piątek, 29 marca 2019

A niech się śmieją.

Mam takie hobby. Lubię bawić się słowami. Mój były mąż uważał to za prostactwo, ale cóż, on się nie bardzo znał na języku polskim, w końcu był tylko doktorem mechaniki.
Dzisiaj będzie trochę medycznie, bo na pierwszy rzut postanowiłam wystawić tak bardzo popularne ostatnio schorzenie, rozszerzające się w tempie niemal błyskawicznym, jak tak dalej pójdzie to zaleje cały świat o ile już nie zalało. Nazywa się niechcemisie. Spróbujmy rozłożyć to na czynniki pierwsze.

Nie chce mi się.
Nie chcę. Misie.
Nie. Chcę misie.
Nie? Chcę misie.
Nie. Chce mi się.

Skoro przebrnęliście przez te moje wypierdoły, to teraz mam dla Was dwie nagrody. Nagrody nadesłała czytelniczka EdytaWu, która skutecznie umila mi życie i co jakiś czas powoduje, że jak mi się nic nie chcę to przynajmniej śmiać chcemisie :-) I to bardzo!


Kiedy Bóg stworzył Adama i Ewę, rzekł do nich:
- Mam dla Was jeszcze dwa prezenty. Pierwszym jest sztuka sikania stojąc...
Adam przerwał Biogu i zakrzyknął:
- Dla mnie!!! Dla mnie!!! Dla mnie!!! Proszę, proszę Panie, tak bardzo chcę ten prezent! Proszę! To znacznie ułatywi mi życie! Proszę, mnie go daj!
Ewa kiwnęła głową, dając do zrozumienia, że nie ma to dla niej żadnego znaczenia.
Bóg ofiarował prezent Adamowi, który zaczął krzyczeć z radości. Z dumą sikał na wszystkie drzewa i krzewy, pobiegł na plażę, gdzie rysował w skupieniu rysunki na piasku... Nie przestawał okazywać swojego ogromnego szczęścia.
Bóg i Ewa spojrzeli na człowieka, który szalał z radości. Ewa zapytała:
- Panie, a jaki jest ten drugi dar?
A Bóg odpowiedział:
- Rozum, Ewo! Rozum! I do będzie dla Ciebie!


A na koniec nagroda druga - w klimacie tak jakby wiosenno-przedświątecznym, bo wiosna już niby jest a niedługo także wyjdą się paść wielkanocne baranki  :-)



EdycieWu serdecznie dziękuję, proszę żeby nie przestawała i obiecuję, że wszystkie jej przesyłki zostaną tu opublikowane. Ku pocieszeniu serc :-)

Wesołego weekendu!

środa, 27 marca 2019

Saga jak Forsytów normalnie

Wczoraj Chłop po powrocie do domu drze się od samego progu:
- No to masz już kuchnię, kobieto!
Kuchnię? No super, taki był plan, miała być dostarczona w poniedziałek i zamontowana do końca tygodnia.
- No i jak? - pytam.
No fajnie, wszystkie szafki się otwierają gładko i bezszelestnie, samozamykają i ten specjalny mechanizm z wysuwanymi półkami w narożnej szafce jeździ jak ta lala. No słowem, gra i buczy.
- Tylko - mówi Chłop - chyba nie pomalowali ścian.
- Jak to nie pomalowali? Jesteś pewien? - wskaźnik Geigera drgnął.
- No na 90 procent jestem pewien. A jaki to miał być kolor w kuchni?
Mówię, że taki jasnobeżowy. No to nie, na pewno jest ciemniejszy.
- Ale jesteś pewien? - znając zmysł kolorów mojego Chłopa wyciągam kartę kolorów i pokazuję.
- O, taki ma być. Na pewno nie jest taki?
- Na pewno nie taki.
- Czy może jest taki? - pytam pokazując rdzawo-czerwony kolor na karcie.
- No taki.
- No to nie pomalowali.
Licznik Geigera osiąga czerwony poziom skali. No jak to nie pomalowali, jak mieli pomalować? Jak w ogóle mogą montować kuchnię na niepomalowane ściany? No dobra, może to jakaś nowoczesna metoda ale jak to tak, na niepomalowane ściany? To co, potem będą malować i zasmarują mi całe nowiutkie meble? Nosz kurna mać.
Zjedliśmy, wypilim, ale licznik Geigera nadal wskazuje na czerwono a sejsmograf pokazuje 8.
Zarządziłam, jedziemy. No ale jak to tak? Już dziewiąta.
- No może jednak to głupi pomysł - reflektuję się.
- Nie, pojedźmy, widzę że Ci to żyć nie daje, lepiej żebyś miała spokojną noc - mówi Chłop. Jak on mnie zna. No to pojechalim.
Wchodzimy, oglądamy. Z latarkami oczywiście bo prądu jeszcze nie dowieziono. Meble rzeczywiście w większości stoją. Szafki wiszą. Na ścianach porysowane profesjonalnie kreski w miejscach gdzie ma być okap, kafelki i takie tam. Miejsce na lodówkę wydaje się trochę za małe. Ale mierzymy, w porządku. Takie wrażenie tylko. Otwieram każdą szafkę, każdą szufladę.
- A co to takie porysowane? - pyta Chłop wskazując jedną z wiszących szafek. W mgnieniu oka sejsmograf wskoczył na 11, ale zreflektowałam się coś sobie przypominając. Przyglądam się dokładniej, skrobię pazurem - no tak. Folia ochronna. Chłop odetchnął, wskaźnik obniżył się do 3.
No ale ściany rzeczywiście niepomalowane. Owszem, zaciągnięte impregnatem ale normalnie farba nawet nie otwarta. Cóż, myślę, nic dziś nie wymyślę, zaraz nasmaruję emaila do wykonawcy. Znowu...
Idziemy dalej. W salonie pełno pudeł i pudełek różnej wielkości i kształtu. To pozostała część kuchni, Dzwiczki, półki, jakieś drobne elementy wykończenia, blat. Ale ale, co widzę? Zlewozmywak ze stali. I bateria do niego w pudełku. Aha - mamy Cię! Przecież ustaliliśmy, że zlewozmywak i baterię kupujemy sami, bo te proponowane nam się nie podobały. I tak było w wycenie. Nasz własny piękny nierysujący zlewozmywak ze wspaniałą baterią vorsprung durch technik germańskiej firmy Grohe stoją sobie razem w sypialni na górze. Wkurzenie już mi przeszło, zostało zastąpione wszechmocnym wszystko-mi-jedno, ale przezornie obejrzałam jeszcze wszystkie inne pudełka, wraziejakbyco.
Światła podszafkowe są, wkłady do szuflad są, pojemniki na śmieci są, drzwi, drzwi, drzwi, coś płaskiego, coś płaskiego, jakieś długie, kawałek szafki, drzwi, stalowy splashback jest (splashback to nie wiem jak jest po polsku, taka płyta na ścianie za kuchenką). Czyli wszystko jest. Ale widzę nowe puszki z farbą. Nauczona doświadczeniem sprawdzam, zgadza się. Uff..
Idę na górę, patrzę, a tam żółty pokój pięknie przemalowany na zielono! Dokładnie tak jak chciałam a nawet i lepiej. Więc istnieje jeszcze jakaś nadzieja...

Email do wykonawcy oczywiście wysmarowałam, a rano zmobilizowałam z pół firmy, żeby przypadkiem mi złego zlewu nie zamontowali. Nie zamontują. Ale to się dopiero okaże. Ręka na pulsie cały czas jest. A z malowaniem kuchni to się okazało, że taką decyzję podjął kierownik projektu, bo impregnat nie zdążył wyschnąć na czas, a monterów mieli zamówionych od poniedziałku. Ale zapewniał mnie z pięć minut że wszystko będzie OK. No to lepiej żeby było.

poniedziałek, 25 marca 2019

Tajemnica wyjaśniona

Otóż w sobotę pojechałam do domu na zwiady. Bo wtedy co wcześniej to było ciemno, może mi się zwidziało, może w ogóle jest OK z tym żółtym, no po prostu w sobotę było jasno i słonecznie, a wiadomo że lepiej oglądać sytuacje w świetle dziennym. Weszłam na górę. Aż mnie oślepiło. Ukazał się moim oczom taki bowiem widok:


No żółte, żółte jak... ciśnie się niecenzuralne słowo na język ale to na ch* żółte przecież nie jest. A więc jednak się nie pomyliłam. Tak w sumie, to nawet nie wygląda źle ten żółty pokój, ale ja tak nie chciałam żółtego! 
W kącie stała pucha z farbą. Pomazana na żółto, więc nie musiałam otwierać, ale otworzyłam żeby się upewnić. Znaczy najpierw pobiegłam do garażu, wyjęłam skrzynkę z narzędziami Chłopa, a z niej wielki płaski śrubokręt. No bo pazurami przeciez nie da się otworzyć puszki z farbą. Przynajmniej nie moimi.
Otwieram więc tę puszkę, a w niej słoneczko. Spoglądam na etykietkę - bo to specjalna farba jest z mieszalnika - a tam stoi jak byk MOONSHINE. 



No kurde, ale Moonshine to pastelowy zielony. Sprawdzam jeszcze raz email do wykonawcy, czy może ja się pomyliłam w opisie, czy kolory pomieszałam czy co. Nie, wszystko się zgadza. W tym pokoju ma być odcień Moonshine. Patrzę na kartę kolorów. No tak:


OK, na monitorze nie widzicie pewnie barwy właściwej, ale chyba tylko ślepy by nazwał te kolory żółtymi. Zresztą napisane na górze jak byk. 

I tak to tajemnica zielonej pomyłki została odkryta. 
To nie panowie malarze się pomylili. 
To nie ja się pomyliłam.
To te osły w mieszalni farb się pomylili i nalali zły kolor do puszki. Nie poprawiać z tymi osłami :-)

I znowu email do kierownika projektu. Przy okazji wyłuszczyłam kilka innych usterek, które odkryłam przypadkiem i zdokumentowałam telefonem żeby był dowód jakby co. Na przykład dwie dziury wentylacyjne podczas gdy wentylacja jest tylko jedna. Albo odkryte miejsce czekające prawdopodobnie na parapet w kuchni, podczas gdy parapetu tam nigdy nie było, bo był zrobiony z kafelek. A w ogóle, zostało im w sumie tylko dwa tygodnie jeśli mielibyśmy sie wprowadzać do 15-go, bo 14 jest w niedzielę, więc wszystko musiałoby być zamknięte w piątek 12-go. Więc prace budowlane musiałyby zostać zakończone 5 kwietnia, żeby 8 kwietnia panowie mogli wszystko posprawdzać i popodłączać, żeby panowie od podłóg mogli wejść i te podłogi zamontować 9 i 10-go, żeby 11-go firma przywiozła wszystko z przechowalni i żeby 12-go inni panowie mogli nam wszystko poskręcać, powkręcać, podoczepiać i jeszcze raz sprawdzić czy działa. 

A tymczasem na dzień wczorajszy to były tam tylko ściany o sufity i pomalowane dwa pokoje. Zostało jeszcze tylko:
- pomalowanie wszystkich ścian i sufitów
- pomalowanie wszystkich listw przypodłogowych, parapetów, poręczy schodowych i innych elementów drewnianych
- wymienienie schodów
- założenie kafelek w dwóch łazienkach i kuchni, w tym w jednej łazience wciąż są resztki starych kafelek na ścianie
- wymienienie niektórych drzwi i doprowadzenie do stanu poprzedniego pozostałych
- założenie podłogi z litego drewna na dole domu
- założenie wykładzin i specjalnych podłóg w łazienkach
- zamontowanie kuchni i wszystkich w niej sprzętów
- zamontowanie wszystkich lamp i źródeł światła
- zamontowanie wszystkiego innego, czyli gniazdek elektrycznych, włączników światła, alarmu, przeciwwłamaniowego, czujników dymu i CO2, kratek wentylacyjnych, pieca gazowego, kaloryferów, kabiny prysznicowej, kibli, umywalek i sraczyków i  wszystkiego tego co się w domu podłącza,

a potem jeszcze poskręcać nam wszystkie szafki, łóżka i inne meble, które nam porozkręcano w celu wywiezienia i ponawieszać na ścianach te wszystkie obrazki i lustra i telewizory.

Osobiście - ja tego nie widzę. Będziemy się chyba w tym cholernym Edynburgu tentelempać do samiuśkiego maja. 


piątek, 22 marca 2019

Ja nie jestem wiedźmą, ja tylko jestem czarownicą

Wiedziałam, że tak będzie. Wiedziałam. Ale cóż, nie pierwszy raz i pewnie nie ostatni.
Obudziłam się rano w humorze takim, wiecie, nie za bardzo do zycia. A wszystko przez ten sen.
Śnił mi się mój dom. Wchodzę, a tam na podłodze duże reklamówki a w nich puszki z farbami. Zaglądam, sprawdzam czy się nie pomylili, ale nie, wszystko jest tak jak zostało ustalone. Robię obchód domu (kurde, jak na jawie normalnie), patrzę, to nie zrobione, to nie zrobione, ale kilka pokoi już pomalowanych. Hmmm... Ten lekko różowy w salonie to jakiś taki mocniejszy niż mi się wydawało, ten żółtawy co miał być to aż po oczach bije. Niebieski - no jak niebieski, ładny, ale też jakiś za mocny. Ja nie wybierałam oczojebnych kolorów przecież! Jak mi jeszcze korytarz z klatką schodową pomalują mocnym różem, to chyba mnie szlag trafi na miejscu. Co to za farby cholerne, wcale nie taki ejak na próbniku?!
Obudziłam się lekko wstrząśnięta, ale mówię, to tylko sen przecież. Przecież wiem co wybierałam, a fachowcy wiedzą co robią.
Wieczór. Odbieram telefon, dzwoni Chłop, że właśnie wraca do domu i że był w chałupie, odebrał listy i popatrzył ogólnie na postęp robót. Który JEST. I że nawet zaczęli malować, gabinet pomalowany na niebiesko, tylko jest jaśniejszy niż był. No właśnie taki miał być, mówię, jaśniejszy. No i pokój "żółty" pomalowali. Na żółto.
- Eeeeeee???? - pytam - na żółto??
- No na żółto.
- Ale miała być delikatna zieleń.
- No ale jest żółty. Nie do końca jestem pewien, ciemno było. Ale moje oczy widziały żółty.
- Kurde, żółty to miał być pokój gościnny, a ten miał być zielony.
Sprawdzam papiery, czy aby pokojów nie pomyliłam przy zamawianiu, ale nie. Wszystko dobrze. Gościnny ma byc żółty a żółty zielony. Fak.
Pojechaliśmy na badminton, po badmintonie do chałupy bo nie mogłam wytrzymać i musiałam sprawdzić na własne oczy. Świecimy latarkami, bo prądu wciąż nie ma. Kurde, żółty. Na szczęście w każdym pokoju panowie poukładali sobie odpowiednie puszki z farbami, więc dowód mam, że ta puszka nazywa się Heavenly Glow a nie Moonshine, jak miało być. Panowie pomylili pokoje!
Na całe szczęście wszystkie inne pokoje mają dobre kolory, ale zielonego nie było wcale.
No dobra, pochwaliłam Chłopa za obserwację koloru (ostatnio nie zauważył, że zamontowali zielone wodoodporne płyty w łazienkach, bo wydawały mu się szare, też jeździłam jak szaleniec sprawdzać) i zaczęłam intensywnie myśleć. No od biedy może być, bo ładnie wygląda. Ale ja chciałam zmiany, a nie żółty zamienić na inny żółty. No ale trudno, może damy radę się przyzwyczaić, że pokój gościnny będzie zielony. Mówię do Chłopa:
- No dobra, nie będziemy panikować, najwyżej zasłony zawieszę "na odwrót" czyli te z żółtego do zielonego i odwrotnie.
Ale przyszedł dzień, a ja nie przestałam myśleć o tych kolorach. No nijak, ale to nijak moja wyobraźnia nie może się przyzwyczaić do niezaplanowanych zmian kolorystycznych. Owszem, szafa w kocim pokoju pasuje do obu kolorów, ale szafa w pokoju gościnnym za cholerę nie będzie pasować do zielonego. Taki kolor drewna, że do zielonego nie pasuje i już!
Podjęłam decyzję. Zadzwoniłam z samego rana do kierownika projektu. Nie, nie krytykowałam, nie żądałam zmian, nie kazałam przemalowywać. Tylko powiedziałam, że panowie pomali ten i ten pokój złym kolorem. Kierownik projektu posprawdzał w papierach, potwierdził co miało być a co nie jest i powiedział że zajmie się tym. No mam nadzieję.
Nie wiem co widzicie na ekranach, bo każdy jest innym, ale różnicę chyba widać gołym okiem, co nie?

 

Tak że, tego... czarownicą jestę. Przepowiadaczką katastrof i innych wzniosłych wydarzeń. I jak tu żyć, moi mili, jak tu żyć... 



wtorek, 19 marca 2019

Strachy na lachy

Marazm i ociężałość. Przygnębienie i niemożność robienia tego co by się chciało. Ciągłe poddenerwowanie, chwilami na granicy zapaści. Oto co mi jest. Nie sądzę żeby to była depresja. To po prostu tęsknota za domem, za ogrodem, za swobodą. W wynajętym domu, z którego nie możemy wypuszczać kotów, w którym w dodatku straszy!
Obudziłam się pewnej nocy słysząc jakieś stukanie, przez sen miałam wrażenie że to deszcz bije o szybę, nie deszcz, co ja mówię, grad jakiś! Otwieram oczy, wstaję, podchodże do okna, a tam nic. Sucho, noc dość ładna i bezchmurna. A grad dalej zapierdziela. Próbując zlokalizować hałas, odkryłam że dochodzi z góry, z rogu, po tej stronie gdzie śpi Chłop. Gdzieś na strychu coś robiło niezłe zamieszanie. Chłop się obudził, nasłuchuje. "Szczur" mówi. Jaki szczur, mówię, toż to zdaje się większe od kota. To może lis, wiadomo, lisy po mieście ganiają, nawet jednego widziałam zabitego kilkadziesiąt metrów za domem. No ale gdzie lis na strychu. Idź, mówię, sprawdź czy właz na strych dobrze zamknięty - oczyma wyobraźni już widziałam otwartą klapę, a z niej wypełzające wielkie węże i inne potwory. Klapa zamknięta, klucza nie mamy, a zresztą i tak byśmy nie poszli sprawdzić. Jeszcze by nam te węże i dzikie bestie na głowy pospadały. I koty by nam zeżarły, te bestie, jak nic!
Trochę uspokojeni namierzeniem źródła hałasu, to znaczy uspokojeni że to nie trzęsienie ziemi ani bombardowanie, pogadaliśmy sobie jeszcze chwilę i udało się pozasypiać.
Nie powiem, ciężko było, jako że właśnie jestem w trakcie lektury zbioru opowiadań "Pierwsze słowo" Marty Kisiel i właśnie było o Strasznych Rzeczach Nie Z Tej Ziemi, dlatego wyobraźnia podsuwała coraz to bardziej makabryczne obrazy. Tym bardziej, że czytałam, zby zasnąć. Dla mnie, jak widać horror.
No dobra. Rano uznaliśmy, że to nie mógł być szczur, bo za ciężkie to było, szczura słyszeliśmy innej nocy jak sobie tuptał po strychu to mniej więcej wiemy jaka jest skala. A może to nie był nawet szczur tylko myszka. Albo cholera wie co. W każdym razie, tej nocy to nie było na pewno to samo stworzenie. Ptak - mówię. To na pewno był ptak. Pewnie wleciał i nie mógł się wydostać. Chłop uznał, że pewnie tak, pewnie sowa. Albo chociaż puszczyk, bo podobno one tak w nocy robią, włażą na strychy i tupczą. Tuptają. No szamoczą się.

Nie ma się co dziwić, że mieszkam w domu, w którym straszy. Przecież dzielę łoże z męską czarownicą...


piątek, 8 marca 2019

Marvel czyli wieści z kina

Wczoraj miałam ciężki dzień. Wieczorem mecz badmintona, drugi pod rząd, więc byłam podwójnie po nim zmęczona. A po meczu prysznic, chwila oddechu i... do kina na północną premierę nowego filmu grupy Marvel, czyli Captain Marvel. Obleczona w odzienie wierzchnie przygotowane do szybkiego zrzucenia, bez bielizny (żeby było szybciej się rozebrać po powrocie), poczyniłam obowiązkową sesję zdjęciową z premiery. Oglądaliśmy na Imaxie, który był całą zimę w remoncie, otworzyli go dopiero na premierę tego filmu. Nie wiem co oni tam remontowali, bo nie wygląda inaczej niż zwykle wyglądał, może kolor siedzeń zmienili? Nie za bardzo pamiętam, jakie były wcześniej, ale na pewno też skórzane. Szkoda że nie zrobili rozkładanych jak w kinie Vue, to dopiero byłby komfort, no i drzemka wygodniejsza :-)


Na wejściu dostaliśmy pamiątkowe monety na okoliczność. 




Szkoda, że nie magnesy bo przyczepiłabym na lodówkę. Nie wiem, może sprzedam na Ebayu na czterdzieści lat, jak Marvel będzie historią. 
Tak więc weszliśmy na salę, miałam nadzieję na spokojne oglądanie o północy, ale gdzie tam, oni ciągle sprzedawali te popcorny i coca cole, dobrze że chociaż z powodu późnej pory nie serwowali normalnego śmierdzącego żarcia typu hot dogi czy inne nachos. Otaczały nas prawie same niepomarszczone twarze, średnia wieku może dwadzieścia lat, jeśli dołożyć nasz dinozaurzy wiek. Chłopak koło nas przyniósł ogromną torbę popcornu, nie wiem, może to była mała porcja, nie znam się na tych kinowych wielkościach. W każdym razie, wyglądał tak jakby prowadził życie wyłącznie nocne i nic innego nie jadł poza popcornem. Zaczęło się. Przysypiałam trochę na reklamach i zapowiedziach, za to później nie zmrużyłam oka ani na sekundę, co jest wielkim wyczynem, bo nawet na Star Wars zdarzyło mi się przyciąć komara przez maleńką chwilkę, a Rogue One przespałam w połowie, chociaż na to mam usprawiedliwienie bo zaczynała mi się grypa. Tak w ogóle to ja naprawdę nie wiem po co oni ludzi do kina na dwunastą spraszają, a potem puszczają te durne reklamy i zapowiedzi filmów przez pół godziny, jakby sobie człowiek nie mógł na youtubie w domu obejrzeć. Powiedzieliby: dobra, jak ktoś chce to niech przyjdzie o dwunastej, ale film tak naprawdę zacznie się o 0:35, to trochę bym się w chałupie zdrzemnęła. A tak, zmuszona byłam zrobić to w niewygodnej pozycji półsiedzącej. O północy to dla mnie o północy, mogliby sobie te trailery chociaż na premierze darować. 
No ale do rzeczy. Co to ja chciałam...
Aha. Nie zmrużyłam więc oka w czasie filmu a obraz w formacie IMAX 3D był naprawdę imponujący. Więcej spojlerów nie będzie, bo film dopiero wszedł do kin. Kto lubi takie klimaty ten z pewnością będzie zadowolony, mnie się film bardzo podobał, szczególnie że, jak to się mówi, uzupełnia niektóre luki w świecie Marvel. Oczywiście że każdy może się do wszystkiego przyczepić, ale rozrywka była przednia, nie wiem tylko dlaczego młodzież rechotała w momentach, które dla takiej dinozaurzycy jak ja wywołać mogą tylko nostalgię. Na przykład odczytywanie czarnej skrzynki samolotu przy pomocy Windowsa 3.11. Czy telefon z pokrętłem :-)
Jak jeszcze Was mogę zachęcić? W filmie jest KOT!


No to tyle sprawozdania, premiera "Avengers Endgame" już za miesiąc i pójdę nawet jak będę musiała zrobić "double bill", czyli dwa filmy pod rząd, choćby mi serce miało po raz kolejny pęknąć. Bo powiem Wam w tajemnicy, że wciąż nie mogę się pogodzić z odejściem Baby Groota w "Infinity War"...

Serdecznie pozdrawiam!



wtorek, 5 marca 2019

Wybrałam!!!

Na początek poszła kuchnia. Na szczęście nie mieliśmy wyboru producenta, bo nasz wykonawca współpracuje tylko z jednym, za to z cieszącym się renomą i dobrą jakością, w porównaniu do ceny. Pan od producenta przyjechał, pomierzył wszystko jak jeszcze kuchnia nasza stała niewyburzona, po czym obiecał zrobić projekt wstępny z byle-jakimi podanymi przeze mnie na szybko kolorami szafek i blatów. W międzyczasie wyszukiwałam wyposażenie, czyli tak zwany sprzęt AGD. Jakoś tak na samym początku ustaliliśmy z Chłopem, że niektóre sprzęty będą wolno stojące. Przyczynił się do tego zakup mikrofalówki w bardzo wysokiej cenie, za to najlepszej w testach magazynu Which. Zresztą, coś mi na głowę siadło i posiłkowałam się magazynem Which bardzo mocno, bo wkrótce listę zakupów uzupełniły sprzęty z najwyższych notowań testowych.
Which to brytyjska organizacja zajmująca się w skrócie doradztwem konsumenta. Została utworzona już dawno temu, bo w latach pięćdziesiątych i od tej pory nieustannie działa testując wszelakie produkty i usługi, naświetlając wady i zalety, porównując i edukując ludzi w zakresie praw konsumenta. To pod wpływem nacisku ze strony Which i ich testów samochodów wprowadzono w UK nakaz zapinania pasów w samochodach w 1983 roku. Dużo by opowiadać,  w każdym razie organizacja i jej działania przyczyniły się w znacznej mierze do poprawy jakości produktów i usług, a te nagrodzone etykietą Best Buy (Najlepszy Zakup) mają prawo być wystawiane ze specjalną nakleką, co oczywiście przyciąga klientów. No i przyciągło również mnie, bowiem se ja z takiej grupy urządzenia zakupiła (nic nie poprawiać!).
Oczywiście, w ślepo nie szłam. Pierwsza przeprawa była z lodówką, bo Chłop od zawsze miał je wbudowane, a ja uważam, że wbudowana lodówka to ZUO! O wiele mniejsze są takie wbudowane lodówki. I nie można sobie magnesików poprzypinać. Trochę mi zeszło na argumentacji, nie tyle żeby przekonać Chłopa do słuszności mojego wyboru, bo i tak by się ze mną zgodził, ile żeby to wyglądało, że on też tego samego chce i o niczym innym nie marzy. Wiecie o czym mówię ;-) I to w zasadzie tyle. Tak więc szalejąc jak huragan Helga po internetach, wybrałam w końcu sprzęt taki jaki chciałam, w najlepszej oczywiście cenie, chociaż nie czarujmy się, trochę rzeczywiście zaszalałam. W szaleństwie pomogło mi zepsucie się czterech urządzeń, za które zapłacił ubezpieczyciel, a że był to Siemens co się utopił, to pozostaliśmy w przedziale cenowym, choć wybrałam sprzęt do gotowania i pieczenia AEG. A lodówkę LG. A zmywarkę Miele i to był najdroższy zakup (chyba mi się na łeb rzuciło, lepiej żeby się zepsuła w ciągu najbliższych trzydziestu lat ile mi zostało do samej śmierci).
Jak już wybraliśmy i zamówiliśmy sprzęt, to zgłosił się pan od zabudowy i poprosił, czy byśmy nie przyjechali do niego do biura, to on nam pokaże na dużym ekranie i wszystko dogadamy. Pojechaliśmy. A że to pod Glasgow, to zrobiła się z tego wycieczka krajoznawcza po sklepach, o czym później. Pojechaliśmy, usiedliśmy, zobaczyliśmy. Zmieniliśmy kolory, tam dodaliśmy parę szafek, tu trochę ujęliśmy, powsadzaliśmy różne dodatkowe udogodnienia, jak wbudowane kosze na śmieci czy wysuwane metalowe półki, zapewniliśmy, że cały sprzęt AGD i zlew z baterią załatwiamy we własnym zakresie, w końcu zaklepaliśmy i projekt i pojechaliśmy dalej.
Po drodze znaleźliśmy sklep z podłogami. Wchodzimy, mówię że chcemy podłogę z litego drewna, nie lakierowaną tylko olejowaną. Oni nie mają. Mają tylko tzw. engineered wood, czyli takie niby cienkie deski drewniane na górze, a na dole ileś warstw różnych płyt drewnopodobnych. Ale według zapewnień pana ze sklepu teraz tylko takie się robi, innych to w ogóle nie znajdziemy i w ogóle to jest hit i przyszłość tego narodu. Ok. Pojechaliśmy dalej, do sklepu z kafelkami. Idzie oczadzieć. Chodziliśmy, chodziliśmy, oglądaliśmy, kombinowaliśmy, dostaliśmy bólu głowy i tyle. A potem do nastęnego. I do następnego. Porobiliśmy zdjęcia, żeby nie zwariować potem w domu. I tak zleciała nam cała sobota, a w niedzielę była powtórka z rozrywki, z tym że na tapetę weszły zlewozmywaki i krany kuchenne. A potem to już tylko mogiła i dżin z tonikiem...
Mijał kolejny tydzień, pan od wykładzin i podłóg twardych (poza drewnianymi) przyniósł nam mnóstwo próbek i w dodatku doradził w sprawie drewna. Na szczęście wykładzinę wybrałam już na samym początku i w tym przypadku nie było żadnych negocjacji. Taka sama, cholernie droga, wełniana wykładzina i żadna inna. Już wcześniej ustaliliśmy z wykonawcą i ubezpieczycielem, że mamy się nie martwić limitami cenowymi tylko wybierać, a limity się później dostosuje. No to w końcu wybraliśmy. Zamówiłam w sklepie z drewnem próbki podłóg, więc wybraliśmy sobie w spokoju kolor dębu, jedyną niewiadomą była wysokość deski. W weekend zrobiliśy ostateczną rundę po sklepach. Najpierw kafelki. Sporo czasu zeszło, ale po długich naradach i dyskusjach osiągnęliśmy porozumienie. To nie tak, że trzeba było kogoś do czegoś przekonywać i negocjować, po prostu jedno z nas miało wizję i ta wizja musiała się drugiemu podobać. Chłop zrobił wizję łazienki z rodzinnym prysznicem, ja zrobiłam wizję kafelek w kuchni i w toalecie na samym dole. Przyklepaliśmy i pojechaliśmy do domu, przymierzać podłogi do wizji. Po krótkich naradach (na szczęście wybór mieliśmy ograniczony przez ilość próbek) wybraliśmy podłogę do łazienek (każda inna) i do kuchni (zupełnie inniejsza niż tamte). Okazało się, że deski na dole domu możemy mieć tylko 18 mm a nie 20 jak wcześniej myślałam. Więc z domu pojechaliśmy prostu do sklepu z drewnem i poprosiliśmy o pokazanie nam podłóg z litego dębu w wysokości 18 mm. Jako że było zaledwie kilka kolorów w wymaganej wysokości i szerokości, w dodatku brushed and oiled (czesane (?) i olejowane), szybko doszliśmy do wniosku że wybraliśmy słuszny kolor i pojechaliśmy wybierać zlew i baterię. Zlew wybraliśmy szybko, bo to co chciałam ja spodobało się bardzo Chłopu, ale z baterią było znacznie gorzej. Za duża, za mała, za krzywa, a ja chciałam taką z wysuwaną końcówką i w dodatku żeby jakoś wyglądała, a nie jak prysznic. Coż, całą resztę niedzieli spędziłam na internecie i znalazłam taką jak chciałam, ciul ze droga. Grohe to chyba będzie dobra.
Tak że, Mili Państwo, mamy już mable do kuchni z całym wyposażeniem, mamy wykładziny, deski i te jakieś inne sztuczne (za to niesłychanie praktyczne) podłogi do łazienek, mamy kafelki. Pozostało wybrać kolory farb na ścianę. I tu zagwozdka. Bo chociaż cały dom wymalowaliśmy przecież niedawno, może inne kolory by pasowały bardziej? Uparłam się jedynie na salon i klatkę schodową z korytarzem, cała reszta do osobistej negocjacji samej z sobą, bo Chłop jak chłop, na kolorach się zna średnio. Jedyną prośbę miał, żeby mu gabinet zostawić na niebiesko. Ale wybrał taki niebieski (będąc stuprocentowo przekonany że to DOKŁADNIE taki, jaki był), że uśmiechnęłam się podziwiając fantastyczny wybór, natomiast w duszy pomyślałam PO MOIM TRUPIE.
No ale mamy. Całą przerwę na luncz spędziłam nad stołem z próbkami kolorów, bo w domu nie mam jak wybierać bo jak wracam to ciemno, a co to za wybieranie kolorów przy żarówce. W pracy mam jasno i słonecznie to przynajmniej widziałam na co patrzę.
Tak więc, do kuchni idzie Frosted Mink, do salonu Pink Dream, klatka schodowa pozostaje Jasmine Schimmer, ale w razie gdyby producent wycofał (co obawiam się że nastąpiło) to zamiennie Fairytale, któy jest niemal identyczny. Do łazienki na górze i toalety na dole będzie kolor Chic, natomiast obu łazienkach na piętrze Mercury. Pokój gościnny będzie Heavenly Glow, pokój koci czyli mała sypialnia zostaje przemalowana z jajkowego żółtego w Moonshine, a gabinet zostawię mu niebieski, niech ma Cameo Blue.
W naszej sypialni postanowiliśmy pozostawić ścianę przy wezgłowiu łóżka w kolorze ciemnym,  zmieniając go delikatnie w Arabian Nights, uzupełniając resztę ścian kolorem Joyride. Nomen omen, normalnie :-)