czwartek, 31 grudnia 2020

Jutro 2021

Szykując ten post weszłam na swoje wpisy z 31 grudnia w poprzednich latach. Zadumałam się... 

Miniony rok był zupełnie inny niż cokolwiek do tej pory, wszyscy razem jako ludzkość i każdy jeden jako osobna jednostka społeczna, przeżyliśmy. Moja głowa jest w tej chwili pusta. Nie mam żadnych planów, żadnych strategii, żadnych aspiracji i pomysłów na życie, boję się myśleć o jutrze. Wybaczcie, ale nie będę się silić na coś, co już zostało wymyślone. Moje dzisiejsze życzenia będą kompilacją tego, co już tutaj kiedyś napisałam. Przepraszam za użycie pewnych wyrazów, po prostu one tu pasują jak nigdy.

Tak więc, w ostatnim dniu tego najbardziej chujowego roku w życiu niejednego z nas (chociaż jak się tak zastanowić to na pewno wieluz nas zdarzył się chujowszy), pozwole sobie złożyć Wam wszystkim, Moi Kochani Czytelnicy, Przyjaciele Wirtualni i Przyjaciele Na Żywo, Koledzy i Koleżanki, Znajomi i Anonimowi z wyboru,  najlepsze życzenia na ten czyhający tuż za rogiem, młodziutki i nowiutki 2021 rok. 

Życzę Wam, żeby słońce jak najdłużej świeciło, żeby zima była zimą, a lato latem było. Żeby każdy miał co do garnka włożyć, a dzieci żeby miały nowe buty kiedy ze starych wyrosną. Żeby każdy czuł się bezpiecznie, nie tylko we własnym domu. Niech matki rodzą dzieci jeśli chcą, a ojcowie niech szanują matki ich dzieci. 

Niech znajdzie się to co się zgubiło, niech się naprawi to co się zepsuło, bez oglądania się za siebie niech wszystkie problemy zostaną z tyłu a nowe niech się rozwiązują szybko i bez strat. Żebyście nie musieli więcej obawiać się o przyszłość swoją ani swoich bliskich. 

Życzę sobie i wszystkim wiary w to, że marzenia są do spełnienia, nadziei na nowe jutro i miłości, która pokona wszystkie trudności. Żebyście znaleźli w sobie siłę na walkę z przeciwnościami losu, żebyście nie dawali się ponosić negatywnym emocjom, żebyście odnaleźli w sobie spokój i zrozumienie...

Celowo oddalałam i oddalałam jeszcze jedno zdanie, które pisałam w tym miejscu każdego roku. W końcu uznałam, że tego nie napiszę. Nie mogę, tak po prostu...



Kocham Was! 

środa, 30 grudnia 2020

Podsumowania, postanowienia czy może brak

Na samym początku tego roku opisałam swój noworoczny koncert życzeń, który zawierał marzenie o schudnięciu 7 kilo. Poza tym chciałam nauczyć się tańczyć tango, ponownie zacząć biegać i jeździć na rowerze, a także biegać za wnuczką. W sumie, poza ostatnim, nic mi z tej listy nie wyszło, nawet za wnuczką aż tak nie biegam, bo widuję ją raz na jakiś czas tylko, chociaż jakby się tak zastanowić to chwała niebiesiom, bobym już na ER z parę razy wylądowała z powodu kręgosłupa. Czy będę robić jakieś postanowienia na przyszły rok? Stay tuned, bo być może. A na pewno zrobię, jak co roku, podsumowanie. Może nie w takiej formie jak dotychczas, ale bardzo mnie świerzbi. 

Bardzo mnie też świerzbi, żeby się rozpiiiiiisać w tym dzisiejszym poście, ale obiecanki cacankami i trzeba ich dotrzymywać. Tak że krótko miało być to i krótko będzie. Jutro napiszę ostatni post w tym roku. Nie tylko, że tak miało być, ale też że chyba macie mnie już dość :-)

Papa!


wtorek, 29 grudnia 2020

Wiadomość

 Teść zadzwonił wczoraj wieczorem, że teściową zabrali do szpitala. Gorączkowała już od trzech dni, żadne leki nie pomagały, lekarz sprowadzony do domu opieki uznał że szpital pomoże. Dziś po południu zadzwonił z nowymi wieściami. Teściowa jest już z powrotem w domu opieki. W szpitalu zrobili jej badania krwi i stwierdzili, że nic jej nie jest, jest tylko odwodniona. I wypuścili ją. 

Powiem szczerze, że brew mi się uniosła na dużą wysokość. Wypuścili ją? Tak odwodnioną, że aż gorączkuje? Bez żadnej kroplówki, ani nic? No kurna nic. Nawet jej testu na Covid nie zrobili. Będą się starali ją jakoś napoić w tym domu opieki. Już to widzę. Człowiek z Alzheimerem to jest jednak chyba podczłowiek w dzisiejszym systemie...

Jak tu żyć??

poniedziałek, 28 grudnia 2020

Gry i zabawy

Piszę dzisiaj na telewizorze bo skończyliśmy właśnie gry i zabawy ze znajomymi na Zoomie i nie chce mi się odpinać komputera. 

Graliśmy w świąteczną edycję Escape Room. Dla tych, którzy nie wiedzą, wyjaśniam że Escape Room to jest taka gra grupowa, gdzie zamykają Cię w pokoju, z którego wyjdziesz dopiero jak znajdziesz rozwiązanie. Znaczy jak cała grupa znajdzie, więc im więcej ludzi tym lepiej. To był nasz drugi raz, a pierwszy wirtualnie. Jedyne doświadczenie, jakie mieliśmy do tej pory to był Escape Room na statku, gdzie zamknęli nas na półtorej godziny i mieliśmy znależć wyjście, rozwiązując zagadki związane z Harrym Potterem.  I pewnie utknęlibyśmy tam do końca rejsu, gdyby kolejni uczestnicy nie opłacili wejścia :-)

Trudno mi było wyobrazić sobie, jak wygląda taka zabawa wirtualnie, szczególnie na Zoomie. Bowiem już na początku pandemii przerzuciliśmy się na Teams i tam działamy, ale jakoś wyszło. Na Zoomie można zrobić wirtualne pokoje, podobnie chyba też na Fejzbukowym Messengerze, więc każda grupa była zamknięta w swoim pokoju. Jak to śmiesznie brzmi, takie witrualne życie jak w Simsach. Trochę ciężko, bo ja jednak wolę mieć czarno na białym napisane przed oczami na kartce niż na ekranie, nawet dużym telewizorowym. Gdyby nie młodzież, która była dołączona do naszej, że tak powiem, dojrzałej grupy, to byśmy tam jeszcze chyba ślęczeli bez kolacji, a na pewno napruci jak messerszmity, bo zabawa była wirtualna, ale drinki zawierały prawdziwy alkohol. 

W każdym razie, zabawa polegała na tym, że mieliśmy rozwiązać zagadkę kryminalną z domu świętego Mikołaja. Ktoś bowiem ukradł listę prezentów, co jest oczywiście i bezsprzecznie przestępstwem na skalę światową, bo dostarczenie odpowiednich prezentówe do odpowiednich odbiorców przez Mikołaja stało się niemożliwe. Zadaniem naszym było odnalezienie listy prezentów i wskazanie winnego Elfa, poprzez rozwiązanie, wcale nie tak łatwych, złamigłówek (Z mi się wstawiło przez nieuwagę, ale zostawiam bo fajnie wygląda).

Nasza  grupa wygrała, a w zamian będziemy mieli nasze imiona wyryte długopisem na liście corocznych zwycięzców. A w Sylwestra spotykamy się z inną grupą przyjaciół na wirtualny bal :-)

P.S. Stwierdzam, że jednak z powodu odległości i braku okularów gapienie się na telewizor w czasie pisania jest gorsze niż gapienie się na ekran komputera przy biurku :-) 

niedziela, 27 grudnia 2020

Jak zerwałam z tradycją.

Wstałam dziś rano o wpół do dziesiątej czując się jak nowo narodzona. W szlafroku zrobiłam sobie półgodzinną sesję jogi i zrobiło mi się  jeszcze lżej na duszy i ciele, w dodatku zdecydowanie urosłam. Te kilka dni nicnierobienia dały mi w kość, nie lubię nic nie robić przez tak długi czas, jeden dzień czasami sobie funduję, ale więcej to już rozpusta nie do zniesienia. 

Wczoraj zerwałam z tradycją, mam nadzieję, że tylko ten jeden raz. Tradycję bowiem taką wprowadziłam, że w swoje urodziny nic nie robię. Zupełnie nic, chcę być po prostu obsługiwana i zazwyczaj działa. Ale wczoraj jakoś nie czułam potrzeby. Może dlatego, że byliśmy tylko we dwoje? Więc jak to wyglądało wczoraj?

Rankiem czyli całkiem po dziewiątej zostały mi przyniesione prezenty do łóżka, więc je rozpakowałam, potem wypiłam kawę również do łóżka przyniesioną, potem się samodzielnie ubralam i tak jakoś zrobiło się południe, więc trzeba było coś zjeść. W międzyczasie odbierałam telefony i i różne skajpy od rodziny i znajomych, którzy nie tylko chcieli mi złożyć życzenia urodzinowe, ale normalnie o zgrozo pogadać!  

Na obiad czyli luncz był barszcz z wigilii z uszkami na przystawkę, a na drugie danie wigilijne pierogi. Chłop podgrzewał i podsmażał, a ja... no właśnie, chciałam napisać że postawiłam talerze ze sztućcami na stole, ale one chyba tam już były. Zapiliśmy to wszystko lampką czerwonego Chiraz i powiem, że jednak wolę Merlot. Na deser Chłop odkroił po kawałku sernika i makowca, do czerwonego wina w sam raz. Potem pograliśmy trochę w Trivial Pursuit wersja dla dzieci, żeby podbudować trochę nasze poczucie wartości. Pytania dla dorosłych bowiem nie mieściły się w kanonie naszych poobiednich możliwości. Jak już nam się znudziło to zasiedliśmy przed telewizorem. Obejrzeliśmy Mulan i kilka ostatnich części Star Trek Discovery, w międzyczasie konsumując obiad czyli kolację, składającą się z wczorajszej pieczeni z pięciu ptaków i właściwie wszystkiego ze świątecznego obiadu, czyli, ziemniaczki, marchewki, brukselki, żurawiny, wszystko polane sosikiem i zapite resztą wina. A na deser oczywiście sernik z makowcem, z tym że deser został podany po około dwóch godzinach bo nic nam się więcej nie chciało w brzuchach zmieścić po obiedzie. Oglądaliśmy ten telewizor do samej północy, okraszając obrazki na ekranie szklaneczkami Jacka Danielsa z Colą Zero. 

Tak piszę i piszę i napisałam, że  zerwałam tradycję nicnierobienia, a z tego co napisałam powyżej wynika, że nie zrobiłam nic. A jednak zrobiłam. Sobie drinka :-)

Pozdrawiam do jutra. 

piątek, 25 grudnia 2020

Tak zwany Pierwszy Dzień Świąt czyli Christmas Day

 Wstaliśmy około dziewiątej piętnaście, bo po co wcześniej. To znaczy Chłop wstał o siódmej nakarmić koty, ale potem wrócił do łóżka i sobie dosypialiśmy. A potem piliśmy kawę i się zrobiła jedenasta i trzeba było nastawiać obiad. Nie wiem po co, bo prawie ałe żarcie, które nagotowałam na Wigilię, zostało w lodówce. Ale tradycji musi się stać zadość. 

Więc najpierw wstawiłam do piekarnika pieczeń z pięciu ptaków (zabijcie mnie, nie wiem jakich, kurczakna pewno i kaczka), potem obraliśmy warzywa, czyli ziemniaki, marchewkę i brukiew, a ponadto brukselkę. I tak, gdy przyszło już do jedzenia o czternastej trzydzieści, na stole było co następuje:

- Pieczeń z pięciu ptaków z nadzieniem

- Ziemniaki pieczone, nasmarowane kaczym smalcem i ziołami

- Pieczona marchewka

- Pieczona brukiew (takie białe coś co wygląda jak pietruszka a smakuje jak połączenie marchewki z rzepą)

- Brukselka zasmażana z pieczonymi kasztanami i boczkiem

- Czerwona kapusta zasmażana na słodko-kwaśno

- Gravy, czyli rzadki sos pieczeniowy, pyyyyyszny

Zapijaliśmy to szystko butelką prosecco, a potem zajadaliśmy sernikiem i makowcem. Wypilimy całą butelkę tego prosecco, potem rozmawialiśmy z rodzinami, potem rozpakowaliśmy prezenty, potem zjedliśmy rybę z warzywami z wigilii, a teraz siedzimy, oglądamy telewizor i pijemy wino. 

Do jutra :-)

środa, 23 grudnia 2020

Pachnie świętami

W końcu u mnie pachnie świętami. Sernik na migdałowo, pierogi na grzybowo, barszcz jakoś tam, a makowiec nie wiadomo jak. 

Dzisiejszy dzień stał pod znakiem pieczenia. Czułam się jak w jakimś masterszefie, wszystko musiało być dokładnie skalkulowane, Alexa miała nastawione z osiem różnych przuypominaczy czasowych, a kuchnia momentami przypominała pobojowisko. Na pierwszy ogień rano poszedł chleb. Mój ulubiony na zakwasie, który nastawiłam wczoraj wieczorem, a dzisiaj trzeba było go najpierw zagnieść, potem odstawić na cztery godziny, potem uformować w bochenki, poczekać następne trzy godziny i upiec w naparowanym piekarniku. 

W czasie kiedy chleb sobie wyrastał, nastawiłam w maszynie do chleba ciasto na makowiec. Mam taką maszynę, która nie dość że mi miesza doskonale wszelkiego rodzaju ciasta, to jeszcze przyjmuje z powodzeniem świeże drożdże, a tylko takimi ostatnio dysponuję. W czasie, gdy ciasto w maszynie się mieszało, mikser zagniatał mi ciasto na pierogi. Miałam dwie i pół godziny na pierogi i uszka. Wystarczyło, bo farsz przygotowałam sobie dzień wcześniej. 

Zdążyłam skończyć pierogi kiedy skończyło się przygotowywanie ciasta na makowiec. Teraz musiałam to rozwałkować, ponakładać mak, pozawijać i zostawić na pół godziny do ponownego wyrastania. Nie do końca dobrze pozawijałam, więc wyszło co wyszło, ale i tak jestem zachwycona. 

W czasie, kiedy makowiec mi wyrastał, rozpoczęłam wykańczanie sernika, który upiekłam dzień wcześniej. Posmarowałam cieniutko własnoręcznie zrobionym dżemem wieloowocowym według przepisu, rozwałkowałam gotowy marcepan na placek, wykroiłam z niego kółko wielkości sernika i położyłam na sernik. Oczywiście nie idealnie, ale i tak jestem zachwycona. W międzyczasie włączyłam piekarnik, żeby włozyć do niego makowiec, gdy skończy wyrastać. W czasie gdy piekarnik się grzał a makowiec kończył wyrastanie, montowałam kulki i inne przybrania z marcepanu i instalowałam je na serniku. 



Potem przyszedł czas na włożenie makowca do piekarnika, a w czasie pieczenia osobiście zajęłam się sprzątaniem bałaganu, który po sobie zostawiłam. Gdy makowiec się już upiekł, rozpoczęło się gotowanie uszek i pierogów. Nie trwało to długo, bo gotowałam na dwa garnki. 




Potem oczywiście trzeba było po sobie posprzątać. W międzyczasie przylazł Chłop i marudził, że głodny, więc powiedziałam mu żeby mi nie zawracał głowy tylko przygotował coś na szybko bo nie mam czasu. Po szybkim lanczu przyszedł czas na pieczenie chleba. Kiedy chleb się piekł, zaczęłam obierać warzywa na barszcz. Wyjęłam chleb, włożyłam warzywa i co tam się wkłada do garnka, żeby wyszedł barszcz, po czym ponownie posprzątałam po sobie. 

I tak mi zleciał dzień, chyba że coś pominęłam. A gwiazda makowcowa wygląda ostatecznie tak, nie do końca jak powinna być, ale i tak jestem zachwycona :-)







wtorek, 22 grudnia 2020

A tak tylko

Piszę żeby coś napisać, bo jak żem powiedziała to tak będzie :-)

Dzisiaj mieliśmy Wielki Dzień. Wielki Dzień dotyczył kotów i nazywał się OPERACJA VET.  Umówieni byliśmy na coroczny przegląd i szczepionki, na godzinę czternastą. Jak na złość Chłopu się zachciało sprzątać o jedenastej rano. Jak wyciągnął odkurzacz tak Miguśka śmignęła z chałupy i tyle ją widziano. Tiggy jak Tiggy, ostatnio zdziadział (postarzał znaczy się) i odkurzacz go już nie rusza, sen w pozycji zrolowanej ważniejszy. No ale Miguśka. Trudno, mówi Chłop, przyjdzie, do drugiej daleko. O wpół do pierwszej zaniepokoiłam się, bo Chłop zaczął myć samochód, czyli był na zewnątrz, a jak ktoś z nas jest na zewnątrz to koty najczęściej asystują. No ale nie tym razem. Zbliżała się trzynasta trzydzieści. Wymyśliłam, że najwyżej wezmę Tigusia a on niech czeka w domu na Migusię i jak przyjdzie to niech ją zapakuje do kontenerka i przywiezie. W najgorszym razie przemówię wizytę. 

13:40 - Migusi nie ma. 

13:45 - Tiguś zapakowany w kontenerek

13:46 - wychodzimy. Niech się dzieje wola nieba. 

13:46 sekund 35 - pojawia się Miguśka. Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze zamknąć drzwi i dobrze, bo wcisnęła się między butami do środka. Na to tylko czekałam, złapałam zołzę i pakuję do klatki. Zeszło mi tak ze cztery minuty, bo co ją wpakuję to ona wyłazi, zanim zamknę drzwiczki do kontenerka. I tak parę razy. No ale się udało i wszyscy razem miałcząc głośno pojechaliśmy w znienawidzone miejsce. 

14:50 - oba koty już z powrotem w domu, poważone, podotykane, pooglądane, zaszczepione. Następna wizyta, jak dobrze pójdzie, za cały kolejny rok.

poniedziałek, 21 grudnia 2020

Fak (t)

Obudziłam się dziś rano, zerknęłam na komórkę i zobaczyłam, że jesteśmy zamknięci. Nie że jakiś lokdałn srokdałn, tylko normalnie zamknęli nas na wyspie jak szczury. Ani morzem ani niebem nie da się teraz stąd wydostać. Ani przybyć. 

No i po co się tak w telewizorze chwalili? Szczepionkę mamy pierwsi, bo jesteśmy najlepsi na świecie, lepsi od Niemiec, lepsi od Rosji, lepsi od Ameryki. A teraz wirus się wziął i zmutował, no oczywiście najpierw u nas, bo my jesteśmy najlepsi, najwięksi i nawet wirusa mamy najnowocześniejszego, nie jakieś tam przeżytki jak u Was. 

W sklep pobieżyliśmy zaraz z samego rana, żeby zakupić papier toaletowy, zanim go nam wykupią ci co to właśnie zużyli ostatnie zapasy z marca. Taki sam pomysł miała znakomita większość mieszkańców miasteczka, bo miejsca na parkingu prawie nie było, a parking duży. Ale oprócz nas nikt nie miał papieru w wózku. A dobrze patrzyłam.

No i na koniec prośbę mam. Czy jakby tak u nas żywności w ogóle zabrakło w sklepach i na półkach tylko zostałby ocet i mydło w kostce, czy mogę na Was liczyć w ramach poratowania koleżanki i przesłania puszki z konserwą? Tylko cholera jak???

Pozdrawiam z Wielkiej Brytanii, największego i najlepszego kraju na świecie. 

niedziela, 20 grudnia 2020

Czy święta się już zaczęły?

Od środy siedzę w domu. Znaczy w domu siedzę od marca, tylko na w pracy że tak powiem nie jestem od środy, ponieważ wyrabiam to co zostało do wyrobienia z urlopu w tym roku. Co więc od środy robiłam? Wykańczałam tę przeklętą szafę, robiłam zakupy, nie sprzątałam i nawet nie gotowałam, bo ani siły nie miałam ani ochoty. Kupiłam buraki na barszcz, kapustę na pierogi, jakieś śledzie i wigilia będzie. A dzisiaj w końcu nabrałam ochoty na uporządkowanie ogródka na zimę. Poprzesadzałam niektóre rośliny, niektóre wykopałam, naszarpałam się jak głupia, a w końcu i tak część zostawiłam nienaruszoną.

No i - zaczęłam święta. Znaczy, choinkę i takie tam postawiliśmy już dwa tygodnie temu, ale tak naprawdę to święta się zaczynają, kiedy zaczyna się gotowanie. Gotowanie jakieś jeszcze sobie poczeka, ale dzisiaj popełniłam coś, czego nie popełniłam jeszcze nigdy w życiu. Otóż w planach mam upieczenie sernika, do którego bazy będę potrzebować ciasteczek Amaretti. Schodziłam wszystkie większe sklepy w okolicy, ale ani Amaretti ani nic, co koło nich stało, niestety nie dało się uświadczyć. Postanowiłam wię, że upiekę sama. I oto efekt:

W piekarniku:

Po wyjęciu z piekarnika:

I na talerzu ...


Muszę powiedzieć, że wyglądają, pachną i smakują wybornie. Szkoda je będzie pokruszyć do sernika :-)





sobota, 19 grudnia 2020

A jutro będzie kac

 Szykuję się właśnie do świątecznej imprezy online, łączymy się w cztery domostwa na Teams i będzie się działo! Będzie Quiz, będą szarady, będzie szampan i inne bąbelki, będą drinki i koktajle, a jutro będzie potężny kac. 

Udało nam się przebrać na chwilę kota żeby dołączył do Chłopa w przebraniu, kot i Chłop wyglądali tak:




Do jutra :-)


piątek, 18 grudnia 2020

Lepiej późno niż wcale

Tytuł się tyczy mojego dzisiejszego posta. Ponieważ obiecałam, że do Nowego Roku w ramach wprawy codziennie będzie krótka notka. Ale dzisiaj tak mi jakoś zeszło na nie-wiadomo-czym, że teraz dopiero siadłam na komputer (nie poprawiać! wiem że na komputerze siedzieć może tylko kot).

To nie-wiadomo-co to był projekt SZAFA. O szafie być może wspomniałam, kiedy relacjonowałam utarczki z budowlańcami po powodzi, jaka nas nawiedziła 14 grudnia 2018. Znaczy pęknięciu rury i zalaniu całej chałupy od góry do dołu przez dwa piętra, że wszystko trzeba było wymieniać, razem ze ścianami i podłogami. Otóż wspomniana szafa została zbudowana w ramach odtworzenia zniszczeń, było z nią wiele problemów i długo nie mogliśmy się dogadać, w końcu wywaliłam zakontraktowanych stolarzy na zbity pysk i zamówiłam prywatnego, który jako tako odbudowę naprawił. Ale coś mnie podkusiło, żeby zostawić gołe drewno nie malowane, bo nie wiedziałam wtedy co będzie pasować do wystroju, a jak wiadomo drewno może mieć wiele kolorów. Powiedziałam panu stolarzowi, żeby zostawił jak jest, a ja sobie pomaluję jak mnie natchnie. I tak mnie natychalo od maja 2019. W ubiegłe lato, gdy było pięknie i gorąco, udało mi się porozkręcać drzwiczki i przygotować do malowania, znaczy zakupiłam pędzel i lakier, bo w końcu mnie natchło. Stanęło na lakier grey limed oak, nie mam pojęcia jak to jest po polsku, to taki taki szaro-białawy kolor drewna. Musiało upłynąć jeszcze pół roku, żebym w końcu skończyła ociąganie, a święta to jest doskonały powód żeby coś w chałupie pozmieniać i powykańczać. Ludzie robią świąteczne porzadki a ja robię przedświąteczny syf. No i od poniedziałku do środy pomalowałam tę szafę, dałam jej wczoraj porządnie wyschnąć, choć lakier wodorozcieńczalny i szybkoschnący jest. Syfu nie wida, bo zamknęłam pokój, ale smród sie unosi po całej chałupie doi dzisiaj, mimo wietrzenia. Chociaż dzisiaj już nie bardzo, tylko w bliskim sąsiedztwie szafy.

No a dzisiaj zaczęłam skręcać. Sama, bo sama rozkręciłam to sama skręcę. A jak Chłop by mi zaczął pomagać to zeszłoby dwa razy dłuzej. Najpierw poprzykręcałam zawiasy, potem te wszystkie poboczne pierdoły, których nie widać, a bez których szafa się nie domyka, te magnesy takie. Na końcu uchwyty, A potem przyszło zamontować drzwi. Ludzie, co ja przeżyłam!! Nawet nie będę pisać, w każdym razie spędziłam jakieś trzy godziny na montowaniu tych durnych drzwi, odkręciłam i ponownie przykręciłam tuziny śrubek, a prawie wszystkie z nich musiałam zastąpić nowymi bo robią takie gówno teraz, że wystarczy na jeden raz. Wkręcisz, ale jak wykręcasz to już się gwint ściera. Kilka razy klęknęłam na śrubkę, a co to znaczy to wie tylko ten, który to przeżył, no może jeszcze ten kto stanął na klocek Lego. Mam zdrętwiałe dłonie i pęcherze na kciukach. Chodzę na szywniaka, bo całe plecy mnie bolą, nie wiem w końcu czy kręgosłup czy nerki czy po prostu mi kij wszedł w dupę. Boję się schylić, bo jak się schylę to się już nie wyprostuję. Ale szafa jest!



czwartek, 17 grudnia 2020

Haiku

Długo mnie nie było. Przepraszam czytelników i dziękuję, że to czytacie. 

Myślę, że czas już pożegnać się z tą długaśną przerwą, żeby wejść z powrotem we wprawę (ekhem... jak się wychodzi z wprawy to można chyba w nią z powrotem wejść?), postanowiłam zacząć od systematyczności. Do Nowego Roku codziennie jakiś krótki wpis. 

Więc dzisiaj... co powiecie na haiku?


Choinka, bombki,

kolorowe światełka,

sernik zeżarł Chłop.


Znalezione na https://www.sadistic.pl/sadolowa-choinka-vt255092.htm