynkom nauczyć się liczyć przy pomocy zmyślnych kalkulatorków.
Ja mam na ten temat swoje zdanie, ale na razie go nie będę wygłaszać bo jeszcze zostanę posądzona o rasizm.
A czy wiecie że największymi rasistami są czarni?

poniedziałek, 28 listopada 2011

Ach, co to był za... wieczór!

No to mogę pomalutku opisać moje wrażenia z Londynu.
Chaos i jeszcze raz chaos, a jednocześnie wielki porządek. Ogromne kolejki do taksówek, a jednocześnie wszystko bardzo sprawnie porusza się do przodu. Tysiące ludzi na ulicach, wszelkiej barwy i kształtów, do czego nie powinnam być nie przyzwyczajona, bo mamy tu w Edynburgu to samo, ale jednak podział procentowy różnych ras jest widoczny. Tam więcej Hindusów i Murzynów, tutaj więcej Pakistanów i Chińczyków, jeśli wiecie co mam na myśli.
Za wiele czasu nie miałam na zwiedzanie, więc nie zwiedziłam nic, poza skrawkiem Hyde Parku i stacją metra Paddington oraz kilkoma uliczkami City of Westminster. Z tą stacją metra to się uparłam, że nie wracam taksówką, tylko metrem, bo nigdy jeszcze nie byłam w londyńskim underground, więc Brian, kolega z pracy, zgodził się mi potowarzyszyć, mimo że pociąg miał pół godziny później niż ja. No i ku mojej uciesze, a ku katordze Briana zaliczyłam ten swój pierwszy raz. Brian przechodził katusze, bo z powodu urlopu na kóry postanowił jechać od razu z Londynu, miał ze sobą naprawdę ogromną walizę, ciężką jak trzy diabły, nawet nie próbowałam jej unieść gdy "pozwolił" mi zobaczyć jaka jest ciężka. No i musiał taszczyć tę walizę tam i z powrotem po schodach, bo w londyńskim metrze nie ma schodów ruchomych, przynajmniej nie na naszej trasie.  30 schodków w górę, 30 schodków w dół. I tak siedem razy. Uśmiechał się tylko Brian grzecznie, bo dobrze wychowany jest, ale co sobie myślał to jego. No cóż, sam chciał :-)
Pierwszy raz też jechałam w brytyjskim pociągu dalekobieżnym i muszę przyznać że jestem pod wrażeniem. 600 km w 4 godziny 20 minut, z zegarkiem w ręku. Nie trzęsło, nie stukało, klimatyzacja, wózeczek z jedzeniem i piciem co godzinę. W pierwszej klasie alkohole i posiłki serwowane bez przerwy, po prostu jak ktoś chciał to mu nalewano. Ja w pierwszej nie jechałam więc za swoją bułeczkę i herbatkę musiałam zapłacić. Następnym razem mam poprosić o pierwszą klasę, mam przyzwolenie szefa, ha!
Hotel przytulny, niezbyt wielki, w centrum, na londyńskie warunki dosyć przyzwoity, jak mi powiedziano. Pokój dostałam z dwoma podwójnymi łóżkami złożonymi do kupy, podobno miałam farta, bo niektórzy mieli maleńki, że nawet jedno łóżko z trudem wchodziło. Nie wiem, nie widziałam. Dla mnie było OK. Miejsca pod dostatkiem, telewizor, darmowy internet.
Dwie godziny zajęły mi przygotowania. Prysznic, głowa, paznokcie, makijaż, sukienka, to wszystko zajmuje czas, co nie? Wysmarowałam się podkładem, różem, pudrem, wszystko zgodnie z instrukcjami na youtube. Wyglądałam naprawdę dobrze! Ale za skarby świata nie wyszłabym tak na ulicę w świetle dziennym. Nie wiem jak młode dziewczyny mogą się tym smarować na co dzień. Wiem że wyglądałam pięknie, ale wiem też że w naturalnym świetle słońca widać byłoby tę warstwę czegoś na mojej twarzy i nie czułabym się z tym dobrze. W świetle jakie wiedziałam że panować będzie na rozdaniu nagród, czułam się świetnie.
Impreza odbywała się w JW Mariott Hotel i szczerze? No nie wiem co mam napisać na temat hotelu w którym najtańszy pojedynczy pokój za dobę kosztuje ponad 500 funtów. Dość że Brian (ten od walizki) skomentował gdy siedzieliśmy w barze przed imprezą (bo każdy musi się napić przed imprezą, chociaż w menu imprezy są już darmowe przed-imprezowe drinki co nie?), że chciałby być tymi którzy sobie w tym barze tak normalnie siedzą.
Cała gala to 1500 osób w ogromnej sali, 150 stolików po 10 osób, a wszystko doskonale zorganizowane, jedzenie podawane błyskawicznie, w tym samym czasie dla wszystkich i w czasie odpowiednim. Ja nie wiem jak oni to zrobili! Jedzenie - przepyszne. Nie pamiętam menu, ale jak to w tej kulturze, było danie wstępne, czyli przekąska, danie główne i deser, a na koniec kawa. Ogromne talerze, tak że to co na nich, wydawalo się mikroskopijne, że kto się tym naje, ale najedli się wszyscy do syta. Przekąska - rodzaj tarty z jakimś zapiekanym serem w środku, do tego kilka jakiejś mazi która okazała się wspaniałym sosem. Obiad - kawał mięsa wołowego, sześcian o wymiarach mniej więcej 7/7/7cm, czyli gruby, soczysty w środku a jednocześnie bardzo miękki - niebo w gębie. Mięso królowało na wieży zrobionej z gotowanego selera i marchewki. Do tego dwa kwadraciki z ziemniaków, zielona fasolka i znowu, pyszny sos. Deser - nie wiem nawet co, bo wyglądało jak walec z czekoladowej masy z jakąś ciapką i różowym ciasteczkiem na górze, ale wszystko komponowało się i smakowało bezbłędnie. No i wina ile kto chciał, czerwone i białe do wyboru. Piłam na przemian z wodą, tak właśnie piję wino więc się winem nie upijam.
Cała ceremonia rozdania nagród, największa i najważniejsza dla Wyższego Szkolnictwa Brytyjskiego, przebiegała pod dyktando prezentera, aktora i komika Roba Brydona, który z nudnej prezentacji zrobił komediowy szoł, tak że cała sala nie miała siły ani czasu zetrzec uśmiechu z twarzy od początku do końca. Po prostu super!
Nic nie wygraliśmy, ale bawiliśmy się świetnie, najpierw na gali, potem na dyskotece, to znaczy na dyskotece każdy stał z kieliszkiem co-tam-chciał w ręce i gadał z towarzyszami. A potem poszliśmy do hotelu, dałam radę się rozebrać i chyba umyć, bo makijaż miałam zmyty jak zwykle, ale prysznica nie pamiętam, chociaż ręcznik był rzucony byle gdzie. A rano wstałam z bolącą głową, zjadłam śniadanie, zwiedziłam trochę Londyn o czym było na początku. Punktem docelowym mojej wędrówki była apteka w której zaopatrzyłam się w niezbędne środki na po-wczorajsze-dolegliwości. A potem już wiecie.
Głowa mnie przestała boleć dopiero wieczorem, kiedy już w domu wypiłam butelkę zimniutkiego piwa. Podobne leczy się podobnym, szczera prawda!

piątek, 25 listopada 2011

środa, 23 listopada 2011

Reisefieber

Jutro do Londynu! Denerwuję się strasznie. Właściwie to nie wiem czemu, przecież w wielu miejscach byłam, no ale na takiej gali to jeszcze nie. Zamartwiam się jak ja jutro dotrę do hotelu, czy wystarczy mi czasu na przygotowanie, czy moja sukienka będzie odpowiednia. Zamiast pracować, oglądam lekcje makijażu na youtubie i zastanawiam się czy paznokcie swoje czy może kupić sobie sztuczne. Bo moje nie wyrosły mi jeszcze tak jakbym chciała. A sztucznych nigdy nie miałam, ale siostra mnie gorąco namawia. W planach po pracy mam pójście do sklepu kosmetycznego dokupić to czego mi brakuje, czyli jakiś róż na policzki i pędzelek do pudru, ale nie wiem czy pójdę, może po prostu ukradnę córce.
Czuję się jak baba ze wsi która pierwszy raz wybiera się do miasta.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Dlaczego nie lubię poniedziałków

Już raz pisałam dlaczego nie lubię poniedziałków. Teraz mam jeszcze jeden powód który nie powinien był się zdarzyć, który nie powinien się zdarzać w ogóle. KAC.
Kupiłam w zeszłym tygodniu flaszkę dobrej whisky "na święta", kupiłam bo w promocji była. Żeby nie wypić przed świętami postanowiłam wozić ją w bagażniku samochodu, bo wiadomo, co z oczu to i z serca. Miała tam sobie jeździć do świąt i się mrozić. Miała. Bo na swoje nieszczęście dałąm mężowi prowadzić wczoraj, bo mi się nie chciało. No i on wyciągał rzeczy z bagażnika i zobaczył. Wyjął ukradkiem, a w domu z łobuzerskim użmiechem spytał czy wiem co ja w bagażniku miałam. No wiedziałam. No i oczywiście flaszka "pękła", to znaczy nie cała bo trudno w dwie godziny wypić 0,7 litra, ale ubyło dużo.
Pierwsza głupota - otworzenie butelki o ósmej wieczorem.
Druga głupota - wypicie trzech drinków przed snem.
Trzecia głupota - nażarcie się przed snem, bo po tych drinkach apetyt jakoś mi wzrósł w szalonym tempie.
Do tej listy głupot dopiszę jeszcze jedną, kardynalną i niewybaczalną - po jaką cholerę człowiek leczący się na wrzody żołądka czy dwunastnicy w ogóle sięga po alkohol? A to wszystko wina mojego męża, bo jakby nie znalazł toby nie przyniósł, a jakby nie przyniósł to byśmy nie wypili. A jakbyśmy nie wypili to dzisiaj obudziłabym się świeża jak skowronek a nie...
Ciężką miałam noc, bo się budziłam co chwilę, gorąco, zimno, pić, siku i tak na zmianę. A potem wyrzuty sumienia, że przecież człowiek dopiero co ze szpitala wyszedł, a co będzie jak mu się odnowi? A co ja zrobię jak mi się zrobi to samo? Przecież też jestem leczona na wrzody. Do pracy jakoś dotarłam bez problemu, glodna jestem cały dzień jak wilk, to normalne u mnie na kacu. Jeść,  jeść i jeść. Najlepiej coś ciepłego. A teraz w dodatku zaczęła mnie boleć głowa. Nie normalnie na szczeście, tylko tak kacowo, czyli przy większym wysiłku czy gwałtowniejszym ruchu.
No i jeszcze za pięć minut mamy w biurze uroczystość uczczenia jakiejś-tam-pierwszej-nagrody, co wiązać się będzie z butelką szampana. No i jak siebie znam, to troszkę wypiję. Bo lubię, bo wypada, bo na kaca mi pomoże, tak myślę. A po pracy pójdę grać w badmintona, wypocę się, wybiegam i do domu dotrę w stanie używalności. No.

czwartek, 17 listopada 2011

Jak pięknie dziś wyglądam!

Córka pokazała mi niedawno jak się robi makijaż, to znaczy takie tam malowanie oczu czy ust to miałam opanowane, bo robię to od lat i raczej nie wychodzę bez pomalowania, chyba że w weekend do sklepu. Ale ona pokazała mi jak się nakłada podkład, puder i róż, to znaczy dałam sobie zrobić makijaż bo mnie prosiła.
Znając moją córkę myślałam że będę wyglądała jak potwór, bo ona lubi malować twarze, ale najczęściej w dziwny sposó, o czym kiedyś pisałam. Ale to co zobaczyłam w lustrze, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Piękna twarz, doskonale wyprofilowana, 10 lat młodziej, chociaż i tak młodo wyglądam. Spodobało mi się to bardzo więc kupiłam sobie jakiś podkład, bronzer (do podkreślania kości policzkowych które mi nie wystają więc raczej do modelowania twarzy) i puder transparentny. I trenuję od kilku dni. I się sobie podobam! I mam pierwszy w życiu puder!
Może właśnie dzięki temu że nigdy w życiu nie używałam pudru, a podkład raz do roku od wielkiej okazji, moja cera wygląda jak wygląda. No ale nie będę kłamać że po prostu tak już mam. Bo dbam o siebie. Nigdy, przenigdy nie położyłam się spać bez zmycia makijażu bardzo dokładnie, to znaczy tego na oczach. Dzień dziecka może mi się zdarzyć, nie powiem, ale pomalowane oczy do łóżka - nigdy! Zawsze też stosowałam kremy, kiedy byłam młodsza i nie było mnie stać to tańsze, ale musiały być bezzapachowe, bo na przykład pamiętam taki krem z algami Ziaja od którego prawie zwymiotowałam. Kremy zawsze poniżej mojego progu wiekowego, czyli po 30 takie do 30, teraz takie po 30. Krem na noc, krem na dzień, krem pod oczy. To podstawa. Od niedawna stosuję też serum, ale nie codziennie, po prostu wtedy gdy chcę lepiej wyglądać. Z biegiem czasu kremy zaczęły być coraz droższe i lepsze, bo niestety w tej branży co lepsze to droższe. Na Chanel mnie nie stać, ale potrafię dać za kremy dużo, co doprowadza mojego męża do pasji. Ale nie kupuję ich codziennie ani nawet raz na miesiąc, bo są bardzo wydajne. A ja się czuję przez nie piękniejsza. I wiele osób może się z tym nie zgodzić, może mówić że cera to rzecz dziedziczna i tak dalej, ale ja tam swoje wiem. Jak chce się wyglądać ładnie i zdrowo, a przede wszystkim młodziej, to niestety woda z mydłem nie wystarczy. No na pewno nie do twarzy.
Tak więc nadszedł czas że ja też zaczęłam stosować puder i róż, a moja gęba na szczeście nie taka stara jeszcze więc choć ładna, zawsze można ją poprawić:-)
I tak mój blog zamienia się w bloga o kosmetykach, pięknie!

środa, 16 listopada 2011

Jak się nie ma w głowie

A dzisiaj jak co tydzień grałam w badmintona na lanczu. Nic niezwykłego, to prawda. Tylko że zamiast badmintonowej koszulki wzięłam obcisłą bawełnianą, a zamiast spacjalnego biustonosza.... nic. Z gołymi cyckami grać nie wypada i w ogóle ciężko, więc chcąc nie chcąc musiałam zostać w tym co miałam, a miałam swój najlepszy biustonosz. Triumpha. Push-up, z wypchanymi miseczkami, doskonale modelujący i powiększający. Do eleganckiej pracowej bluzki wygląda OK. Do bawełnianej, obcisłej, sportowej, nie wiem czy za bardzo OK, dziwnie się czułam bo coś miałam za dużo.
Gramy tzw. miksta, czyli gra podwójna mieszana, pan i pani. Ale jedna pani zachorowała i musiał ją zastąpić pan, więc skończyło się na grze mieszanej chłop-chłop / baba-chłop. Cycki mogłyby mi się obijać o zęby gdyby nie biustonosz. Nie dziwię się że wszystkie mecze wygrałam :-)
A potem po prysznicu musiałam założyć mokry przepocony biustonosz na czyste ciało, bleeee. I siedzę w nim do teraz. Jak się nie ma w głowie to się ma....

Dla ułatwienia pokazuję różnicę między biustonoszem push up a sportowym, gdyby ktoś miał wątpliwości:

                                                                                                               
 


*** Zdjęcia z internetu

piątek, 11 listopada 2011

O kolczykach c.d.

Odbiło mi już całkowicie. Żeby dopełnić całości stroju to kobieta musi też mieć makijaż. A ja pudru nie używam, podkładu bardzo rzadko. Ale niedawno moja córka postanowiła mnie "pomalowac" i efekt przeszedł moje oczekiwania. Niby nic ze mną nie zrobiła, trochę pudru, trochę różu to i tam, oczy troszkę inaczej podkreślone, bardzo naturalnie i świeżo, czułam się wprost cudownie.
No więc postanowiłam sobie też kupić jakieś akcesoria do makijażu. Już kupiłam tzw. bronzer, którym dzisiaj nawet podkreśliłam na twarzy to co tam miałam podkreślić według instrukcji, ale widzę że brakuje mi jeszcze różu do kolekcji, bo ten dzisiaj to "pożyczyłam" sobie od córki (nie było jej w domu ha ha). Nie wyglądam tak ślicznie jak wtedy gdy ona mnie "zrobiła" ale jeszcze się nauczę.
No i najważniejsze, do tych kolczyków i innych rzeczy dokupiłam sobie coś w czym kobieta dobrze się czuje, czyli lakier do paznokci. Ale nie zwykly tylko taki popękany. O taki:


Ładny prawda? Pierwszy eksperyment zrobiłam srebrno-biały, ale na mój wieczór zabaw mam zaplanowany taki żeby pasował i do kolczyków i do sukienki, czyli czerwono-czarny.
Nawet mój mąż się zdziwił. Zupełnie mi odbiło!

czwartek, 10 listopada 2011

O kolczykach

No więc miało być o kolczykach dzisiaj.
A wszystko zaczęło się od tego że nasza firma, czyli Uniwersytet w Edynburgu, została nominowana do nagrody The Times Dla Szkolnictwa Wyższego w jakiejś-tam-kategorii. I że ja zostałam zaproszona do udziału w tych uroczystościach, bo mój szef zamówił stolik na 10 osób i ktoś do tego Londynu musi jechać. No i trzeba tam jakoś wyglądać. To znaczy faceci na wysoki połysk, w muszkach, broń boże nie krawaty, babki zaś w pełnych kreacjach wieczorowych.
No i się zaczęło bo ja tak szczerze mówiąc to żadnej kreacji wieczorowej nie mam a jedyną czerwoną suknię którą miała to oddałam siostrze bo stała się za duża. No ale mam w szafie coś na specjalne okazje - niewielką czerwoną sukienkę, szytą trochę na wzór chiński, prostą, podkreślającą figurę, z krótkimi rękawkami  i maleńką stójką zapinaną na obojczyku. Kupiłam ją sobie dawno temu jak byłam rozmiar 36, w jakiejś koszmarnie drogiej Galerii Handlowej, bo była w promocji czy przecenie i raz tylko nałożyłam bo mi się urosło. A sukienka leżała i czekała. No i się doczekała.
Niby nic, ale materiał doskonały, nie gniecący, nie jedwab bo jedwabne to mam tylko piżamy i szlafroki. Co ciekawe, materiał jest jakby dwuwarstwowy, na czerwonym tle rozrzucony duży czarny wzór, ale ciężko mi powiedzieć jaki bo raczej niesymetryczny i przypadkowy. Dość że wygląda ażurowo choć koronką nie jest, a na dodatek pokryty czarnym błyszczącym brokatem który się nie osypuje. Jest to mój skarb najdroższy i chyba przeznaczę ją na przedmiot posagowy dla moich dzieci. Chociaż jej nałożyć nie mogłam ze względu na rozmiar przez wiele lat, gdy tylko zobaczyłam buty które kolorystycznie i stylowo pasowały do tej sukienki jak komplet, od razu je kupiłam. Wysokie szpilki, czerwone z czarnym ażurowym wzorem, idealne!
No to mamy już sukienkę, mamy buty. Mam też malutką czarną torebeczkę. Specjalnie do sukienki kupiłam sobie specjalną halko-sukienkę modelującą figurę Shape Sensation firmy Triumph. Mąż dołożył eleganckie pończochy, bo pod takim strojem to przecież rajstopy głupio wyglądają, jak twierdzi. Fajnego mam męża, co nie?
No i teraz dodatki. Mam pierścionek z rubinem który dostałam od małżonka na 15 rocznicę ślubu. Łańcuszka nie potrzebuję bo szyja zakryta. Więc kolczyki. I tu się zaczęła jazda. W sklepach nie mogłam znaleźć niczego odpowiedniego, bo albo za duże albo za małe albo za czerwone albo za plastikowe. No to na ebay.
A na ebayu po prostu zwariowałam. Trzy dni siedziałam obserwując strony, przeszukując oferty z całego świata. A wszystko takie piękne, wszystkie te kolczyki bym chciała... A mogę tylko jedne. No i kiedy w końcu cudem zobaczyłam TE JEDYNE, których zdjęcie jest w poprzednim poście, po prostu musiałam je kupić. Kosztowały 10 razy tyle ile mogłam dać za chińszczyznę. Przyszły błyskawicznie.
Pokazałam je mężowi z niewinnym uśmieszkiem. Zapytał ile dałam. Powiedziałam prawdę. A on, że Pilgrim to jest belgijska firma i że za takie kolczyki to warto.
Takiego mam męża! Nawet na kolczykach się zna. Tylko skąd do cholery on wiedział co to Pilgrim?

środa, 9 listopada 2011

Sprawdzono, poprawiono.

Właśnie przeglądałam swojego bloga i ze zdumieniem zauważyłam że część obrazków mi wcięło. A zdjęcia te są naprawdę ważne, bo na przykład w poście "Kot terrorysta" opisuję co się dzieje na fotce a fotki niet. Albo "Dywagacje na temat sztuki". W "April's Fool" zniknął mi rower który jest kwintesencją całego wpisu, a w "Burza i Dorotka"zaginął bucik o którym była mowa. Dlatego teraz brakujące/zniknięte zdjęcia powkładałam z powrotem, a jak ktoś był i nie widział to zapraszam ponownie.

I jeszcze jedno. Kupiłam sobie kolczyki. W rzeczywistości jeszcze piękniejsze niż na zdjęciu. Ale o tym w następnym poście :-)

Mama na Facebooku

Trochę długo mnie nie było, niby nic się nie wydarzyło a jazda była na okrągło. Byłam bardzo "buzzy" czyli bizzi jak tu mówią, znaczy zaganiana, zajęta, nie miałam czasu. No ale do rzeczy.
Moja mama kupiła sobie komputer. No niby nic wielkiego, komputer teraz każdy ma, ale ona nie miała a uważała że powinna, bo po pierwsze musi przecież z córkami gadać na Skypie, a jak gadać jak nie ma komputera? Po drugie zakupy się robi przez internet i rachunki płaci, do tej pory to wszystko robiła dla niej moja siostra, ale mama też by chciała, sama, bez proszenia. A po trzecie (i chyba najważniejsze hihi) to przecież Diabełek (wnuk, czyli syn tej siostry która ma ADHD, właściwie to on ma ale to chyba po niej) przychodzi do niej czasami i nie ma co ze sobą zrobić a tak lubi komputery... No to kupiła i ma. I nawet tato, który z nowoczesną techniką tyle ma wspólnego że się już nauczyć dzwonić i odbierać rozmowy na komórce, nawet tato sobie raz usiadł i próbował ruszać myszką.
No i wczoraj telefon.
Mama do mnie: Wiesz, wysłałam do Księżniczki (moja córka, babci wnuczka) zaproszenie na Facebooka, a teraz to jej wcale nie widzę i nie wiem o co chodzi i masz jej natychmiast powiedzieć że ma mnie dodać.
Ja do córki: Dlaczego Babci nie zakceptowałaś na Facebooku? Ona się martwi że cię nie widzi.
Córka do mnie: Bo ja myślałam że to ty się podszywasz pod Babcię, żeby mnie podglądać i ją usunęłam.
Ja do córki: Ale to Babcia była, prawdziwa!
Córka do mnie: A ja Babci nie zaakceptuję bo ty mnie i tak będziesz podglądać! A poza tym nie wchodzę już na Facebooka bo jest do d...
Ja do córki: Jak to będę jak nie będę, przecież to Babci konto, ja nie znam hasła!
Mama do mnie: No i co tam tak gadacie?
Ja do Mamy: Ona cię nie zakceptuje bo ją będziesz podglądać, a poza tym ona już nie wchodzi na Facebooka bo mówi że jest do d...
Mama do mnie: No jak to nie zaakceptuje, to zrób coś żebym ja ją widziała.
Ja do Mamy: Dobrze Mamo, postaram się coś zrobić ale nie wiem co i nie obiecuję.
Mama do mnie: Ale ty mnie zaakceptowałaś?
Ja do Mamy: Tak Mamo, ja ciebie tak.

No więc mam jeszcze jednego znajomego na Facebooku. Mama zassała Allegro. A na Farmville posunęła się o kilka poziomów w jeden wieczór!

wtorek, 1 listopada 2011

Tego mi brak.

Tutaj nie ma zwyczaju chodzenia "na groby" 1 listopada. Tutaj w  ogóle nie ma zwyczaju chodzenie na groby. No chyba że na cmentarz, tak sobie pozwiedzać, to owszem. Bardzo lubię cmentarze, szczególnie tutaj, gdzie większość nagrobków to dzieła sztuki, Cmentarz to trochę tak jak mały park. Ławeczki, alejki, podobny klimat w Polsce to chyba tylko na Powązkach.
Wysłaliśmy rodzicom wiązanki i znicze, żeby postawili od nas na grobach dziadków. Oczywiście było gadanie "a po co, przecież my mamy to postawimy i od was", ale to co innego.
Pamiętam, w kraju co roku jeżdziliśmy odwiedzać groby naszych zmarłych krewnych, z i tak wieczorem wybieraliśmy się na nasz miejski cmentarz, pokazać dzieciom jak wygląda nocą w to szczególne święto i zapalić świeczkę za tych o których nikt nie pamiętał. Brakuje mi tego. Brakuje mi tych spacerów, palców maczanych w wosku, widoku dzieci oglądających się za siebie przy każdym kroku.
Nie jestem religijna, ale szanuję tradycję i staram się ją przekazywać naszym dzieciom najlepiej jak umiem. Większość świąt można obchodzić w każdym miejscu na ziemi, Wigilia, Boże Narodzenie, Wielkanoc, je można odtworzyć, wykreować, stworzyć coś lub namiastkę czegoś podobnego do tego co było w rodzinnym domu. Ale Wszystkich Świętych niestety się nie da. Nawet gdyby się poszło ze świeczką na cmentarz, po pierwsze mogli by cię oskarżyć o naruszenie zasad bezpieczeństwa pożarowego, a po drugie jedna świeczka nie uczyni tej atmosfery która jest nieodłączną cechą tego święta. Tego właśnie mi brak.

czwartek, 27 października 2011

Jak wampir z zombie

No to dziś tak trochę na wesoło.
Zanim mój mąż poszedł do szpitala, pękła mi żyłka w prawym oku. Nic nie czułam, nie bolało, nie piekł, zrobiło się mokro i ciepło i nagle polowa oka okazała się jedną czerwoną plamą.
Często mam czerwone oczy, taka już moja uroda, ale takiego czegoś jak żyję nie widziałam. Córka aż podskoczyła na mój widok, a syn zakazał mi gdziekolwiek się z nim pokazywać. No chyba że w słonecznych okularach. Mąż się zmartwił, ale pani w aptece powiedziała że to nic takiego, że samo przejdzie i miała rację. Powoli schodzi.
Więc, kiedy następnego dnia zawiozłam męża do szpitala, wszyscy starali się unikać mojego wzroku, bo wyglądałam jak terminator z jednym okiem żywoczerwonym a drugim normalnym. Kiedy całe zamieszanie powoli ucichło, zaczęliśmy sobie żartować. Bo mąż był oczywiście bladotrupi z sinymi wargami, ja z tym okiem, uznaliśmy więc że żadnej charakteryzacji na Halloween nam nie potrzeba. I że zaraz przyślą na pewno jakiegoś egzorcystę, bo to nie często się zdarza żeby do szpitala trafili w jednym czasie wampir i zombie.

wtorek, 25 października 2011

3 litry życia.

No i w końcu odrobina spokoju. Może nie do końca, bo prawdziwy spokój to będziemy mieć dopiero na Święta, ale najgorsze za nami i mogę się powoli relaksować. Bo miałam jazdę nie z tej ziemi przez ostatnie dni.
Z mężem jednak się pogorszyło. W nocy z środy na czwartek mi padł na ziemię usiłując iść do ubikacji, będąc osobą o silnych nerwach i wielokrotnym przeszkoleniu z pierwszej pomocy nie podtrzymywałam go bo to nie było sensu, a próbowałam zamortyzować upadek tak żeby czegoś sobie nie zrobił. Mały nie jest, leciutki też nie, ale jakoś daliśmy radę i nic sobie nie zrobił. Uznałam że jest przytomny więc pogotowia nie wzywałam, zresztą poczuł się lepiej za chwilę i wrócił do łóżka. Słaby był jednak bardzo, a córka jak go zobaczyła rano to się przestraszyła. Był trupio blady. Do lekarza jednak nie dał się zaprowadzić. Przeczekaliśmy jeszcze jedną noc, ale w piątek nie dałam za wygraną i zawiozłam go do przychodni, bo tak najszybciej. Tam, jak go lekarka zobaczyła, po kilku pytaniach od razu wiedziała co mu było. Zadzwoniła do szpitala, napisała list (tak, tu instytucje porozumiewają się przy pomocy listów) i kazała mi go natychmiast wieźć do szpitala na A&E czyli Accident and Emergency czyli po naszemu Izba Przyjęć (chyba!). Gdybyśmy nie mieli transportu to byłaby karetka, ale wolałam sama.
W szpitalu już na nas czekali, wsadzili go na wózek i zawieźli na rozpoznanie. I rozpoznali w ciągu 5 minut że ma lub miał krwawienie z układu pokarmowego, a więc oczywiście wrzody, a nie żadna grypa. Stracił ponad 60 procent krwi.
I właśnie o tym chcę teraz napisać. Jest teraz w Szkocji, jak zresztą prawie przez cały czas, szeroka kampania na temat oddawania krwi. Są pewne ograniczenia, jak niektóre choroby, przebyte niedawno operacje, przeciwskazaniem jest bycie czarnym Afrykaninem bądź nawet mieszkanie z czarnym Afrykaninem pod jednym dachem - chodzi o AIDS, ale też niestety o inne choroby. Ale naprawdę dużo osób oddaje krew i jest wielu chętnych którzy chcieliby ale nie mogą. Moja własna siostra, której nigdy nie podejrzewałabym o to bo zawsze była chucherkiem i "anemikiem", moja własna siostra oddaje krew raz na pół roku (w Polsce), a nawet namówiła moją drugą siostrę która chucherkiem wcale nie jest a wręcz przeciwnie. Ja nie mogłam do tej pory ze względów zdrowotnych.
I teraz właśnie chciałabym bardzo serdecznie podziękować wszystkim którzy kiedykolwiek oddali swoją krew, obojętnie tu czy w Polsce czy gdziekolwiek indziej na świecie - dziekuję wam z całego serca za uratowanie życia mojemu mężowi. Bo być może bez tego by nie przetrwał.
Pierwszym i natychmiastowym zabiegiem przeprowadzonym na moim mężu była transfuzja krwi. Na początek dostał 1,5 litra, potem endoskopia, czyli zabieg przy pomocy wykrywa się i leczy chorobę wrzodową między innymi, potem jeszcze 1,5 litra. Pozostałe 20 procent krwi musi sobie odbudować sam. Da radę, jest na dobrej drodze, karmię go dobrze i daję do picia sok z buraków. Bo słyszałam że sok z buraków jest najlepszy na wyczerpanie.
Więc taki był mój weekend, miałam urwanie głowy nie tylko z mężem i szpitalem, ale i wiele innych rzeczy które były zaplanowane, musiały zostać wykonane. Jakoś sobie poradziłam, ale z tego wszystkiego nie poszłam wczoraj do pracy. Bo byłam zupełnie wyczerpana. Nerwowo i fizycznie.
Najważniejsze że wszystko dobrze się skończyło. Pałą tylko powinien dostać mój mąż za lekceważenie objawów i nie pójście w porę do lekarza, a ja jeszcze większą pałą, bo powinnam go była na siłę zaciągnąć gdy widziałam jaki jest blady.
Teraz mamy dług do spłacenia, 6 osób musiało się złożyć na postawienie mojego męża na nogi więc musimy oddać to wszystko z nawiązką. Mąż zadeklarował to już gdy tylko lepiej się poczuł. Musi tylko trochę poczekać, teraz nie da rady. Ale ja spróbuję na pewno przy pierwszej sposobności. Jeśli tylko moja krew będzie się nadawała.

środa, 19 października 2011

Samo życie

Dzisiaj jest dopiero środa, a ja czuję się jakby tydzień miał się już kończyć.
Rano miałam awanturę z córką o dentystę, ale nie chcę o tym teraz pisać. Popłakałam się i do pracy przyjechałam jak zombie z napuchniętymi oczami. Ale jeszcze posmarkuję więc wszysko odzie na konto mojego zanikającego kataru.
Niepokoję się o męża. Nie wygląda dobrze i nie czuje się dobrze, najgorsze że objawy grypy mu zniknęły, a ledwo powłóczy nogami. Jest cholernie blady i ta bladość mnie niepokoi, bo nigdy go takim nie widziałam. Na dodatek jak jeszcze wspomniał że warto by poszukać takiego specjalnego ubezpieczenia od utraty pracy, bo może mu się zdarzyć na przykład jakaś operacja i dłuższy pobyt w szpitalu, wymiękłam jeszcze bardziej. Cały czas myślę że to tylko grypa, że mężczyźni przechodzą to inaczej niż kobiety, że przesadzają. Bo to fakt. Ale faktem też jest że to mogły odezwać się na przykład wrzody, na które oboje cierpimy ale które od przyjazdu do Szkocji jakoś się uspokoiły. A wtedy to nie byłoby najlepiej. Robię dobrą minę do złej gry i czekam. Mam nadzieję że nie padnie mi tam trupem, gdy będę w pracy, bo na moje dzieci to raczej nie mogę liczyć. Syn na pewno by pomógł chętnie, ale go izolujemy od grypy, bo straszliwie ją przechodził ostatnio. A córka ma muchy w nosie i każdego w tej chwili gdzieś.
Widzę że mój blog przeradza się w pamiętnik, czego chciałam uniknąć, ale samo życie...

poniedziałek, 17 października 2011

Znowu poniedziałek

Pisałam już kiedyś że nie lubię poniedziałków? Jeżeli nie, to teraz jasno i wyraźnie deklaruję - NIE LUBIĘ PONIEDZIAŁKÓW!
Dlaczego? Dlatego że poniedziałek jest po niedzieli, a niedziela to weekend więc śpię długo i potem nie chce mi się zasnąć wieczorem i w poniedziałek jestem nie wyspana. Dlatego też że w nocy budzę się bo sobie przypominam o rzeczach których nie zrobiłam w pracy i teraz będę musiała nadgonić.A tydzień się nie rozciągnie przecież. No i też dlatego że zaczyna się nowy tydzień który nie wiadomo co przyniesie.
Na przykład dzisiaj - śniło mi się że uczyłam tańczyć mojego 10-letniego siostrzeńca, który w tym śnie był wielkości i aparycji może 3-latka. A że był trochę zdenerwowany, przytuliłam go do siebie i powiedziałam że taki przytulany taniec też jest dobry, ale najpierw musi zacząć spokojnie oddychać. Pokazałam mu kilka głębokich, relaksacyjnych oddechów, on zaczął próbować, ja czułam jak mu się serce uspokaja i w chwili gdy dziecko zaczęło oddychać normalnie - bang! powiadomienie na komórkę! O szóstej rano! Niech to szlag, mąż wstaje o 6.30 zabrakło mi więc pół godziny snu.
Mąż wyszedł do pracy, a ja jakoś się wykaraskałam z łóżka o 8.00 bo oczywiście przysnęłam. Jeszcze umyć głowę, wysuszyć, makijaż i takie tam, śniadanie, jedzenie do pracy, nagle wchodzi mąż. Godzina 8.45, do pracy na 9.00. 20 kilometrów samochodem.
Mąż ma porządne objawy grypy więc poszedł sobie z pracy po nie wydoliłby, tak mówi. No faktycznie katar ma i narzekał wczoraj, ale nie chciał żadnych leków ani kropli do dosa. Da radę, mówi. No a w nocy przeżył dwa zawały, piekło go serce i było mu niedobrze, bolało go w piersiach i nie mógł oddychać. To oczywiście jego wersja. Oczywiście nie żadne to zawały były tylko po prostu kłucie w piersiach, takie jak ja miałam tydzień temu gdy chorowałam. No ale męska grypa to nie zwyczajna grypa przecież, to mega-hiper-super-zarazek który zabija zanim zacznie działać!
Wsadziłam męża do łóżka, do pracy się oczywiście spóźniłam, ale i tak się zdziwili że przyszłam, bo zapomniałam w kalendarzu wykasować urlop, który kiedyś planowałam i zaznaczyłam profilaktycznie. Więc wszyscy myśleli że na urlopie jestem, jedynie sekretarka podejrzewała prawdę oczywistą, że przecież zaczęły się ferie w szkole więc ja będę spóźniona jak zwykle.
Poza tym pogoda do kitu, a ja zabrałam tylko cieniutki płaszczyk. Dobrze że niegdzie po pracy nie idę, tylko na stację benzynową, to może mnie nie przewieje. Oby mi tylko paliwa wystarczyło, bo poniedziałek przecież, wszystko się może zdarzyć.
Dzwoniła córka przed chwilą - tata siedzi na komputerze ze słuchawkami na uszach!  

piątek, 14 października 2011

Po prostu czuć się lepiej!

Szukałam kliniki dla mojej córki, takiej która robi operacje plastyczne. Mamy z nią spory kłopot więc, ponieważ skończyła już 18 lat, nadszedł czas na poważne podejście do sprawy. Córka odkąd pamięta, miała kompleksy na tle swojego nosa. Urodziła się z maleńkim noskiem, jak wszystkie dzieci, ale przekrzywiony był na jedną stronę, lekarz powiedział że to w wyniku ucisku okołoporodowego. I miał rację. Nosek się wyprostował bardzo szybko, ale zaczął się garbić w wieku dorastania. Cóż, to chyba taki gen, połowa ludzi w rodzinie mojego męża ma taz. greckie czy orle nosy. Ale dziewczynce zaczęło to przeszkadzać, szczególnie kiedy zaczęła się interesować chłopcami co normalne było w jej wieku, a ci zaczęli zauważac ten jej krzywy nos. Próbowaliśmy przemówić jej do rozsądku, ale wiecie, dorosły inaczej podchodzi do sprawy niż dziecko. Myśleliśmy że jak dorośnie to jej przejdzie, bo przecież ktoś ją i tak pokocha z nosem czy bez. Pokochanie nic nie dało. W dodatku stało się nieszczęście i nos został złamany. Przypadkiem, wypadkiem, nie można nikogo winić. Do szpitala trafiliśmy za późno, żeby coś zrobić, nos się już zdążył zrosnąć. Skrzywiło go to trochę w bok, prawie niezauważalnie, ale jednak. Została zakwalifikowana do operacji na koszt państwa brytyjskiego, ale musiała przejść szereg badań, w tym psychologicznych. I tu został wyszło szydło z worka. Po serii badań psychologiczno-psychiatryczno-behawioralnych wszyscy lekarze stwierdzili jak jeden mąż że to nie nos jest przyczyną problemów. Nos owszem, powoduje kompleksy, ale jest to wtórna przypadłość. Powinna więc moja córka przejść kilka terapii a potem wrócić do chirurgów plastyków. Zresztą miała wtedy niecałe 17 lat więc i tak nikt by jej nie zrobił korekty nosa, bo czeka się co najmniej do 18 lat. Córka do 18 wyczekała, po czym stwierdziła że to nie na jej nerwy i że nie ma zamiaru mieć przeprowadzanej na sobie żadnej terapii psychicznej, więc ma gdzieś taką służbę zdrowia i zrobi sobie prywatnie. Wymyśliliśmy więc że w Polsce sobie zrobi bo jest taniej, ustaliliśmy że jak sobie zbierze połowę kwoty to następną połowę jej zapłacimy. Córka znalazła pracę weekendową w pubie i zbiera na operację.
To tyle tytułem wstępu. Uffff.
Więc szukałam po internecie gdzie w okolicach można zrobić godziwą korektę nosa. Zdziwiłam się ilością klinik i różnorodnością usług które owe kliniki proponują. Nigdy przedtem się nad tym nie zastanawiałam, nigdy nie planowałam żadnych operacji, bo się wszelkich zabiegów polegających na ingerencji w moje ciało po prostu panicznie boję. A poza tym moje ciało jakie jest takie jest, ale czuję się w nim dobrze i dbam o nie żeby się dobrze czuć. Zwróciło moją uwagę usuwanie blizn. Chyba dlatego że cena niewygórowana, 800-1000 zł. A ja mam bliznę po dwóch cięciach cesarskich, piękna nie jest ale też nie za bardzo mi przeszkadza, przyzwyczaiłam się. Chociaż dzieli mi dół brzucha na dwie połówki, wystaje z bikini i czasami denerwuje gdy chcę się np. podrapać. Przyszło mi do głowy że jak córka pójdzie sobie zrobić nosek to może ja bym poszła sobie usunąć tę bliznę? Kompleksów nie mam, ale ludzie czasami pytają co to jest i dlaczego tak a nie w poprzek. Mam na myśli lekarzy bo prywatnie to chyba nie słyszałam takiego pytania. A poza tym fajnie byłoby mieć znowu płaski brzuch a nie wyglądający za przeproszeniem jak dwa pośladki. Wiem wiem, przebarwiam trochę ale chcę się jakoś do tego przekonać.
Postanowiłam podzielić się tymi myślami z moim wyrozumiałym, kochanym mężem. I wiecie co powiedział? Zapytał: "Chcesz sobie to zrobić żebyś się mogła puszczać z innymi?" Zbaraniałam, trzasnęłam krzesłem i wyszłam z pokoju.
Czy mężczyźni myślą że kiedy kobieta robi sobie operację plastyczną, obojętnie czy powiększania piersi czy odsysania tłuszczu czy nawet usuwania blizn, to dlatego że chce szukać wrażeń? Przecież ja chcę się po prostu lepiej czuć!

środa, 12 października 2011

Kot polowniczy

Na pewno niejedna z nas miała niekiedy takie wrażenie, że życie jej przecieka między placami, że tyle jest do zrobienia a czasu tak mało zostało, że już się połowę życia przeżyło a dopiero teraz naprawdę chce się żyć. Ja chwile takie miewam coraz częściej. Być może dlatego że nieuchronnie i z coraz większym rozmachem zbliżam się do czterdziestki. Być może dlatego że dzieci stają się już coraz bardziej samodzielne i mam więcej czasu dla siebie. Być może wszystko na raz i jeszcze więcej powodów by się wymyśliło. Faktem jest że szkoda mi każdego straconego dnia. A straciłam cały tydzień "dzięki" grypie.
Wyszłam wczoraj po raz pierwszy od tygodnia do ogrodu i za głowę się złapałam. Przecież to już jesień, wiosenne cebulki czas najwyższy wsadzać do ziemi, krzewy przycinać, wykopać co stare i tak ogólnie, uporządkować. Mężowi pozwalam na przycinanie żywopłotu tylko, no i od czasu do czasu na wkopanie czegoś do ziemi jeżeli ma być głęboko bo ja nie lubię łopat. No i przekopać ogródek, to już obaj moi chłopcy robią. Oczywiście też koszą trawę. No i właśnie trawy też nie skosili. Aż prawie awanturę im zrobiłam, zaledwie dwa tygodnie temu, gdy byłam w Polsce, była cudowna pogoda i tu i tam, mieli przykazane wykosić trawę po raz ostatni tej jesieni. Okazja była jakich mało bo i ciepło i sucho, a oni co? Byczyli się cały tydzień przed komputerem. No ale zapowiedziałam im że trawa ma być skoszona i nic mnie to nie obchodzi. Mogą sobie kosą kosić jak kosiarka im nie złapie, a co!
Lubię przycinać krzewy, sekator to moje ulubione narzędzie ogrodnicze. No i właśnie mi się zepsuł ten lepszy, skuteczny i bardzo drogi, a właściwie to mąż mi go zepsuł strzygąc żywopłot, bo oczywiście chciał "wypróbować". No i teraz sekator jest do niczego, a mąż puka się w czoło mówiąc że nie pamięta jak go psuł. Oczywiście że nie pamięta, kto by pamiętał? Muszę więc jechać do sklepu i kupić. No mam jeszcze stary, z Lidla, kupiony trzy lata temu, badziewie ale jak ruski telewizor - niezawodny. Ale go nie lubię bo dostaję po nim odcisków. Więc nowy będzie i już.
A w sobotę mieliśmy akcję jak z horroru. Chora byłam więc i tak nie spałam za dużo albo spałam na jawie. Mąż wychodził w nocy do łazienki, w tym czasie usłyszałam jakieś piski i łomotanie. Pomyślałam w malignie że to moja córka znowu sobie robi śniadanie o szóstej rano, tylko po co się tak tłucze i dlaczego musi stąpać po piszczących zabawkach kota? Ale po chwili mąż zaświecił światło na korytarzu i nie przychodzi, nie przychodzi, wstałam więc z ciekawości zobaczyć co zrobił z córką za zakłócanie spokoju nocnego. Wchodzę do living roomu, gdzie również zapalone było światło i co widzę? Scenę zbrodni! Ptasie pióra porozwalanie po całym pokoju, sprzęt grający poprzekrzywiany, pełno kocich śladów na telewizorze, a muszę dodać że mamy taki cieniutki, 18 milimetrów tylko, wiszący na ścianie, ogromny, ślady widać doskonale. A w kącie między kolumną a szafką skulony ptak. Kot nie mógł się do ptaka dostać, to znaczy na pewno by się jakoś dostał gdyby tylko chciał, ale gdy tylko nas zobaczył, podniósł ogonek do góry, zrobił minę "zobaczcie-jaki-jestem-superkot-taką-świetną-zdobycz-wam-przyniosłem!", przy czym przechadzał się taki dumny i szczęśliwy po całym pokoju pokazując nam jakich to niezwykłych dokonań poczynił. Tak więc oprócz szpaka w kącie i piór widocznych wszędzie, widoczne były ślady walki na ścianach i podłodze, upstrzone kroplami krwi z biednego ptaka i błota z kocich łap.
Kot został pochwalony, pogłaskany i zawołany do kuchni po żarcie, a w tym samym czasie ptak został złapany przez skórzaną rękawicę mojego męża i wypuszczony na podwórze. Akcja trwała kilka sekund, skończyła się odlotem szpaka (na szczęście odleciał więc nie był za bardzo uszkodzony, choć prawie bez ogona) i bezmiernym zdziwieniem kota, który chyba nie zauważył co i jak się stało, że mu zdobycz zniknęła. Po pobieżnym usunięciu śladów walki (chodziło mi głównie o krew), wszyscy rozeszli się w milczeniu, kot z powrotem na podwórko, a my do łóżka.
- Cóż, kot to polowniczy, stwierdziłam, musi od czasu do czasu coś upolować.
- Łowca kochanie, nie polowniczy, choć rzeczywiście poluje - powiedział z uśmiechem mąż.
Co to za kot, który żywą ofiarę do domu przynosi zamiast ją ukatrupić gdzieś w ustronnym miejscu i złożyć dostojnie zwłoki na progu opiekuna?
A miało być o przeciekaniu życia...

piątek, 7 października 2011

Grypa

To chyba jednak grypa. Dzisiaj rano czułam się znacznie gorzej niż wczoraj, noc to po prostu koszmar. Nie dość ze mecze się ze sobą to jeszcze muszę uważać żeby męża nie zbudzic. Chociaż on, kochany, i tak co chwile mnie gladzil po czole sprawdzając czy nie mam gorączki. Miałam. Niewielka ale jak na mnie to i tak za dużo, bo ja nie mam goraczek. 37.5 a ja czuje się jak detka. Jak wymietolony papierek za którym gania mój kot. Jak wyrzuta guma do żucia, jak kot wyciągnięty z pralki... Martwię się żeby innych nie zarazić. Skąd ja się zarazilam, nie mam pojęcia, chociaż może to było w poniedziałek, na badmintonie, jeden taki James żartował ze nie jest w formie i ze ma wirusa Ebola i ze wszyscy maja fory. Bo James był profesjonalnym zawodnikiem i jest najlepszym graczem jakiego znam osobiście. No to faktycznie chyba się gorzej czuł, chciaz meczu nie przegrał ani jednego. On jest jedynym tropem moich cierpień.
Najgorzej ze dusi mnie w piersiach i cieżko mi się oddycha. Powiedziałam już mężowi ze urne ze mną ma postawić na kominku, ale ze nie mamy kominka to może mnie sobie postawić na poleczce w stołowym pokoju lub wywieźć do tesciow, oni maja kominek to będę tam pasowała. Uznał ze bredze i czym prędzej popedzil po środki przeciwgrypowe i pyszna herbatke z cytryna i z miodem. Od której mi już niedobrze i zeby mnie bola.
Ech, zycie...

czwartek, 6 października 2011

Grypa, nie grypa, poleżeć trzeba

O czym to ja mialam pisac? Mialam naprawde fajny pomysl wczoraj i wszystko poszlo sie... Bo nagle, ni z tego ni z owego sie zle poczulam wczoraj wieczorem. Nic strasznego, wyglada na grype. Albo bardzo silne przeziebienie. Jedno czy drugie, nie ma dla mnie roznicy. Oczywiscie w jak najlepszym momencie, kiedy w pracy mnostwo rzeczy do zrobienia, cholera jasna. Zadzwonilam rano do biura, odwolalam kilka spotkan, moze mnie nie zabija...
Leze sobie wiec w cieplym lozeczku, corka donosi mi herbate z miodem i cytryna, a ze laptop zostawilam w pracy a do domowego komputera sie jednak dzis nie nadaje, pisze na telefonie. Bez polskich znakow wiec.
Jeszcze godzine temu pomstowalam na kota ze co on sobie wyobraza, ja tu chora a on mnie nie grzeje, inni ludzie to maja porzadne koty, ktore wygrzewaja swojego czlowieka w potrzebie. A moj to co, tylko na parapet a z parapetu co prawda na lozko ale aby jak najdalej, aby mnie przypadkiem nie dotknac. No ale zrehabilitowal sie i teraz grzecznie sobie spi na moich nogach, widocznie jestem juz chora wystarczajaco zeby sie mna zajac. Nie budzi go nawet moje kichanie a na dzwiek smarkanego nosa tylko uszami strzyze. A ja, im pozniej tym gorzej sie czuje. Mam juz dosc!!!! Zaraz zaskrzypie na corke po kolejna herbate.

wtorek, 4 października 2011

Spam

Jest coś w codziennym życiu i pracy co mnie naprawdę bardzo denerwuje. SPAM. Staram się tak ustawiać skrzynkę pocztową na przykład żeby określone emaile przychodziły do folderu SPAM. Ale zgadnijcie, co? Oczywiście około połowy system nie wyłapuje. Nie mam co winić mojej prywatnej skrzynki pocztowej i jej administratora, bo darmowa jest więc darowanemu koniowi... i tak dalej. Ale na przykład w pracy, mamy cały zespół informatyków którzy siedzą na tym jak przysłowiowa dupa na sraczu (przepraszam za określenie) i nie potrafią niestety tak skonfigurować systemu żeby wyłapywał spam wystarczająco. Bo coś niecoś jednak jest wyłapywane i wędruje od razu do odpowiedniego katalogu. Ale część i tak zostaje. I na przykład wczoraj, wróciłam po urlopie do pracy, włączam skrzynkę pocztową, a tam... trzy tysiące emaili, z czego zaledwie dziesieć procent ma związek z moją pracą, firmą i w ogóle z czymkolwiek. Pozostałe to zaproszenia na jakieś seminaria, szkolenia, zaproszenia od dostawców różnych usług do korzystania z nich, listy błagalne o pomoc w sprawie umierającego czy wręcz umarłego już ojca, oferujące mi wielomilionowy spadek jeśli tylko podam imię, nazwisko, adres, numer telefonu, numer konta bankowego... Na szczęście coraz rzadziej dostaję informację o wygranej na loterii czy prośbę o zalogowanie się do mojego bankowego konta  internetowego w banku o którym nie mam pojęcia że miałam rachunek. Za to nagminnie znajduję zaproszenia do zakupu na przykład viagry czy różnego rodzaju specyfików odchudzających.
Rozumiem, czasami człowiek sam się wkopie zaznaczając coś na jakiejś stronie, zapominając że to zrobił, a potem dostaje różne informacje "marketingowe" i niezwykle korzystne "promocje". Co uważam za nabijanie w butelkę. Ale czasami sam jest sobie człowiek winien. A właściwie to zawsze. Bo na przykład korzystając z darmowej skrzynki pocztowej na poczciwej wp czy onecie, wyrażamy zgodę na ujawnianie naszych danych osobowych (adresu skrzynki) różnym firmom, oczywiście nie w złej wierze, ale ilość różnych promocji, przesyłanych "w imieniu" dostawcy, może być denerwująca.
A już najgorsze jest to, ze niektóre właściwe emaile, to znaczy takie których się spodziewasz i na które czekasz, mogą się w folderze "Spam" znaleźć zupełnie przypadkowo, bez twojej winy, i zwyczajnie przez przeoczenie mogą być pominięte. I tu nie wiadomo co zawiniło, system czy czowiek? Ja tam zawsze wolę zwalić na system!

poniedziałek, 3 października 2011

Nie ma jak w domu.

Wróciłam. Byłam znowu w Polsce. W interesach. Wszystko załatwiłam ale zabrakło mi jednego dnia żeby sobie chwilę z rodziną posiedzieć. Nie że ich nie widziałam, no bo jakże mogłabym nie odwiedzić mamy z tatą czy teściów, ale były to króciutkie wizyty, za krótkie. Zmachałam się w tej Polsce, tak że do dzisiaj jeszcze nie wydobrzałam, a wróciłam do domu w piątek! No ale jak się cały dzień od rana do wieczora tylko załatwia sprawy, zasuwa się na szpileczkach i w dodatku w takim upale, to nie ma się co dziwić. No więc wróciłam w piątek, wysiadłam z samolotu, było równie gorąco a nawet i bardziej. Coś bardzo nietypowego jak na Szkocję. Z lotniska na pociąg a z pociągu na autobus. I gdy tak szłam ciągnąc małą walizeczkę po prostym czystym chodniku, gdy ujrzałam mój dom i kiciusia biegnącego na moje powitanie, pomyślałam: Dobrze że już jestem. Tu jest teraz mój dom.

piątek, 23 września 2011

Narysuj ludzika.

Krąży to od wczoraj po internecie. Bardzo mi się podoba więc podaję linka:

http://www.drawastickman.com/index.htm

Zabawa jest prosta, trzeba narysować ludzika (draw a stickman), a potem wykonać kilka krótkich zadań. Niestety po angielsku, ale jestem przekonana że wiele osób zna angielski choć trochę. A jak nie zna, to od czego są słowniki? Miłej zabawy!

środa, 21 września 2011

Życie to sztuka wyborów.

Charlotta swoje przeszła z córką. Córka miala bardzo burzliwy związek z chłopakiem, nie wszystko to jego wina, bo ona też ma charakterek, ale cale półtora roku trwania jej związku to dla całej rodziny Charlotty był po prostu koszmar. Niestety zaangażowana musiała być cała rodzina, bo to co córka wyprawiała, przechodziło ludzkie pojecie. Charlotta modliła się żeby córka się odkochała, żeby go rzuciła, ale nie, to on ją rzucał, wiele razy i w końcu zrozumiała że to już koniec. Rodzina pomogła jej wyjść z depresji, długo to trwało, ale się jakoś pozbierała. Odnowiła kontakty, zaczęła wychodzić z domu no i zaczęła znowu szaleć. Ale te jej obecne szaleństwa to nic w porównaniu do tego co było wcześniej. Owszem, nie wraca do domu na noc, owszem, rodzice wiedzą że pali i pije, ale po pierwsze skończyla już 18 lat, po drugie jednak domownicy uodpornili się na jej wybryki. Do jej pokoju nawet nie wchodzą żeby nie zostać zatrutym oparami nie-wiadomo-czego i nie nadepnąć na nie-wiadomo-co. Ale przynajmniej przesypiają noc spokojnie i nie muszą już czuwać jak mysz pod miotłą, bo a nuż sobie coś zrobi. Nie jeden raz przecież zdarzyło się że pocięła sobie ręce czy nogi, nie jeden raz jeździli z nią do szpitala. Jednak trochę już dojrzala, a szaleństwa z czasem jej wywietrzeją z głowy, jak każdemu, twierdzą jej rodzice.
Mają jeszcze syna, ma 15 lat, ale to zupełne przeciwieństwo. Odpowiedzialny, dojrzały młody człowiek, który pomoże i przytuli jak trzeba. Być może przykład starszej siostry dał mu do myślenia, być może wszystko jeszcze przed nim. Cóż, Charlotta i jej mąż już pogodzili się już że córka powoli odchodzi. Cała ich nadzieja w synu, więc chuchają i dmuchają na niego, ale ostrożnie, żeby nie rozpieścić za bardzo ale i nie skrzywdzić.
Dlatego też Charlotta, trzymam za ciebie kciuki. Nie ma recepty na wychowanie dziecka, a ile dzieci tyle historii. Można mieć i siedmioro dzieci i wszystkie wychowywać tak samo, a i tak będą inne. Zrozum że nie na wszystko masz już wpływ, ale chyba to już rozumiesz, prawda? A dzieci muszą zrozumieć że życie to jest sztuka wyborów i jakiekolwiek poniosą konsekwencje w przyszłości, będą to konsekwencje ich własnego wyboru. Naszym zadaniem, zadaniem rodziców, jest pomagać im w trudnych wyborach i wspierać je przy tym, niezależnie czy wybrana przez nie droga nam się podoba czy nie.  Ale jeżeli nie chcą pomocy - nie zmuszać, bo dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane.
Trzymaj się Charlotta.

wtorek, 20 września 2011

Połowy

Miało być smutno i ckliwie, bo na smutny temat mi sie zebrało, a będzie wesoło. Dlatego że mąż był wczoraj na rybach. Ze znajomym, wędkowanie z kutra rybackiego na Morzu Północnym. Wyjechali wczesnym rankiem i wrócili dobrym popołudniem. Kiedy dzwoniłam i pytałam, ile sztuk złowił, odparł że parę rybek złowił, i już wiedziałam że będzie dużo. Nudziłam się i nudziłam, zrobiłam obiad z dwóch dań, wysprzątałam kuchnię, potem upiekłam sernik, a jego jeszcze nie było. Kiedy w końcu nadjechał, pierwsza z samochodu wyłoniła się duża reklamówka z... grzybami. Ogromne, 15-centymetrowe prawdziwki. Tutaj takie rosną, bo tu nikt nie zbiera grzybów. A oni wskoczyli tylko do lasu na pięć minut!
Po chwili z bagażnika został wydostany worek, którego nie byłam w stanie podnieść, a potem jeszcze jeden. Mąż już był przygotowany, wyniósł z garażu wielką folię którą rozłożył na kamieniach na podwórku, "przypiął" ją po rogach kamieniami, żeby wiatr nie porwał i wysypał zawartość worków na folię. Oto zawartość:


W sumie, 85 makreli i 3 duże dorsze, to te na samej górze. Było tego znacznie więcej, ale uznał że tyle i tak wystarczy. Obieraliśmy te ryby z godzinę, ale nie w standardowy sposób, jak zawsze, standardowo to potraktowaliśmy tylko te trzy dorsze, bo było ich mało. Makrele poszły pod nóż do filetowania. Zrobiliśmy tak jak męża nauczył pewien angielski rybak, czyli dwa cięcia od głowy do ogona i filet gotowy. Reszta do kosza. Cięliśmy te filety na podwórku, na kawałku deski podłogowej, i faktycznie po dwudziestu rybach można było powiedzieć że nasze filety mają kształt rybiego fileta.
Najlepszy był nasz kot, który nie za bardzo wie co to są ryby morskie, w każdym razie nie w stanie surowym, bo przeważnie siedział i patrzył na naszą pracę, czasami próbował którąś złapać przez worek podniesiony wiatrem. Siedział tak i siedział aż się znudził i poszedł pilnować podwórka żeby inne koty nie przyszły i nie pożarły.
I tak, po jednym udanym połowie, mamy 20 kilogramów samych rybich filetów i 4 kilo dorsza, z czego 2 kilo to same dorszowe głowy. Zostawiłam bo lubię z nich robić pyszną zupę rybną. W zamrażarce nie mam już miejsca :-)

czwartek, 15 września 2011

Dzieci

Pomimo że było ciemno, nie zapaliła światła. Usiadła na zimnej kafelkowej podłodze w swojej małej łazience, oparła plecy o ścianę. Twarz ukryła w dłoniach i zapłakała. Łzy kapały przez palce na podłogę, nie chciała nikogo obudzić, nie chciała by ktoś wiedział że płacze. Mąż chyba się nie przebudził gdy wychodziła. Szlochała tak przez kilka minut, ściśnięte gardło, nawet gdyby chciała, nie byłoby w stanie wydać dźwięku. Łkając myślała: Dlaczego?
Nie miała już siły. To wszystko zaczęło ją powoli przerastać. Dom na głowie, praca na pełen etat i całkiem dorosłe już dzieci, które zamiast pomagać, przysparzają tylko kłopotów i zmartwień. Gdzie popełniła błąd? W którym momencie poszła złą drogą? Dzieci zawsze były dla niej na pierwszym planie. Nigdy nie zostawiła pytania dziecka bez odpowiedzi, gdy były małe i po prostu zawracały głowę dla samego zawracania, nie odtrącała ich, nie kazała im iść i się bawić. Nie byli w stanie zapewnić im wszystkiego czego chciały, ale czas dla dzieci mieli zawsze. Podzielili obowiązki i pracę tak, żeby dzieci nigdy nie siedziały same w domu, zaprowadzali, przyprowadzali, wyręczali. Bo dzieci jeszcze małe są, jeszcze nie potrafią zrobić czegoś tak jak należy.
Nie było ich stać na zagraniczne wakacje, ale co roku starali się zapewnić dzieciom tyle atrakcji ile to było możliwe, zabierali je w góry, nad morze, do lasu, nad jeziora. Do dziś dzieci pamiętają ten rejs żaglówką, kiedy nagle wzmógł się wiatr i zrobiło się niebezpiecznie. Mąż nie chciał ryzykować więc załatwił rybaka z łodzią motorową, zapakował rodzinę na łódź a sam wrócił żaglówką na drugi brzeg jeziora. Dzieci przeżyły wspaniałą przygodę i nawet kapitan pozwolił im pokręcić sterem!
A teraz... szkoda gadać. Po latach dorobili się wszystkiego, już ich było stać na zagraniczne wyjazdy, ale dzieci zamiast chłonąć z tych wyjazdów jak najwięcej, traktowały je bardziej jako zagraniczne zakupy. A rodziców jak dojne krowy. Ciągle słyszą tylko : Daj i Daj, Bo mi jest potrzebne na to czy na tamto, Bo ja potrzebuje! A ona co? Nie ma swoich potrzeb?
Zaczęła właśnie zauważać że jej potrzeby też są ważne, ale ciężko jej jest jeszcze dostosować się do tego że można coś mieć dla siebie i nie musieć się dzielić. Najgorsze jest to że dzieci tych potrzeb rodziców w ogóle nie chcą zauważyć. Przyjdzie, ukroi chleb, zostawi pełno okruszków i brudny nóż. Ugotuje SOBIE ziemniaki bo jest głodne, dla innych nie będzie obierać bo nie ma czasu. Bo musi śledzić najważniejsze wydarzenia na Facebooku czy przejść następną rundę w Call of Duty. Zrobi sobie herbatę, rozleje, nie pościera. Zabierze tę herbatę do pokoju, porozlewa po drodze, ale zrobi awanturę jak się je poprosi o posprzątanie za sobą. A ona ma już swoje lata i nie ma ani siły ani ochoty pracować jak służąca. Przecież dzieci powinny pomagać rodzicom jak dorosną. Tego była nauczona. Gdzie popełnili błąd? Jak się z tego wyrwać?
Siedziała tak na zimnej podłodze w ciemnej łazience, łzy zaczęły już przysychać.
- Jesteś tu? - zapytał szeptem stroskany mąż po drugiej stronie drzwi.
- Jestem - odparła.
- Wszystko w porządku? Chodź do łóżka, bo się przeziębisz...
Zapaliła światło, przemyła twarz zimną wodą, osuszyła ręcznikiem, spojrzała do lustra. Siwe włosy, jeden czy dwa, ale twarz wciąż jeszcze młoda. Oczy jeszcze błyszczały od łez, ale uśmiechnęła się do swojego odbicia. Za chwilę wsunie się pod cieplutką kołderkę i przytuli do tego, którego kocha nad życie i który ponad życie kocha ją. A dzieci... i tak wkrótce odejdą.

wtorek, 13 września 2011

Huragan c.d.

No trochę przesadzili z tym wietrzykiem. Wiało owszem i wciąż wieje, porywy są mocne, ale nawet śmietników nie powywracało. No, gdzieniegdzie powyrywało drzewa, ale nie było to jednak to co na wiosnę. W moim ogródku żadnych szkód, z wyjątkiem jednej dojrzałej maliny która brutalnie została strącona na ziemię przez nieubłagany wicher... Wieje nadal, ale jest OK. Na dodatek po rozmowie z mamą przypomniałam sobie że w Polsce jednak częściej i mocniej wieje. Tutaj nikomu dachów nie wyrywa...
A kot wczoraj kichał. Może się przeziębił?

poniedziałek, 12 września 2011

Huragan

No i nadchodzi. Trąbili o tym już od kilku dni, huragan Katia znad Karaibów powoli lecz nieubłaganie zbliża się do nas. Już jest nad Wyspami, na razie przechodzi nad Irlandią, ale już od rana nieźle wieje. Na razie porywy są w okolicach 50 km/h, ale już za kilka godzin mają dojść do 100 km/h, przy ciągłym wietrze ponad 50 km/h. Nieźle, co?
Ostatnio mieliśmy niezłe wiatry na wiosnę, nie pamiętam dokładnie kiedy ale róże mi połamało i wogóle się działo. A teraz ma być jeszcze gorzej. Na razie od wczoraj już mżawka, ale dość dziwnie wygląda, bo wszędzie unosi się cienka mgiełka, której w połączeniu z wiatrem w ogóle nie czuć. Mąż już w sobotę pozabezpieczał podwórko, to znaczy wyniósł mojego mopa który się suszył na wietrze, do garażu, i wczoraj musiałam go szukać w ciemnościach bo musiałam przetrzeć podłogę a nie miałam czym. Poprzywiązywał śmietniki do płotu (?!) grubą linką, zapytałam czy płot też przywiązał do domu, a dom do garażu :-)) No bo ostatnio to śmietniki z zawartością walały się po podwórku. Mam nadzieję że mi chociaż malin nie połamie...
Zobaczymy zobaczymy, na razie to jest główny temat rozmów. Może nam każą iść wcześniej do domu, jak ostatnim razem? Faktem jest że tutaj bardzo dba się o bezpieczęństwo pracownika, lepiej żeby człowiek nie szedł do pracy lub wyszedł z niej wcześniej niż miałby w ogóle nie dojechać. Bo na autostradzie w takim wietrze nieciekawie się jedzie, potrafi cię przesunąć o kilka metrów. Sama widziałam jak wiatr zepchnął białego wana na sąsiedni pas, na szczęście nikt nie jechał. Mój samochód to jeszcze dobrze się zachowuje na wietrze, bo jest niski i opływowy, ale mojego męża jest fatalny pod tym względem, dość wysoki, więc wiatr ma duże pole do pchania. Ale mąż cały czas mi powtarza - uważaj na autostradzie bo będzie duży wiatr. A niech sam jeszcze bardziej uważa!

środa, 7 września 2011

Po żarcie dla kota!

Żarcie dla kota się skończyło więc poszłam wczoraj kupić. Do Tesco. Wiem wiem, proszę mnie nie posądzać że jestem chytrus i sknera, że o kota nie dbam, bo z Tesco to najgorsze, najtańsze i w ogóle syf. Bo mój kot to lubi karmy jedynie Felix. Co ja się nakupowałam tego wszystkiego, przerobiliśmy wszystkie, dosłownie WSZYSTKIE dostępne na rynku karmy, w specjalistycznych sklepach internetowych i u weterynarza. Jedyne które jeszcze, choć ze wstrętem i nie do końca, wziął do pyska to saszetki Applaws, cholernie drogie i pożywne, ale kupowałabym mu bo mnie stać gdyby w końcu też nie zaczął wybrzydzać. No więc te drogie kupuję i trzymam na wszelką okoliczność, gdyby się pospolite jedzenie skończyło. Zresztą chyba mam coś z głową bo zawsze kiedy jestem w sklepie dla zwierząt, czyli tak co około dwa tygodnie, kupuję  nową karmę. Niewielkie ilości, tak na wszelki wypadek, gdyby królewiczowi jednak się odwidziało, więc w spiżarni ma chyba wszystkie możliwe rodzaje mokrej kociej karmy, kiedyś będzie się trzeba zebrać i zawieźć do schroniska, tam biedne kotki na pewno zjedzą ze smakiem. Przyznam że tego Felixa też kupuję najdroższe wersje, bo ta zupełnie najtańsza to jednak składem się trochę różni.
Moje kocię ma dietę mieszaną mokro-suchą, jak polecił weterynarz. Tak pół na pół. Ale tutaj sytuacja ma się wręcz odwrotnie, bo sierściuch taniego do pyska nie weźmie, jeżeli już to co najwyżej ProPlan lub Royal Canin, ale najbardziej upodobał sobie specjalistyczną karmę której dwukilową próbkę dostałam pierwszym razem od weterynarza za darmo (?!), Hills Prescription Diet na zdrowe zęby. Teraz kupuję w internecie, trochę taniej niż u weta, ale i tak dwa razy tyle co Royal Canin. Takie duże kulki. Tiggy uwielbia je wprost i muszę mieszać zwykłą karmę z tą specjalną, bo po pierwsze to bym finansowo jednak nie wyrobiła, a po drugie on by zwykłej nie zjadł gdyby nie było tam dużych kulek. Takiego to mam kota!
Co jakiś czas syn wrzuca mu do miski coś z puszki lub aluminiowej tacki, bo zapomniał że kot nie jada jedzenia z puszek ani tacek tylko i wyłącznie z saszetek i to jednego rodzaju. Więc jak tylko ktoś z dojrzałych dorosłych zjawia się w domu po pracy, kot natychmiast skarży się, że mu nie dali, a to co dali to brzydliwe jest więc czym prędzej trzeba to z jego miski usunąć bo on tego i tak jeść nie będzie. Więc podwładni posłusznie wykonują polecenie swego szefa i misce ląduje to co szef lubi. Czyli Felix.
No więc wczoraj żarcie dla kota się skończyło więc pojechałam do Tesco. Głównie z tego powodu że miałam kupony Tesco na 10 funtów, które w specjalnej promocji zamieniły się na 20 funtów, a że dodatkowo była promocja 2 za 6, toteż żarcia nakupiłam na dwa miesiące. Pojechałam tylko po jedzenie dla kota. Ale było fajna promocja coca-coli więc wzięłam 4 butelki, pojawiły się już duże pudła czekoladek w cenie za pół ceny więc kupiłam "na święta", duża butelka Baileys nowy orzechowy smak w ofercie promocyjnej - też "na święta", moje ulubione lody Magnum tez za połowę ceny więc jakżeby nie wziąć. I jeszcze to, i jeszcze tamto i... cały koszyk produktów bez których spokojnie można by się było obejść i nie żalować że się ich nie zjadło.
Czy ja jestem nienormalna?
P.S. Baileys nie dotrwało do świąt.

poniedziałek, 5 września 2011

Lawendowo

Ciepło dziś, słonecznie, więc i nastrój taki jakby... ogrodowy. Bardzo lubię ogród o tej porze. Róże same wchodzą mi do okna, kiedy otwieram je rano, pachnie cudownie. Wrzosy już zaczynają sie kolorować. Mam dość ładne wrzosowisko z pięknymi krzewami które co roku na wiosnę obcinam. To najgorsza rzecz na świecie, to obcinanie moich wrzosów. Może dlatego że takie duże, a może dlatego takie duże że obcinane. W każdym razie każdego marca włażę we wrzosowisko i obcinam bardzo dokładnie wszystkie zeszłoroczne uschnięte kwiaty. A każdej jesieni wrzosy odpłacają mi dwa razy takim kwieciem. Wyglądają cudownie, białe, fioletowe, różowe. A między wrzosami mam lawendę. Posadziłam parę lat temu maluteńkie krzaczki a teraz to kuż wielkie krzaczory które muszę bardzo kontrolować żeby mi wrzosów nie zarosły. Lawenda obrodziła ładnie, jak co roku zresztą. Tak że teraz wrzosowisko jest w przewadze koloru fioletowego. Ulubione miejsce zabaw mojego kiciusia, zresztą kto by się dziwił, z taką ilością owadów! Muchy, pszczoły, trzmiele i inne gady lgną do tego jak miś do miodu. A kotowski poluje. Cóż, jedni wolą myszy, inni ptaszki, a on się po prostu w muchach wyspecjalizował. I dobrze, w domu nie mam ani jednej żywej, za to codziennie ściągam trupy z parapetu.
Koleżanka miała przyjechać w weekend naścinać sobie lawendy na pachnące woreczki, ale nie przyjechała bo jej się nie chciało. A ja jej też nie naścinam bo w zeszłym roku to zrobiłam to miała do mnie pretensje że nie tak jak ona chciała. To niech sobie sama ścina. Jak zdąży, bo lawenda długo kwitnie, ale nie bez końca.

piątek, 2 września 2011

Takie to te teściowe...

Zapis mojej (iwand) rozmowy na Skypie z siostrą (s) w ostatni poniedziałek.

s: szkoda że wakacje sie kończą
s: zamówiłam se firanki - hi hi hi
s: z żółtymi słonecznikami - dałam prawie trzy stówy
iwand: Ale firanki bedziesz miała ładne!
s: oby
iwand: Ale ja bym tyle nie dała. W ogoóe bym chyba nie dała na firanki i jakby mi teściowa nie kupiła tobym nie miala :D
s: ja tam nie mam wyobrażenia jak nie widzę
iwand: A masz gdzies linka?
s: nie - bo na zamówienie mi szyją
s: ja też wcześniej bym nie dała - ale raz się żyje
iwand: No proszę, jeszcze na zamówienie!
s: jedne firanki na 10 lat  to może być, nie?
iwand: Masz rację, ja też jak już coś kupuję to porządnie
s: te co mamy teraz na oknie też teściowa mi kupiła - he he he
iwand: Ach te teściowe!
s: no
iwand: Moja wysyła nam dzisiaj paczke z tych rzeczy co chłopcy po swoich wakacjach zostawili i myślałam wczoraj że mnie wykończy
iwand: Jej własny syn już nawet nie chciał z nią rozmawiać :D
s: czemu????????
iwand: Bo uparla sie że wsadzi nam dodatkowo:
- jakieś aronie
- sok z aronii
- smalec
- miód
iwand: Na początku jeszcze protestowalam, że te aronie to się z nich dżem zrobi, a co będzie jak się sok rozleje itp.
iwand: A wczoraj wieczorem to jeszcze powiedziała że dokłada jakieś kiełbasy, powidła śliwkowe i czekolady dla dzieci. Jak powiedziala że jeszcze ogórki kiszone dołoży to już nawet nie protestowałam. Powiedziała ze pomidorów nam nie da i jajek bo sie potłuką (hehe), ale szkoda bo bardzo by chciała
iwand: Niech sobie wysyła co chce, zapłaciliśmy za 30 kilo to może byc 30 kilo, co nie?
s: HI HI HI HI HI
s: TAKIE SĄ TEŚCIOWE - MY TO I TAK MAMY JE ZŁOTE

Paczka doszła w czwartek. Ogórków w niej nie było. A o smalczyku opowiem następnym razem.