wtorek, 30 kwietnia 2013

Droga

Taki piękny dzień dzisiaj, że aż grzech siedzieć w biurze. Skorzystałam więc skrupulatnie ze swojej przerwy na lunch i wyszłam. Postanowiłam przejść się dookoła.


Słoneczko rozkosznie świeciło, dobrze że założyłam dziś wiosenną kurtkę. Gdybym wiedziała to ubrałabym się dzisiaj odpowiednio. A tak - spódnica, koszula, buty na obcasie... Wyszłam z campusa i podziwiałam niedawno wyremontowane wejście główne. Codziennie mijam je tylko samochodem.


Potem wzdłuż murów, a raczej żywopłotów uniwersyteckich. Niektóre jeszcze się nie zazieleniły.



Po drodze mijam to co mężczyźni lubią najbardziej :-)


Potem skręt w boczną uliczkę. Domy raczej z tych skromniejszych, choć dość zadbane. Cudny widok na Arthur's Seat.


Uliczka nagle mnienia się w bardziej dostojną, domy większe, bogatsze. 


Wychodzę na główną(-niejszą) ulicę, którą przebywam codziennie w drodze do pracy. Zupełnie inaczej wygląda z perspektywy własnej osoby. Z samochodu nie zauważa się wielu szczegółow.




A tu już powrót do campusa. Studenci "opalają" się na trawce. Studenci i zielona trawka - to nieodłączna para od wiosny do jesieni. Gdzie tylko kawałek trawy rośnie tam znajdziesz w Edynburgu studenta.


A po drodze do mojego budynku mijam jeszcze pole narcyzowe


I przepiękną szachownicę
I białą szachownicę


I całe pole szachownic

Szkoda że tylko niektóre drzewa już mają wyraźne, choć malutkie jeszcze listki. Co roku kwitną o tej porze kasztany, teraz jednak... szkoda gadać. Nawet liści porządnie jeszcze nie widać.


Za to kwitną już miniaturowe tulipanki i coś co nie wiem jak się nazywa, ale rośnie tuż przed wejściem do mojego budynku. Mieszkają tam zazwyczaj... żaby.


Spacer trwał 51 minut, dystans 2680 metrów, 3851 kroków, 180 kalorii spalonych, wzniesienie terenu 27 metrów. Wiem to wszystko z aplikacji jaką mam na ajfonie i której używam do biegania bo jest na GPS-a i wszystko dokładnie podaje. Szkoda tylko że obuwie miałam... hm... lekko niedostosowane bo teraz stopy mnie bolą. Ale warto było.

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Potwór z szafy

Nigdy jeszcze nie próbowałam zrobić filmu jak należy, jakiekolwiek nagrania tu publikowane były żywcem wyjęte z pamięci aparatu. Dzisiaj, drogą eksperymentalną, udało mi się zmontować filmik nakręcony w kawałkach Ajfonem. Bez podkładu dźwiękowego niestety.

Drodzy Państwo, przedstawiam Państwu "Potwora z Szafy"




czwartek, 25 kwietnia 2013

Co by było

Uwielbiam Kraków. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia, od pierwszej wycieczki klasowej w ósmej klasie. Było to... dawno temu, a od tej pory szczęśliwe zbiegi okoliczności pozwalały mi witać Kraków co najmniej raz w roku. A to kuzyn miał przysięgę w wojsku, bo chciał do komandosów a najbliższa i chyba jedyna jednostka tylko tam. A to kolejne wycieczki klasowe,, nastawione głównie na kulturę i zwiedzanie, co bardzo ceniłam bo dowiedziałam się o mieście bardzo bardzo wiele. A to wycieczki studenckie, nastawione na tanią rozrywkę bo organizowane samodzielnie a więc budżetowo, ale co tam dla studenta taki jednodniowy wypad z Opola do Krakowa, zaledwie cztery godzinki w pociągu. A to imprezy fakultatywne organizowane przez dostawców firmy w której pracowałam, te z kolei nastawione na rozrywkę z rozmachem bo firmy bogate, koncerny światowe więc najlepsze hotele, doskonałe restauracje a potem zabawa w elitarnym klubie do rana. No a na dodatek zdarzyło mi się że własna ciotka starsza o  sześć lat zaledwie, więc mówimy sobie po imieniu bo to raczej jak siostra dla mnie, że ona spotkała Krakowiaka jak ja miałam lat z piętnaście, wyszła za niego i stała się Krakowianką całą gębą. Początkowo mieszkali w małym mieszkanku na Placu Wolnica, potem zakupili nowe większe na Bieżanowie i tam byłam zaledwie dwa razy bo i daleko i niestety wyjechałam z Polski. Na Placu Wolnica bywałam sporo i łomatkozcórkom jak tamk było gwarnie! Ja z małego miasta, nieprzywykła do hałasów, gdzie sen spokojny zakłóca jedynie wyimaginowana Godzilla, a tu ludzie, tramwaje, nieustający ruch, w dzień i w nocy. Na Bieżanowie cicho, spokojnie, zielono... Ach rozmarzyłam się a to nie o Krakowie miało być przecież. Choć może poniekąd.
W klasie maturalnej należało się zastanowić co robić dalej. Kierunek studiów miałam wybrany. Tylko uczelnię nie. To znaczy miałam wybrany Uniwersytet Jagielloński, bo gdzie jak nie tam? Ale tu włączyła się mama. No gdzie tak daleko, a to na pewno za drogo, a do domu to nie będziesz przyjeżdżać. Idź do Opola dziecko, blisko domu, zawsze ci się pomoże.  Tak jakby koszty miały znaczenie, i tak mieszkałam w akademiku przez całe studia a do domu tak naprawdę już nigdy nie wróciłam. Prestiż uniwestytetów nie miał znaczenia dla mojej mamy, bo ona tylko zawodówkę skończyła więc skąd miała mieć pojęcie? Studia to studia, co nie? Grzeczna byłam, posłuchałam.
I tak się dziś zaczęłam zastanawiać w drodze do pracy, co by było gdybym tej mamy mojej nie posłuchała jednak. Co by było gdyby... co by było? Chyba jednak lepiej wyliczyć czego by nie było.
Nie spotkałabym swojego męża. Nie stoczyłabym najważniejszej walki życia z sobą samą, czy to ten czy to nie ten? Bo po przejściach wczesnej młodości chciałam już tylko miłości na wieczność, po grób, z tym jedynym. Nie wpadłabym i nie miałabym uroczej córeczki, a potem syna doskonałego. Nie miałabym mieszkania wyremontowanego takim kosztem i z takim trudem, żeby po latach je sprzedać z ogromnym zyskiem bo już nie było potrzebne. Nie spędziłabym  cudownych wakacji na jachcie na Mazurach i na objazdówce w Słowacji, nie wyjechałabym do Szkocji. Nie miałabym domu z ogrodem, nie mówiłabym po angielsku, nie miałabym czarnego samochodu tylko dla siebie ani nie grałabym w badmintona. Nie miałabym ani Tigusia ani Migusi.
Co by było gdybym po liceum wyjechała do Krakowa??? Nie dowiem się na szczęście nigdy.





poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Upiekło mi się

Weekend stał pod znakiem totalnego lenistwa. Syn był w Niemczech na swoich Mistrzostwach Europy, córka gdzieś wybyła na dwa dni, więc chwile błogie bez dzieci wykorzystaliśmy oboje z mężem na nic-nierobieniu. Zaplanowałam sobie dokończenie prac porządkowych w ogródku, ale był wiatr więc mi się nie chciało. Zrobiłam tylko pranie w sobotę i to wszystko. No i zrobiłam jakiś szybki obiad na dwie osoby.
W niedzielę nie lepiej. Ale że synuś wracał do domu, trzeba się postawić z jedzeniem chociaż. Zrobiłam więc pyszny gulasz z sarniny, podawany w duszonymi ziemniakami, szpinakiem zasmażanym (którego syn nie cierpi ale my tak) i sałatką z gotowanych buraczków. Dla mie pycha. No i jak na święto przystało, jakim jest powrót dzieci, upiekłam też ciasto.
Szczerze mówiąc to z powodu tego błogiego lenistwa postanowiłam pójść na łatwiznę i wypróbować coś czego jeszcze nigdy nie robiłam - francuskie ciasto, chyba tak się nazywa puff pastry. Kupiłam gotowe, maślane, już zrolowane. I dobrze bo nigdy bym tego tak ładnie nie wyrolowała. I upiekłam... hm... no właśnie co? Szarlotka to to nie jest, bardziej już pasuje nazwa apple pie, czyli ciasto jabłkowe. Z wkładem własnego pomysłu.

Ułożyłam ciasto na blacie tortownicy, trzeba było wykroić okrąg radełkiem bo ciasto jest prostokątne. Dość wysoko podniosłam brzegi, żeby jabłka mi się nie rozlazły. Nałożyłam wystudzony farsz jabłkowy. Potem z pozostałości ciasta zmontowałam paski, poukładałam je w kratkę na jabłkach, posmarowałam jajkiem, posypałam cynamonem. Do piecyka na pół godziny.
Tak wyglądało przed pieczeniem:


A tak po:


Fajnie prezentowało się na szklanym blacie tortownicy:



Oczywiście najlepiej smakowało z dodatkiem bitej śmietany:


Córka zjadłą ciasto i bitą śmietanę, wygrzebała kawałki jabłek i wyrzuciła. Bo nie lubi przetworzonych jabłek.
Syn zjadł wszystko ze zdumieniem, bo nigdy wcześniej nie ruszył żadnych jabłeczników ani szarlotek, i powiedział że to jedno z jalepszych ciast jakie w życiu jadł. Trochę to chyba zasługa jabłkowego farszu który był rzeczywiście bardzo smaczny, ale maślane ciasto francuskie które kupiłam, to po prostu niebo w gębie, rozpływające się w ustach. I jeszcze ta bita śmietana, do której dodałam też coś od siebie na smak.
Cóż, ciasto zniknęło w mgnieniu oka, a ja już wiem że mogę próbować to kupowane ciasto do innych wypieków. Może następnym, razem kremówki?

czwartek, 18 kwietnia 2013

No co?

Już minął tydzień od mojej decyzji samotnego wyjazdu na wywczasy, a ja wciąż go nie zamówiłam. Codziennie śledzę stronę z wybranym hotelem, codziennie sprawdzam ceny, czy nie spadają. Spadają. Jeszcze bardziej niż tydzień temu, ale boję się że lada chwila staną albo wzrosną, bo lot jest z Ryanairem a cena wczasów jest w dużej mierze uzależniona od ceny biletu lotniczego, a Ryanair zmienia ceny co chwila.
Wybrałam najtańszy hotel oferujący HB przy plaży. Musi być przy plaży bo ja chcę leżeć na piasku. A w tak zwanym międzyczasie gdzieś się przejść, gdzieś pojechać. Hotel mam tylko do spania i mycia. I do jedzenia, a ja mimo że jestem "koszerna" jak mnie w domu nazywają, zawsze znajdę coś dla siebie w stosie pożywienia które serwują hotelowe restauracje. A jak już będzie tak strasznie jak niektórzy malkontenci w opiniach piszą, pójdę do jakiejś knajpki albo po prostu do sklepu i kupie sobie zupkę chińską.
Najgorsze to jest to że ja się zaczęłam WAHAĆ. Już przesunęłam termin z końca kwietnia na maj, z tym akurat to dobrze bo będzie cieplej, ale teraz zaczynam mieć wyrzuty mej duszy. Ach, nie bez powodu mój blog nazywa się "Zmagania duszy z ciałem". Zawsze tak jest - moje ciało to rozum, a dusza to serce, jak serce chce jednego to zaraz rozum się odzywa z opozycją, jak ciało mówi tak, to dusza że to źle.
Ech, baby i ich decyzje. No co????


wtorek, 16 kwietnia 2013

Znalezione na plaży

Kto chociaż raz był nad morzem wie że na plaży można znaleźć różne cuda. Muszelki różnej maści i koloru, patyczki, kamyczki, świecidełka, meduzy mniejsze i większe, kraby, rozgwiazdy, robaczki... Oczywiście morze morzu nie równe i znaleziska też nie. Niektóre są tak zwanym skarbem narodowym - w Egipcie nie chcieli nas wypuścić z kawałkami koralowca w torbie, które znaleźliśmy na plaży, ale jakoś machnęli ręką. Kiedyś może pokażę wszystkie skarby plażowe które pieczołowicie gromadzę, ale teraz chciałam o jednym.
Koleżanka córki wróciła z Hiszpanii i podarowała jej kilka drobiazgów, między innymi takie właśnie znalezisko. Wygląda przemiło, miękkie, puchate, stanowi jeden zamknięty kawałek, jak jajko albo kamień, ale jest lekkie i puszyste. Próbowałyśmy to przebijać igłą (w razie gdyby jakiś "obcy" był w środku), myć płynem do naczyń (żeby się zatruł w razie czego), moczyć w wodzie (żeby się utopił) i wystawiać na słońce (żeby wysechł an wiór). Ni krzyków ni pisków ni ruchów żadnych nie zaobserwowano.
Stoi sobie to na parapecie w kuchni i żaden kot się tym nie interesuje. Kto mi powie, co to może być???




poniedziałek, 15 kwietnia 2013

The best of...

Wpadłam na ten kanał przypadkiem, szukając nowości o kotach Simona, link podaję tutaj. Strona po angielsku, ale nie trzeba znać języka żeby obejrzeć :-)
Oczywiście na jednym się nie skończyło, ale jest ich tyle (filmików) że nie dam rady obejrzeć wszystkich za jednym posiedzeniem. Aż zazdrość bierze że ja nie umiem tak kręcić. Oto kwintesencja, czyli the best of... zobaczcie sami.


Co przynosi wiatr

Pamiętam, wiele lat temu w Polsce, w Opolu, był straszliwy huragan. Taki, że to wiekowe drzewa powaliło, trąba powietrzna wywróciła autobus pełen pasażerów i porwała kilka samochodów z osiedlowego parkingu.  Działo się to w środku lata, oczywiście w czasie burzy. Cóż, tereny na których mieszkałam były piękne, zalesione, a klimat w miarę łagodny, na polskie warunki oczywiście. Do burz przywykłam od dzieciństwa, miasto Nysa w którym się wychowałam, położone jest w dolinie nad jeziorem, a jezioro często ściąga burze. Niekiedy widać pioruny z każdej strony świata. Polubiłam burze, nie boję się ich. Uwielbiam obserwować błyskawice. Wkurza to wszystkich dookoła, bo okna trzeba zamykać, chować się, bo a nuż przywali...
Burze niosą wiatr, a wiatr bywa bardzo upierdliwy. Na szczęście ten burzowy wiatr ma to do siebie że jak szybko przyszedł tak szybko ustaje, przejdzie chmura, wygrzmi się, wypada, pójdzie dalej. Najgorsze są wiatry jesienne. Pamiętam jak dzieckiem będąc, nie mogłam spać po nocach, bo nakarmiona świeżo obejrzaną w kinie "Godzillą" słyszałam tylko przeraźliwe "łup... łup... - - - łup...łup..." - odgłos kroków Godzilli, z głową pod poduszka liczyłam sekundy kiedy jej paskudny łeb ukaże się w moim oknie na dziewiątym piętrze, sekundy mijały a ja bałam się wystawić oko spod, poduszki spojrzeć w okno i stawić czoła potworowi... Nikomu o tych strachach nie mówiłam, nie uspokoiłam się nawet gdy słyszałam jak ojciec mówił do matki że w końcu naprawili tę blachę na dachu i nie będzie już tak stukać podczas wiatru. Godzilla po czasie przybrała postać wilkołaka, który porusza się bezszelestnie wspomagany szumem wiatru, wiem wiem, jak wilkołak ma dostać się na dziewiąte piętro żeby zajrzeć w moje okno? Ale przecież wilkołaki są niezwykle sprawne więc co to dla takiego wspiąć się po parapetach czy po rynnie? Tak to wiatr sprowadzał strachy na moją wyobraźnię a ja się bałam bałam bałam...
Czasami wiatr był tak silny że trudno było się poruszać, wyrywało drzewa z korzeniami, zrywało dachy. Ale co ja opowiadam, każdy w Polsce to zna.
Kiedy przyjechałam do Szkocji, pierwsze co dało się zauważyć to... wiatr. Dni bez wiatru tu właściwie nie ma, czasami cichnie wieczorem, czasami są to tylko ledwie wyczuwalne powiewy. Cóż, w kraju na wyspie, gdzie morze od oceanu dzieli tylko półtorej godziny drogi samochodem (w najwęższej części) wiatr ma pole do popisu. Są też czywiście dni, z tych najbardziej nudnych i nużących, gdzie jedyne co unosi się w powietrzu to mgła a raczej lekka mżawka, powietrze stoi nieruchomo a jedyny jego ruch wywołują poruszające się samochody. A potem przychodzi WIATR. Ten prawdziwy, huraganowy, z porywami do 100 km/godzinę, zbiera się dość szybko, w ciągu dnia może się wzmóc do pełni swoich sił. Są okresy że wieje trzy dni bez przerwy, zdarza się że wyrwie drzewo czy połamie gałęzie, uszkodzi dach czy zerwie linie wysokiego napięcia, z mojego dachu też spadło kilka dachówek w 2010. W czasie tamtego pamiętnego huraganu zniosło wszystkie śmietniki które były wystawione do wywiezienia, na koniec ulicy, gdzie spiętrzyły się o wygięty płot. Trzeba było wyszukać swój w kupie takich samych i zataszczyć na swoje obejście, na szczęście były już puste. Nie muszę mówić jakiego niefarta mieli ci którzy zdecydowali się pozostawić swoje samochody zaparkowane na ulicy...
Każdy wiatr przynosi ze sobą jakieś śmieci, które potem trzeba zbierać spomiędzy krzaków. Jakieś reklamówki, puste butelki po napojach, kartony po soczkach, gazety, czasami ubrania które ktoś zapomniał zebrać ze sznura, czy nawet całe trampoliny które wyrwało z mocowania. Prawie zawsze zaś wiatr przynosi ze sobą zmianę pogody.
U nas zaczęło wiać w sobotę i od razu dało się wyczuć ocieplenie. Z pięciu stopni zrobiło się piętnaście, dzień był cudowny i słoneczny. Zabrałam się w końcu za wiosenne porządki w ogrodzie. Opróżniłam garaż z najważniejszych śmieci typu stary rower czy niewykorzystane stare puszki z farbami, które wywiozłam do Recycling Centre. Wyczyściłam pozostałości po zimie, uzupełniłam ziemię w rabatkach, zasadziłam dwanaście nowych prymulek i wreszcie porozdzielałam te z poprzedniego roku, powycinałam połamane żonkile, doprowadziłam do ładu hortensję, wycięłam nożycami trawę po obrzeżach (zapomniałam że mamy podcinarkę) ale trawę kazałam skosić synowi, który oczywiście śmiał się ze mnie że trawę nożycami wycinałam zamiast kazać jemu, boby użył podcinarki oczywiście. Wieczorem nie miałam już siły ani chodzić, ani się schylać.  A wczoraj wiało już bardzo mocno, aż łeb chciało urwać, ale cieplutko i słonecznie, aż się chciało żyć. Koty cały dzień spędzają na podwórku, Migusia gania za fruwającymi listkami, co jakiś czas wieje do domu w te pędy z ogonem jak szczoteczka bo wiatr czymś stuknie a ona się przestraszy, nawet Tiggy stary wyga, porusza się głównie wzdłuż płotów żeby go nie zwiało. Już była jedenasta wieczorem kiedy zorientowałam się że małego kota nigdzie nie ma, przeszukaliśmy wszystkie zakamarki w domu, córka z latarką przeszukała podwórko, po czym spanikowana zaczęła lamentować że na pewno szła sobie Mała po płocie a tu taki wiatr i ją zwiało, i leży teraz biedna nieżywa... Mąż już się ubrał bo był w piżamie, żeby udać się na poszukiwania w dalszym terenie, kiedy coś mnie tknęło. Jedynym miejsce w które nie zajrzeliśmy był garaż, do kórego mąż zaglądał co prawda kilka ładnych godzin temu, ale czy to wiadomo? Nikt nie pamiętał kiedy widział kotka po raz ostatni. Otwieram garaż, wybiega małe czarne! Biedna Migusia przesiedziała w garażu zamknięta cztery godziny! Wystraszona pobiegła natychmiast do domu, gdzie została ładnie nakarmiona, jadła aż jej się uszy trzęsły, pomimo wieczornego posiłku który skonsumowała przed zniknięciem, ale wiadomo że na kocie stresy najlepsza pełna micha.
Tak tak... wiatr przynosi śmieci, ciepłe powietrze i strachy na lachy...

czwartek, 11 kwietnia 2013

Decyzja

Jadę. Tak zadecydowałam. Nikt jeszcze o tym nie wie, nawet ja tak w stu procentach. Nie mam chwilowo paszportu bo go wysłałam w celach urzędowych więc nie mogę zamówić tych wczasów bo wyjazd byłby już za jakieś dwa tygodnie i potrzebują wszystkie dane już. Czekam więc na paszport ze zniecierpliwieniem bo powinien być tuż tuż. Jak tylko go dostanę, zamawiam od razu. Pociecha największa że cena od wczoraj spadła o 20 funtów więc za "zaoszczędzone" pieniądze będę mogła sobie kupić sukienkę z Marks and Spencer, którą wczoraj zauważyłam będąc w sklepie żeby kupić kapcie. Sukienka kosztuje troszkę więcej ale tak mi się spodobała że kupiłabym ją ze względu na wszystko, jeśli tylko zamówiłabym te wczasy, bo to sukienka typowo wakacyjna jest i w domu to sobie raczej nie pochodzę.
A wczoraj wstąpiłam do Bootsa po waciki bo mi się skończyły. I mój ulubiony płyn do demakijażu oczu Botanics. Szukałam też jakiegoś korektora bo mi się skończył a ostatnio mam jakieś problemy ze skórą. No i żeby lepiej się poczuć, kupiłam sobie to:

A że była promocja "Buy 2 get 1 free" czyli kup dwa a trzecie dostaniesz za darmo, dołożyłam jeszcze to:

 I to:
A na koniec przypomniałam sobie że krem na dzień też mi się prawie skończył więc wrzuciłam do koszyka to:
Zaszalałam, bo normalnie używam tylko krem na dzień i na noc, pod oczy, serum od czasu do czasu, byle jaki korektor żeby posmarować pryszcze i czerwony nos no i jakiś delikatny podkład żeby zamaskować korektor. W weekendy tylko krem, skóra odpoczywa. No ale dzisiaj to było i serum i krem i primer i korektor i ten CC Cream który nie wiem czym właściwie jest bo jest to zielone z maleńkimi ciemno-zielonymi kuleczkami, a jak się rozsmaruje na skórze to robi się beżowe i idealnie dostosowuje się do koloru twarzy. Normalnie w szoku byłam, bo zachowuje się to jak podkład, ale nie przykrywa skóry, nie tworzy warstwy której tak nie lubię, zlewa się ze skórą jakby i łączy z nią. Nawet piegów aż tak mi nie widać. Nie muszę wszystkim mówić, jak pięknie dziś wyglądam :-)
A jeżeli nawet nie wyglądam, to na pewno pięknie się czuję. Czas na urlop.

Zdjęcia ze strony producenta.

wtorek, 9 kwietnia 2013

Rozterki

Po raz pierwszy od lat nie ustaliliśmy jeszcze urlopu ani w ogóle żadnych wakacji. Duży wpływ ma na to nasz syn, który idzie na studia we wrześniu i właściwie nie wiadomo co robić, bo on do babci chce jechać na wakacje. Zwykle robiliśmy tak że koniec roku - urlop rodzinny - syn do babci - szkoła. W tym roku ani syn ani córka nie chcą z nami jechać na urlop, nie dziwię się, dorośli już są. Powiedzieli że na wakacje Europejskie i północno-Afrykańskie nie jeżdżą już z nami, ale zaklepują sobie miejsce poza te rejony. A że coś nam po głowie chodzi Kuba ostatnio, bardzo się napalili. Tylko że ja wyczytałam że na Karaiby to najlepiej jeździć naszą zimą, bo latem to tam sezon tajfunowy więc lepiej unikać. Najtaniej wynalazłam w listopadzie-grudniu, więc dzieci odpadają bo zajęcia na uczelni, haha! Ale - wciąż pozostaje kwestia wakacji. Ja po prostu muszę gdzieś wyjechać. Jestem cholernie zmęczona, praca w której dużo się dzieje ostatnio, dom w którym trzeba o wszystkim pamiętać, załatwiania, przypominania, egzaminy syna, prwao jazdy, studia, wyjazdy na mistrzostwa - to zabiera mi sporo energii, a jeszcze ta choroba ostatnio, z której nie mogę do końca wyleźć. Mąż napomnknął tylko - to jedź sama, nawet za tydzień, my sobie poradzimy. Zaczęłam już szukać, bo myśl ta wydała mi się sensowna. Co mi tam samej trzeba? Nie muszę mieć All Inclusive, Half Board wystarczy, nie zamierzam pić alkoholu a wodę to sobie z supermarketu sama przytaszczę. Znalazłam tanie wczasy na siedem dni na Krecie, w ośrodku na plaży. Nie wiem czy koniec kwietnia to dobra pora na plażowanie, ale co tam, aby słońce było. Ja naprawdę chcę tylko wypocząć, tak naprawdę, bez żadnych zobowiązań, bez męczących wycieczek, grzać się w cieple i kąpać w słońcu. Pasowałby mi ten wyjazd w pojedynkę. Ale...
Zawsze jest jakieś ale. Ja nie wiem czy lubię być gdzieś sama. Dla mnie najważniejsze zawsze było dzielenie się wrażeniami, wspólne przeżywanie radości i przygód, a potem razem ich wspominanie. A tak, nawet nie będzie mi miał kto zdjęcia zrobić, nie żebym chciała być fotografowana bo żadna ze mnie modelka, szczególnie z moją aktualną wagą, ale zawsze...
Nie boję się podróży w pojedynkę, niejeden raz wyjeżdżałam gdzieś sama, czy to do Polski do rodziców, czy na szkolenia, ale nigdy nie na wakacje. Zresztą, siedem dni to dla mnie tak naprawdę nie wakacje, urlop tylko, właśnie żeby wypocząć. Prawdziwe wakacje muszą trwać dwa tygodnie co najmniej, ale to musi poczekać. A ja już właśnie straciłam cztery dni urlopu, na którym zamiast wypoczywać, chorowałam. I dlatego mam już dość. Boję się jednak że będzie mi źle samej, kiedy nie będę miała do kogo otworzyć ust, z kim napić się drinka, chyba uzależniłam się od rodziny. Jechać - nie jechać - jechać - nie jechać...
No i co ja mam robić?

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Kolejny dowód że kot to pies.

Pogoda całkiem nawet dopisuje ostatnio. Zimno jest jeszcze bardzo, na tutejsze warunki oczywiście, w nocy przymrozki minus jeden czy dwa, ale za to w dzień już cieplej, jakieś osiem stopni, no i słońce w końcu! Koty w tym słońcu wolą przebywać cały dzień, jak nie na dworze to na parapecie. Ja też bym tak chciała, ale jak wiecie, chora byłam więc się za bardzo nie wystawiałam. Wczoraj wreszcie wylazłam z nory bo dzisiaj do pracy to trzeba powoli się dostosować do świata przecież. Zrobiłam przegląd ogródka. Sodoma i Gomora. Już powoli zaczęły wychodzić listki tulipanów, żonkile jak stały tak stoją i ani im się widzi przekwitać, a już dawno powinny. Krokusy dopiero teraz zakwitły w moim ogródku w całej krasie, a na skwerach i w parkach, jak zauważyłam, dopiero zaczęły zakwitać, a powinno już ich nie być. Przyroda spóźniła się o jakiś miesiąc co najmniej. Widać już co prawda pąki na porzeczkach i jagodach, ale moje piękne drzewko przed domem - miniaturowa wierzba Kilmarnock - stoi łysiutkie. Co roku obcinam mu w marcu uschnięte gałązki,a  ono wypuszcza nowe, z góry, aby przez całe lato do końca jesieni cieszyć nas kaskadami zieleni. Przycięłam je też w tym roku, tuż przed napadem marcowej zimy, i teraz stoi takie biedniutkie, bezkształtne, z kilkoma zdrowymi kikutami które zdążyły wypuścić pąki jeszcze miesiąc temu. Może odbije...
Najbardziej martwię się o moją przepiękną rozłożystą hortensję, którą postanowiłam odmłodzić w tym roku, i też przycięłam ją sporo prz okazji wierzby. Normalnie co roku, wycinam tylko stare kwiaty, zostawiając zeszłoroczne pędy, bo ona kwitnie na zeszłorocznych pędach. W tym roku również pozostawiłam sporo już wyrośnięte pędy, a wycięłam wszystkie uschnięte gałązki i te bardzo stare też. I teraz stoi sobie ta hortensja taka biedna i uboga, a piękne pączki które ukształtowały się na początku marca, teraz niestety w zdecydowanej większości uschły. Bo to czas na zielenienie się był a nie na mrozy! Trzymam za nią kciuki jak najmocniej, niech odbije!
A wczoraj okazało się że mam bardzo mądrego kota.
Przy obiedzie mąż zauważył mimochodem "... twój kot to zaraz sobie pojedzie w tej ciężarówce i tyle z niego będzie..." Co on gada? Rzuciłam się do okna. Na ulicy, jakieś pięćdziesiąt metrów od domu, stała ciężarówka bo się ktoś przeprowadzał i ładował sprzęty. Tylne drzwi od ciężarówki w połowie otwarte, przeciez nie będą ich zamykać jak łażą w tę i z powrotem. W otwartych drzwiach - Tiggy. Oczywiście wspiął się do budy bo przecież kot ciekawski jest i musi wiedzieć wszystko co się dzieje w okolicy. Już zaczął znikać za meblami, kiedy postukałam w szybę. Obejrzał się. Otworzyłam okno i zawołałam cicho, przecież nie będę się po polsku wydzierać na pół ulicy - "Tigusiu, chodź do domu, no chodź!" I Tiguś wyskoczył z samochodu i zaczął powoli iść w stronę domu. Zawołałam jeszcze raz, zaczął biec. Powiedziałam "No, w nagrodę że tak ładnie przyszedłeś, możesz sobie wskoczyć do domu przez okno", uchyliłam więc okno szerzej, a on sobie wskoczył zadowolony. Oczywiście dostał smakołyka. A mówi się że koty nie słuchają właściciela. A ja mówiłam już że mój kot to pies? Mój kochany mądry Tiguś...

czwartek, 4 kwietnia 2013

Bardzo krótko bom chora


Okazało sie ze mam coś co tu nazywają chest infection, czyli jakieś problemy z dolnymi drogami oddechowymi, coś mi tam w plucach skrzeczy. Dostałam antybiotyk, leże, grzeje sie w promyczkach słońca które przez okno cudownie grzeje. I kaszle. Wczoraj chciałam umrzeć, tak mnie bolało, ale dzisiaj już jest lepiej, widać antybiotyk działa. 
A koty miały wczoraj zebranie pod nasza brama, chyba z piec ich tam było. Oczywiście nasz Tiggy jako szef stada, a stado złożone z samych siusiumajtkow, bo te starsze koty sie z gowniarzami nie zadają a Tigus to jest najstarszy z tych najmłodszych, jeśli wiecie o czym mówię. Migusia tez tam była ale zaraz zwiala do domu. Myśleliśmy ze ja pogonili, przepedzili i postraszyli,  choć to wszystko koledzy przecież. A ona tup tup tup po schodach na górę... Do kuwety. Qpe przyszła zrobić :-))
A my chcieliśmy sie kuwety pozbyć na wiosnę..

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Dziękuję

Dziękuję wszystkim za życzenia i słowa otuchy, och jak by mi się przydało tych kilka promyków słońca... Wczoraj co prawda świeciło, dzisiaj też nie najgorzej, ale zimno, wciąż zimno, a na takie zimno człowiek z grypą przecież nie wylezie. U mnie to jakoś tak od doopy strony się ta choroba zaczęła, najpierw kaszel, potem gorączka, potem katar. A powinno być chyba odwrotnie.
Ten jeden dzień świąteczny minął jak z bicza trzasł, szczególnie że powstawaliśmy skoro świt, czyli około dziesiątej, czyli po staremu była dziewiąta i już nam się od dzieci oberwało że mieliśmy je obudzić wcześniej, bo śniadanie przecież. Ale nie wiedziały że ja wstałam o szóstej rano, zeszłam do kuchni dać kotom chociaż się nie upominały, nałożyłam Migusi do miseczki bo Tigusia nie było, to myślę, chociaż raz mała zje w spokoju sama całą SWOJĄ porcję. I dopiero wtedy spojrzałam na zegarki które są w ilości trzy w mojej kuchni i one się same nie regulują, a tam zaledwie piąta rano. No to nie ma co się dziwić, Tiggy jest lepszy niż zegarek, dla niego to jeszcze nie pora. Poszłam więc spać.
A po śniadaniurozmawialiśmy sobie, nie było corocznego spaceru bo beze mnie to nikt się nie ruszy przecież, a potem pooglądaliśmy filmy, trochę zaległych "Masterchefów" i poszli spać.
A dzisiaj mąż poszedł do pracy, i takie to były te święta.