czwartek, 30 marca 2017

No i już

Wczoraj był dzień Zero. W poprzedni wieczór wynieśliśmy wszystkie porozkręcane meble i łóżka, które miały być zabrane przez specjalne służby w środę z samego rana. Zajęło nam to z godzinę, ale i tak był już późny wieczór jak skończyliśmy. Biedne koty, zupełnie zdekoncentrowane, zostały na noc same w na wpół opustoszałym domu. Nie wiedziały nieboraczki, że to była ich ostatnia noc w miejscu, w którym spędzily całe swoje życia.
W środę pojechaliśmy po vana, na szczęście Chłop zamówił takiego z windą, bo nie wiem jak oni by poradzili sobie z meblami. No ale jakoś sobie poradzili, załadowaliśmy vana na dwa razy, po czym chłopaki pojechały go rozładować, a ja zostałam w celu wywiezienia śmieci na wysypisko. Załadowałam cały samochód różnych rzeczy do wywalenia, czego tam nie było, kołdry, poduszki, pościele, stare ręczniki, garnki, szklanki, deski i wszystko to, czego nie chcieliśmy my ani dzieci. A przecież już i tak wyrzuciliśmy z pół chałupy. Człowiek tak gromadzi, gromadzi, a potem musi to wszystko usuwać. Myślę, że łatwiej jest, gdy człowiek się przeprowadza tak po prostu z domu do domu, zabierasz wszystko, wywalasz to co zużyte lub popsute i już. A w naszym przypadku następuje połączenie dwóch gospodarstw domowych, więc już na wstępie trzeba było zadecydować co zostawiamy a co nie. W każdym razie, uwijałam się na tym wysypisku jak w ukropie, bo normalnie to się zawozi jeden lub najwyżej kilka rodzajów śmieci, jak deski i metal, karton i ogólne nie do recyklingu. A tym razem to miałam wszystkiego, dosłownie wszystkiego po trochu, więc ganiałam pomiędzy dwudziestoma kontenerami. A potem zawieźliśmy vana z powrotem i powróciliśmy posprzątać dom. Chłop odkurzał, Synuś mopował mopem parowym, a ja zajmowałam się konserwacją nawierzchni, czyli przecieraniem parapetów, urządzeń łazienkowych i kuchni. Wiadomo, że w kuchni było najwięcej syfu, bo ostatnio nikt już o nic nie dbał. Nie robiłam jakichś nie wiadomo jakich generalnych porządków, w sumie to nie musiałam nic robić, sprzedaje się dom a nie czystość. Ale jakoś nie mam sumienia zostawić brudu po sobie. Koty zostały zamknięte w pokoju na czas odkurzania, bo jakby zwiały to nie wiadomo kiedy by przylazły z powrotem. Z Miguśką była niezła zabawa, bo ta zołza wiła się jak piskorz i uciekała parę razy, zamin ją zamknęliśmy. A kiedy każdy szorował już dziobem po podłodze ze zmęczenia i głodu, uznaliśmy że koniec pracy. Wtedy zapakowaliśy koty do kontenerków i pojechaliśmy. Tiguś dał się zapakować normalnie, Migusia... jak wyżej.
W nowym domu, wydawało się że koty już jako tako znają teren. Wiedziały gdzie się schować, gdzie jeść, gdzie pić, a gdzie qpa. Myślę, że to był dobry pomysł z przywiezieniem ich tutaj parę tygodni wcześniej. Niemniej jednak chodziły niespokojne, chowały się co chwilę, ale za jakiś czas wychodziły na zwiedzanie. Być może pomaga trochę Feliway, który włączyłam już dwa dni wcześniej. Bardzo mało zjadły, ale zostawiliśmy jedzenie na noc, żeby sobie zjadły jak będzie mniej emocji. Pod koniec wieczoru Migusia już leżała na łóżku w pokoju gościnnym, a Tiguś nie mógł sobie znaleźć miejsca, ciągle chodził za nami. Robił też coś, czego nigdy w życiu nie robił w starym domu - wylegiwał się na podłodze. Przyczyna jest prosta - w tamtym domu nie było dywanów, a tutaj poza łazienką i kuchnią wszędzie są wykładziny, Tiguś je bardzo lubi.
Próbowałam zrobić zdjęcia, ale ciężko się robi, jak one cały czas w ruchu. Kilka jednak zamieszczam.

Tiguś zwiedzający swoje stare kocie drzewo


Tiguś spoglądający przez okno


Tiguś leżący na środku pokoju


Tiguś leżący na środku pokoju pomimo skradającej się Migusi


Tiguś wyglądający przez inne okno



A noc była po prostu przerąbana. Postanowiliśmy, że nie zamykamy drzwi do sypialni, bo wiadomo, koty w nowym domu, itakdalej. Tiguś przez chwilę poleżał na podłodze obok łóżka, potem poleżał trochę w nogach, przeszedł się dookoła i sobie poszedł. Kiedy już zasnęliśmy  (zmordowani przecież byliśmy), napadł na nas czarny potwór i zaczął po nas skakać. Czyli norma. Ale nikt się nie zrywał, bo przecież bylismy zbyt zmordowani, żeby ręką czy nogą ruszyć. No a potwór nie dość, że parkure sobie zrobił po łóżku, nie zważając czy czyjaś twarz czy oko, to jeszcze sobie skakał z człowieka na człowieka. O godzinie czwartej Chłop nie wytrzymał, zwlókł się z łóżka, wyniósł potwora i zamknął drzwi. Piętnaście minut później - drzwi się otwierają i Miguśka znowu urządza sobie ćwiczenia parkur po człowiekach. Wyniosłam gadzinę. Za piętnaście minut znowu. Mówię do Chłopa: "Ty, ona chyba na klamkę skacze, no bo jak?" No chyba tak, zgodził się Chłop. Po czym nie wytrzymałam znowu, wyniosłam potwora. Gdy zdarzyło się to po raz trzeci, już przed piątą rano, wyniosłam jędzę i zabarykadowałam drzwi szafką nocną. Słyszę jak Chłop coś tam mamrocze w stylu: "Myślałem, że my koty mamy, a nie stado velociraptorów, żeby się od razu barykadować..."
Rano okazało się, że to nie Migusia taka sprytna, że na klamkę skacze, ale drzwi się nie domykają, wystarczy lekko pchnąć. W stanie permanentnego niedospania udałam się do pracy, zostawiając Chłopa w charakterze kociej niani. Mam nadzieję, że wszyscy tam jeszcze żyją... 

poniedziałek, 27 marca 2017

Pracowity weekend

Dużo pisać nie będę, bo nie ma o czym. Sobotę spędziłam na oglądaniu skoków, a potem rozkręcaniu mebli, żeby łatwiej było przenosic jak wybije godzina zero. Miałam w planie (tak powiedziałam Chłopu) rozkręcić jedynie pianino elektryczne, tymczasem jak się zabrałam to rozkręciłam pianino z krzesłem, łóżko kingsajz, regał na książki i trochę rozkręciłam dwie szafy. Siodełka do roweru nie udało mi się wykręcić, potrzebne jest specjalistyczne narzędzie, które siedzi u Chłopa w garażu. Z tym rowerem to nie tak, że muszę go rozkręcić do transportu czy coś, tylko kupiłam sobie nowe żelowe siodełko i chcę wymienić, no ale musi se trochę poczekać.
Wieczorem mieliśmy imprezę, wypiłam parę fajnych koktajli, a potem miałam okropnego stresa, że noc taka krótka, a rano trzeba wstać, nakarmić koty, no i przede wszystkim skoki. Więc w niedzielę skoro świt wstałam zwklekłam się w wyra z oczami na zapałki o ósmej rano, pojechałam do domu, nakarmiłam koty, obejrzałam sobie tę mizernie skróconą relację skoków z Planicy, a potem przyjechał Chłop i zaczęliśmy kończenie roboty, którą zaczęłam w sobotę. Czyli porozkręcaliśmy szafy do końca (bo ja nie wiedziałam jak ale teraz już wiem, więc żadna szafa mi nie straszna), rozmontowaliśmy telewizor z przyległościami i w ogóle, zrobiliśmy całą masę strasznie upierdliwej roboty. Wywieźliśmy znowu dwa samochody śmieci na wysypisko i popakowaliśmy resztę małych drobiazgów do przewiezienia do Chłopa. W międzyczasie poobcinałam zeszłoroczne kwiaty na jeszcze mojej hortensji i poprzycinałam róże, bo jakoś nie potrafię ich tak zostawić. Mama mówi, żebym powykopywała cebulki i inne rośliny, ale ja nie mam serca. Rosną to niech rosną. Ja sobie kupię nowe. Szkoda mi porzeczek i malin i rabarbaru, w nowym domu ich nie będę miała raczej. No chyba żebym, ale na razie o tym nie myślę.
Pod wieczór byliśmy oboje padnięci jak kawki, wymoczyliśmy się w wannie i poszliśmy do łóżka koło jedenastej. On jeszcze coś tam czytał, ja też ale przestałam jak mi ajpad na mordę zleciał, po czym zasnęłam snem twardym i niezmąconym, który przerwał jedynie natarczywy głos budzika.
Dziś mamy piękny poniedziałek, jeszcze dwa dni i kotki zamieszkają w tymczasowym domu, a w piątek oddaję klucze.
A na koniec to muszę dodać, że zanim wyjechałam z domu, spojrzałam na ogród i żal mi się zrobiło. Wyskoczyłam więc z samochodu i pozrywałam ile tylko mogłam, szkoda że nie ma jeszcze tulipanów, tylko jeden maleńki. Będę miała teraz trochę wiosny na parapecie :-) Zdjęcie bez lampy, drugie z lampą błyskową (bo wieczór już był). A jak w domu pachnie!



piątek, 24 marca 2017

Parę dowcipów na weekend

Tylko kilka bo czas mnie goni, sami rozumiecie...
:-)


*****
Zajączek do niedźwiedzia:
- Wiesz, że dzisiaj jest zmiana czasu?
- Dłużej śpimy? - spytał miś z nadzieją w głosie.
- Odwrotnie.
- Aha, rozumiem. Śpimy dłużej.


*****
Wraca mąż do domu i od progu podniecony woła do żony:
- Rozbieraj się i wskakuj do łóżka!
Żona nieco zdziwiona, 30 lat pożycia i nigdy się tak nie zachowywał... Zaciekawiona wyskakuje z fatałaszków i do wyrka. Mąż też, raz dwa pozbywa się ubrania, wskakuje do łóżka, nakrywa siebie i żonę kołdrą razem z głowami i mówi:
- Patrz! Zegarek kupiłem! Z tarczą fluorescencyjną!


*****
Putin zwołał Wielką Dumę Narodową i powiada:
- Tak dalej, k***a, nie może być! Musimy zrobić porządek z tymi strefami czasowymi!
- Dzwonię rano do Pekinu złożyć życzenia urodzinowe a on mi mówi że to było wczoraj.
- Dzwonię zaraz potem do Warszawy z kondolencjami a tam mi mówią, że jeszcze nie wylecieli...





Pracowitego weekendu!




środa, 22 marca 2017

Zmagania ciała czyli co mi doskwiera tym razem

Od jakiegoś czasu czuję się gorzej. Niby nic mi nie doskwiera, ale ciągle coś. A to uraz ręki od nie-wiadomo-czego, a to brzuch, a to stopa. Wciąż czekam na zaproszenie do poradni gastrologicznej, o zgrozo oczekiwanie jest około 50 tygodni, masakra. Pocieszające jest to, że jak człowiek już nie może wytrzymać to może sobie pojechać do szpitala na ostry dyżur i tam go wybadają od stóp do głów. Ale aż tak to mnie jeszcze nie wzięło, więc sobie poczekam. Zresztą, mam swoje podejrzenia co do źródła dolegliwości i boję się, że niestety mogę mieć rację, bo coraz więcej symptomów na to wskazuje. Chłop już proponował że mnie zapisze do prywatnej kliniki, bo jego zakład pracy ma podpisaną umowę i pracownicy są uprawnieni do prywatnej służby zdrowia (rodziny i partnerzy również), ale ja mam jakieś opory. Prywatna służba zdrowia u nas wcale nie jest lepsza, bo najlepsi lekarze trafiają do państwowych szpitali, gdzie mają lepsze pieniądze (fajnie, nie?), lepszy sprzęt i lepsze możliwości rozwoju, szczególnie w Edynburgu, gdzie każdy szpital to jednocześnie ośrodek naukowy. Jedyne co to to że prywatnie się nie czeka. Płacisz i masz. Więc jak będę musiała to pójdę, a jak nie to sobie poczekam.
Jednakowoż w międzyczasie dzieją się inne niepokojące rzeczy, za które musiałam się wziąć bo uznałam że dłużej tak nie pociągnę. Bóle mięśni i kości na przykład. Stanu zapalnego stawów nie ma, więc przynajmniej z tym jest dobrze. Ale jak się zasypia z bólem, a sen nie przynosi ukojenia, w dodatku budzisz się w nocy bo cię tu strzyknie, to pociągnie, nie możesz sobie znaleźć miejsca na własnej poduszce, a rano nie możesz się zwlec z łóżka, to nie jest dobrze. Jak nie można zasnąć bez paracetamolu czy ibuprofenu, bo bóle mięśni są tak dotkliwe, że przeszkadzają w normalnym myśleniu, to nie jest dobrze. Jak przez cały dzień oczy Ci się zamykają, pomimo że wydaje Ci się, że dobrze w nocy spałaś, bo przecież bite osiem godzin bez przebudzenia, a potem jak wracając z pracy samochodem łapiesz się na tym, że głowa Ci się kiwa nad kierownicą i na ułamek sekundy tracisz świadomość na autostradzie pełnej samochodów, to nie jest dobrze. A potem próbujesz się zdrzemnąć, ale nie możesz, bo przecież nie brak snu jest przyczyną, to nie jest dobrze. Jak codziennie rano zmuszasz się do jedzenia, bo na nic nie masz apetytu, a wiesz że jeść trzeba, jak biegasz do toalety po pięć razy dziennie i czujesz że co zjesz to przelatuje przez Ciebie, a pomimo tego nie chudniesz, to też nie jest dobrze.
Rutynowo wezwano mnie na badanie poziomu TSH tarczycy, bo powinnam była zrobić już w październiku, ale jakoś tak mi zeszło, więc teraz już było że mus bo tabletek nie dostanę jak badań nie zrobię. No to zrobiłam. Poziom TSH 1,1. Super, co nie? I wtedy mnie tknęło, bo pomimo że 1,1 to jest jak najbardziej prawidłowa norma, już dawno ustaliłyśmy z moją poprzednią panią doktor, że ja osobiście czuję się na najniższej granicy normy, czyli 0,1 i tak będziemy trzymać. I trzymaliśmy przez parę lat. A tu zonk.
Zanim poszłam do pani doktor obgadać sprawę, zrobiłam osobiste rozeznanie. Dlaczego poziom TSH mi się podwyższył. Co może być z tym związane. Na każdym oficjalnym i mniej oficjalnym forum tarczycowym czytam jak byk - sprawdź poziom witaminy D. Oczywiście, że niemal każdy człowiek w naszym rejonie geograficznym ma niedobór witaminy D, szczególnie w okresie jesienno-zimowym, ale osoba z niedoczynnością tarczycy jednak zdrowa nie jest i u niej ten deficyt jest jest znacznie większy. A szczególnie osoba z dolegliwościami układu pokarmowego, przez którą wszystko przelatuje. Po prostu witaminy nie są wchłaniane z przewodu pokarmowego tak jak powinny.
No to poszłam do pani doktor, tłumaczę o co mi chodzi. Ona kręci nosem, że każdy ma niedobór i tak dalej. A ja jej tłumaczę jak powyżej. No to ona, że owszem tak ale ona nie jest pewna. Może najpierw zwiększmy dawkę tyroksyny (hormon tarczycy). A ja że owszem, to może pomoże na krótką metę, ale jak mam deficyt witaminy D to tyroksyna nie będzie przyswajana odpowiednio i skutek będzie jak powyżej. No to ona że da mi skierowanie na badanie krwi, ale czeka się długo i raczej nic nie wyjdzie, bo przecież niedobór witaminy D to normalne o tej porze. Ale ja chcę być pewna, mówię. Kręcąc nosem, dała skierowanie. Badanie zrobiłam jakieś trzy tygodnie temu. Po badaniu zaczęłam sama sobie stosować witaminę A+D, co wyjdzie to wyjdzie, myślę, a na pewno nie zaszkodzi.
Jadę sobie wczoraj do apteki, bo mi zaległe leki mieli wydać, których im zabrakło w sobotę. Pani daje mi paczuszkę jedną, a potem wyjmuje drugą i mówi że to też dla mnie. Jak dają to biorę, otworzę sobie potem to zobaczę. Może te krople do nosa w dwie paczuszki zapakowali. Jadę do domu. A tam list z przychodni. Z treścią mniej więcej: "Droga Pani A, badania wykazały że masz duży deficyt witaminy D i powinnaś zobaczyć się z panią Twoją doktor jak najszybciej. Wysłałam specjalną receptę do Twojej apteki i lepiej żebyś zaczęła brać te witaminki już teraz. Z poważaniem Doktor-Taka-A-Taka".
Tak więc mam małe śliczne niebieskie kapsułeczki z końską dawką. I bardzo się ciesze z wyników moich testów. Przynajmniej mam dowód że moje podejrzenia okazały się słuszne, a do hipochondrii to mi naprawdę daleko :-)

poniedziałek, 20 marca 2017

Dom po mnie płacze...

Z zeszły czwartek miałam bardzo napięty plan na wieczór, więc spieszyło mi się po pracy. Tuż przed domem dostałam smsa od syna. "Jak będziesz w domu zajrzyj do salonu, był maleńki przeciek, nic wielkiego. Wszystko pod kontrolą". Wyobrażacie sobie moje nerwy? Wpadam więc do domu, to znaczy miałam zamiar wpaść, tylko gdzieś mi się klucz zapodział. Szukam, szukam, nie ma. Gdzie do cholery on jest? Spokojnie, myślę, wsiadam do samochodu, oddycham głęboko, racjonalne myśli powoli napływają do głowy. Przecież klucz zostawiłam w drugiej kurtce, a kurtka na wieszaku u Chłopa. No to jadę, na szczęście klucz do Chłopa jest. Znajduję swoje klucze tam gdzie podejrzewałam, wracam. Wpadam do domu, zamiast od razu do kocich misek, lecę do salonu. Cholera jasna, plama na suficie. Szybko po miarkę, wymierzam odległość, metr siedemdziesiąt od ściany. Uffff, to nie rury od ogrzewania na sczęście tylko prysznic. Dobra, pora działać. Nakładam więc jedzenie kotom i pędzę na górę do łazienki. Wody żadnej nie ma, pozornie wszystko w porządku. Ale muszę zobaczyć co się stało, więc rozbieram łazienkę na atomy, bo kabina prysznicowa jest parowa, a więc zamknięta jednostka, wolnostojąca, podłączona do instalacji giętkimi rurami. A żeby się do dostać do rur, trzeba kabinę odsunąć. Żeby odsunąć kabinę, najpierw trzeba zdemontować szafkę w rogu łazienki. Po zdemontowaniu wszystkiego zaglądam pod wannę kabiny, świecąc sobie ajfonem, bo oczywiście żadnej latarki pod ręką, a tam sodomia i gomoria. rura odpływowa normalnie zeżarta, dwie wielkie dziury. Postanawiam działać szybko, bo godzina siódma trzydzieści, a najbliższy sklep z rurami czynny do ósmej. Wyciągam tę przegniłą harmonijkową rurę, pakuję do reklamówki, jadę do sklepu. Niestety, w sklepie nie ma takich rur. Z pomocą pani sprzedawczyni kupuję coś, co ma mi pomóc skonstruować rurę zastępczą. Wracam do domu. Montuję instalację z dwóch krótszych rur, cholera jasna, cieknie. W tym czasie wraca Chłop. Rozmontowujemy całą instalację ponownie i sprawdzamy przyczynę, tym razem cieknie z odpływu. Rozmontowujemy odpływ, przy okazji uczę się działania dziury w odpływie wanny. Na nasze nieszczęście instalacja nie jest typowa, więc nie wszystko jest jak w normalnej wannie. No ale udaje nam się dociec że przyczyną wycieku wody przez odpływ jest zeżarte dosłownie uszczelka. Na ustaleniu jak ponownie zamontować wszystko z powrotem schodzi nam do dwunastej. Wracamy do Chłopa.
Rano Chłop jedzie do sklepu po uszczelkę. po powrocie do domu zastaję uszczelki z opisem jak i gdzie założyć. Och, jak ten Chłop mnie zna, wiedział że nie będę czekać z naprawą. No to naprawiam. Z pomocą syna (który był wykorzystany do użycia siły, trzymając podniesioną kabinę) udaje się zamontować odpływ ju zza drugim razem. Nie cieknie. Ufff...
No ale nie cieknie z odpływu, bo tym razem niestety, cieknie z połączenia rury, które nie ciekło wczoraj. Nie mając pomysłu na naprawę, zamawiam na stronie producenta inną rurę, niby oryginalną.
Rura przyszła dzisiaj. Wygląda jak używana. Ale pieprzę to, aby tylko działała. Dzisiaj po pracy jadę tam zamontować rurę. Nawet nie chcę myśleć co będzie, jak nie zadziała...
Pamiętam, jak sprzedawałam swój poprzedni samochód. Gdy jechałam odprowadzić go do salonu, nagle, ni z tego ni z owego, na moich oczach, kiedy czekałam na zielone światło na skrzyżowaniu, zepsuł się wyświetlacz lcd. Wyglądało to jakby się coś na niego wylało w środku. Pomyślałam sobie wtedy, że samochód po mnie płacze. Czyżby teraz płakał po mnie dom??

piątek, 17 marca 2017

Dzisiaj Dzień Świętego Patryka.  Irlandczycy mają dzień wolny od pracy, siedzą w pubach i piją Guinessa. My niestety musimy pracować, ale i tak się pośmiejemy. Zapraszam :-)


*****
Irlandka krzyczy do męża:
- Codziennie wracasz pijany! A co ze mną i z dziećmi?!
- Ależ kochanie, miejże rozum, przecież nie możemy pić wszyscy!


*****
Anglik, Szkot i Irlandczyk poszli razem do pubu. Niestety, fruwało tam pełno much i każdy po chwili miał po jednej utopionej w swojej pincie guinnessa.
Anglik odsunął kufel ze wstrętem i zamówił nowe piwo.
Szkot wyłowił muchę i jak gdyby nigdy nic spokojnie pił dalej.
Irlandczyk wyłowił muchę i, trzymając ją nad kuflem, zaczął wrzeszczeć:
- Wypluj to! Wypluj!!!


*****
Irlandczyk wędruje przez pustynię, nagle patrzy, a z piasku wystaje lampa. Pociera... BUM! przed nim pojawia się Dżinn:
- Za to że mnie uwolniłeś, spełnię Twoje 3 życzenia!
- Hmm, daj mi butelkę, w której nigdy nie zabraknie Guinessa!
BUFF! I przed Irlandczykiem pojawia się butelka piwa. Wypija i ze zdumieniem patrzy jak ta natychmiast się napełnia.
- Mój boże, to niesamowite! Daj mi zaraz jeszcze takie dwie!


*****
Irlandka postanowiła śledzić męża, który chadzał często do burdelu. Dopada go tam i urządza scenę:
- Czego tu przychodzisz, łazęgo jedna?! - bierze łyka guinnessa z jego kufla - I jeszcze pijesz to paskudztwo?!
- Widzisz, durna babo?! - krzyczy mąż. - A ty myślisz, że ja tu dla rozrywki przychodzę!


*****
Paddy i Mike byli najlepszymi przyjaciółmi i kumplami do wypitki. Przy ktorymś posiedzeniu w pubie, po pary drinkach, Mike powiedział do Paddy’ego:
- Paddy! Jestes moim najlepszym kumplem! Czy mógłbyś coś zrobić dla mnie, jeśli umrę pierwszy?
- Jasne!
- Kup butelkę najlepszej whiskey jaką znajdziesz i wylej ją na mój grób.
- Nie ma sprawy, przyjacielu. Czy pozwolisz, że przedtem przepuszczę ją przez mój pęcherz?


*****
Gallagher podczas przeglądu porannej prasy ze zdumieniem zauważył swój nekrolog. Zadzwonił do swojego najlepszego przyjaciela, Finney’a i mówi:
- Ty, stary, widziałeś? W gazecie piszą, że umarłem!
- Tak, widziałem! - odparł Finney. - Skąd dzwonisz?


*****
Dwóch mężczyzn siedzi naprzeciwko siebie w barze. Po jakimś czasie, jeden patrzy na drugiego i mówi:
- Tak ciebie słucham i jestem pewien że pochodzisz z Irlandii.
- Ależ tak! - odpowiada dumnie mężczyzna.
- Popatrz, ja też! A skąd dokładnie, jeśli mogę zapytać?
- Jestem z Dublina - odpowiada tamten.
- No jak matkę kocham, i ja też! A na jakiej ulicy mieszkałeś? - pyta pierwszy mężczyzna.
- To była mała, spokojna ulica, McCleary Street w starej centralnej części Dublina.
- Popatrz jaki ten świat mały - mówi pierwszy - ja tez mieszkałem na tej ulicy. A do któej szkoły chodziłeś?
- Oczywiście że do St. Mary's - odpowida drugi.
Pierwszy mężczyna robi się bardzo podekscytowany.
- Wiesz, że ja też chodziłem do tej samej szkoły? A w którym roku skończyłeś?
- 1964.
- Popatrz, co za zbieg okoliczności! - wykrzykuje pierwszy - Nie mogę uwierzyć że los nas skierował nas dzisiaj do tego samego baru! Czy możesz uwierzyć, że ja też skończyłem St Mary's w 1964?
W tym samym czasie kolejny mężczyzna wchodzi do baru, siada i zamawia piwo. Barman podchodzi kiwając głową i szepcze:
- To będzie długi i męczący wieczór...
- Dlaczego tak mówisz? - pyta nowy gość.
- Bliźniacy Murphy'ego znowu się upili"


*****
Irlandzki ksiądz jedzie samochodem do Nowego Jorku i zostaje zatrzymany w Connecticut za przekroczenie prędkości. Policjant czuje od niego alkoholi zauważa pustą butelkę po winie na podłodze samochodu.
- Czy ksiądz pił? - pyta policjant.
- Tak, ale tylko wodę - mówi ksiądz.
- To dlaczego czuję zapach wina? - pyta policjant.
Ksiądz patrzy ze zdziwieniem na butelkę i mówi:
- Dobry Boże! On znowu to zrobił!...


Wesołego piątku!




wtorek, 14 marca 2017

Chwalimy się

Kto mnie zna na Fejsbuku ten już wie, a kto nie, ten się teraz dowie, bo będę się chwalić.
W niedzielę miałam turniej badmintona, taki coroczny turniej regionalny na zakończenie sezonu. Grałam wszystko, gra pojedyncza, podwójna i mieszana czyli mikst (po naszemu mixed). Tak że do dzisiaj jestem wykończona, a jeszcze wczoraj wieczorem miałam mecz ligowy.
W pojedynczej grze przegrałam w finale, jak widać jestem do kitu; ale nie gram normalnie singla, więc ciężko jest się przestawić. Może za rok się podszkolę.
W mikście grałam z Chłopem, więc wiadomo było że nic nie wygramy, bo ja normalnie z Chłopem nie gram, moim partnerem na boisku jest zupełnie inny facet i rozumiemy się doskonale bo robimy to od lat. Nie wyszliśmy z grupy więc, chociaż źle nie graliśmy. Cóż, trzeba się będzie podszkolić.
W grze deblowej natomiast broniłam tytułu z dwóch ubiegłych lat. Gill, moja partnerka, niestety ma przerwę z powodu kontuzji, więc musiałam grać z Marion, z którą gram mecze ligowe na czas nieobecności Gill. Było ciężko, trzy zespoły zakończyły zmagania grupowe z taką samą ilością zwycięstw, więc liczyła się ilość punktów. Na nasze szczęście miałyśmy ich w dorobku więcej niż trzecia drużyna, więc udało nam się dojść do finału. Przed finałem Chłop mnie zmotywował: "Wiesz co, mógłbym już jechać do domu, ale muszę czekać na Ciebie, a jak już tyle na Ciebie muszę czekać to lepiej zdobądź ten cholerny puchar!" No to poszłam i zdobyłam.
Byłam naprawdę szczęśliwa, bo nacharowałam się jak wół w tym meczu. Szczerze mówiąc, gdyby nie ja... Na zakończenie Chłop powiedział, że to było super emocjonujące przeżycie patrzeć jak gram i mało mu serce nie wyskoczyło w chwilach grozy. Zresztą, miło było słyszeć doping nielicznej publiczności w osobach moich przyjaciół. Tak więc, drodzy moi, macie przed sobą nieprofesjonalną mistrzynię regionu East Lothian w deblu pań. Potrójną :-)

Chłop próbował robić pamiątkowe zdjęcia moim ajfonem. Który ma funkcję "Live", o której to Chłop nie wiedział, więc zamiast zdjęć wyszły króciutkie animacje (z głosem), bo kazałam robić zdjęcia aż do autoryzacji. A ja z tych animacji zrobiłam filmik i teraz oto się chwalę jak wyglądała nasza sesja zdjęciowa:


A na Fejzbuka poszło zautoryzowane zdjęcie:


A oto dowód. W przyszłym roku będzie tam wygrawerowane moje nazwisko po raz trzeci. No chyba że zmienię ;-)



poniedziałek, 13 marca 2017

Żaby kumkają, musi wiosna idzie!

Na zakończenie stosunkowo nudnej i przygnębiającej soboty zarządziłam wymarsz, bo mnie już cholera brała od tego nic-nie-robienia.  No bo tak, rano się wstało, trzeba było iść na małe zakupy, a w samo południe mieliśmy umówioną rozmowę telefoniczną z bankiem, która wkurzyła mnie aż do białości, bo do czerwoności to się wkurzył Chłop. Nie będę Wam tu opowiadać zawiłości technicznych, ale chodziło o kredyt na dom, który mieliśmy w zasadzie przyznany a aplikacja miała być tylko formalnością. No, niestety nie dla pana po drugiej stronie słuchawki, który usiłował nam wmówić bzdury, powołując się na szczegóły biurokracyjne. Które nijak nam nie pasowały do rzeczywistości. Gdy w końcu, obalając kolejny argument pana, wysyczałam powiedziałam "Ale my mieszkamy w Szkocji...", pan oznajmił że niestety na Szkocji to on się nie zna, a poza tym ma limit (jaki k*r*a limit???), i w ogóle to on od poniedziałku na urlop idzie. I wtedy właśnie się zagotowałam do białości. Chłop potem powiedział, że poniosło mnie trochę. No poniosło, ale do cholery jasnej nie jesteśmy biedakami żeby żebrać o jałmużnę, tylko porządnymi klientami z doskonałą historią kredytową i w ogóle to moglibyśmy sobie ten cholerny dom kupić za gotówkę, tylko z kredytem się bardziej opłaca. Niedowiarkom powiem tylko, że tutaj kredyt na zakup domu można dostać na 1,5 procenta, a depozyt w banku można mieć oprocentowany na 2 do pięciu procent. Wystarczy przeliczyć różnicę. No, to wracając do banku. Jesteśmy porządnymi klientami i wybraliśmy ten właśnie bank, bo mamy w nim konto i uważamy że byłoby po prostu łatwiej, ale jest tyle korzystnych ofert na rynku, że my naprawde nie musimy z nimi współpracować. I że to oni powinni zabiegać o klienta, bo dzięki nam bank ma zyski a ten pan pracę. A my potrzebujemy decyzję do wtorku. Coś w ten deseń powiedziałam temu panu przez telefon, no to on na to że on nie może w tej chwili żadnej decyzji podjąć, ale już pisze email do swojej pani manager z opisem sytuacji i że sprawa jest na już. Kopię emaila rzeczywiście otrzymałam, a dzisiaj z samego rana rzeczona pani manager osobiście zadzwoniła i przeprosiła za zaistniałe nieporozumienie, że sprawa jest jak najbardziej do załatwienia i że ona mi już znalazła kogoś, kto się zna na szkockich realiach (bo prawo jest inne niż w Anglii) i umówiła mi spotkanie telefoniczne najszybciej, jak to tylko dla nas możliwe, czyli w czwartek rano. No, to mały sukces.
Wróćmy jednak do tej nudnej, mało ciekawej, pochmurnej, ciągnącej się jak flaki z olejem soboty. Po tej rozgrzewającej nerwy rozmowie telefonicznej walnęliśmy sobie po drineczku, po czym każdy polazł w swoją stronę, czyli Chłop na komputer, a ja na drugi, bo skoki trza było oglądać. A na kolację wsunęliśmy po wagyu burgerze z kolesławem, po czym nie wytrzymałam i zarządziłam spacer. Co z tego że późno, mamy latarki. I poszliśmy. I był to pierwszy normalny spacer w tym roku, nie licząc noworocznego wypadu. Szkoda że nie włączyłam, endomondo, ale i tak było fajnie. Pochodziliśmy trochę po osiedlu, a potem nogi nas poniosły w stronę nowego domu. Ciemno w oknach, nikogo nie było, samochodów na podjeździe też nie było, pewnie wyjechali. Pooglądaliśmy sobie z każdej strony, podeszliśmy nad sadzawkę, która jest dosłownie tuż za oknem. Fajnie tak, z jednej strony staw, a za płotem pola. Cicho, spokojnie, dom jest dosłownie na końcu miejscowości. Udaliśmy się w stronę ścieżki wzdłuż tego właśnie pola, żeby kontynuować spacer i zobaczyliśmy to:



Dla tych, co nie widzą, to są żaby. Pełno żab. Zdjęcia są do kitu, bo ciemno było, ale bylo ich tam mnóstwo, tych żab. Nie jedna na drugiej, bo w rozproszeniu,  skakały, kumkały, wyglądały jakby czegoś wypatrywały, seksów się żadnych nie dopatrzyliśmy ale wyglądało to na gody. W końcu to marzec! I tak sobie szliśmy tą ścieżką wzdłuż pola, uważając żeby nie nastąpić na żaby. Nigdy nie widzieliśy tylu żab. Chłop powiedział że było ich ze sześćset, nie wiem, może policzył :-)
I tak to zleciało. Najważniejsze że wiosna, prawda?

piątek, 10 marca 2017

Humor na piątek

Uprzedzam z góry, że wcale mi nie jest do śmiechu. Jest mi wstyd za to, co ostatnio dzieje się w Polsce. Jestem zażenowana i oburzona. Chociaż nie powinnam, bo mnie już tam nie ma. To nie chodzi o mój patriotyzm lub jego brak, nie chodzi o Europę czy upodobania polityczne. Chodzi o normalną, ludzką uczciwość, o światopogląd, który nijak nie przystaje do tego, co ostatnio słyszę w telewizji (tak, tak, Korwin Mikke był także w brytyjskiej telewizji) czy czytam w internecie. Jest mi wstyd, że istnieją ludzie, którzy mają takie poglądy. I jest mi wstyd, że Polska była jedynym krajem, który nie poparł polskiego kandydata na przewodniczącego Rady Europy. Wstyd.
No to pozwólcie, że sobie ulżę :-)


*****
W zatłoczonym autobusie stoi lekko zawiany jegomość, który co pewien czas mówi głośno "O k..wa!". Pasażerowie zwracają mu uwagę, ale on nie reaguje, tylko powtarza swoje. W końcu kierowca zatrzymuje autobus, podchodzi do faceta i grozi, że jesli nie przestanie, to zawiezie go na policję. Na to facet nachyla się, mówi kierowcy kilka słów na ucho. Kierowca pobladł gwałtownie i mówi:
- O k..wa! Ja bardzo państwa przepraszam, ale żona tego pana urodziła wczoraj bliźniaki i dała im na imię Lech i Jarosław.
- O k..wa! - zgodnie chórem odpowiedzieli pasażerowie.


*****
Przyjeżdża Kaczyński z wizytą do papieża. Jest miło i sympatycznie. Papież pyta:
- A jak tam u Was po wyborach?
- Wszystko w jak najlepszym porządku Ojcze św. Wyborcy zadowoleni, szczęśliwi. Mówią że takiej Polski chcieli.
Ojciec Święty pokiwał głową uśmiechnął się i pokazał Kaczyńskiemu 6 palców. Zadaje kolejne pytanie:
- A jak tam u Was z bezrobociem? 
- Doskonale Ojcze Święty. Jest tak dobrze, że wielu młodych ludzi już wróciło do kraju z emigracji. Zarobki super, pracodawcy gwarantują doskonałe warunki zatrudnienia.
Ojciec Święty znów pokiwał głową uśmiechnął się i pokazał Kaczyńskiemu 6 palców.
- A co w szkolnictwie?
- Wspaniale. Minister sprawdził się doskonale. Dzieciaki zadowolone chcą nawet w sobotę i niedzielę chodzić do szkoły.
Papież pokiwał głową, uśmiechnął się i znów pokazał Kaczorowi 6 palców.
Wizyta się zakończyła Kaczyński wrócił do Polski, jednak sprawa pokazywanych 6 palców nie dawała mu spokoju. Wybrał się więc do Prymasa i pyta:
- Wasza Świątobliwość, byłem u papieża, opowiadałem mu co w kraju, a ten na każdą moją odpowiedź pokazywał mi 6 palców. Co to znaczy?
- Jak to, ty katolik i nie wiesz że chodzi o 6 przykazanie: "Nie cudzołóż"? 
- Nie cudzołóż? A jak to się ma do mnie? - pyta Kaczyński.
- A co miał powiedzieć "NIE PIERDOL"!!?


*****
- Co robi Jarosław Kaczyński pytany o seks?
- Odwraca kota ogonem.


*****
- Co robi Jarosław Kaczyński w celu uspokojenia światowych rynków finansowych? 
- Zakłada konto bankowe!


*****
Jarosław Kaczyński staje przed bankomatem i wypłaca z niego 200 zł, po czym mówi: 
- Za moich czasów wyszłoby 500 zł...


*****
Wiecie czemu Kaczyński ma przyciemnione szyby?
Żeby nie było widać, że jeździ w foteliku.


*****
Przychodzi Kaczyński do przedszkola. Pyta Jasia: 
– Czy wiesz chłopcze, kto zjadł czerwonego kapturka?
 A Jaś na to: 
– Słyszałem, że wilk, ale znając pana, to pewnie Donald Tusk.


*****
Prezes PiS wchodzi do sklepu. Wkłada do koszyka kurczaki, ziemniaki i dwa wina. Idzie do kasy. Wykłada przed nią kurczaki i ziemniaki.
– A te wina? – pyta kasjerka
– To wina Tuska!



poniedziałek, 6 marca 2017

Koci rekonesans

Weekend miałam bardzo udany. Znaczy pracowity, ale udany w tym sensie, że zrobiliśmy wszystko co było zaplanowane, a nawet więcej.
Czyli w sobotę porobiliśmy wstępne plany co do przyszłego domu, co gdzie i jak rozlokować. Ustaliliśmy że najpierw porobimy niezbędne prace, czyli pozaklejamy wszystkie dziury w ścianach, które na pewno będą (czego aż się nie mogę doczekać, bo jak przypomnę, bardzo polubiłam zaklejanie dziur w ścianach od czasu remontu chałupy), przemalujemy co trzeba, może trzeba będzie coś naprawić, coś wymienić,  coś usprawnić, na pewno wyczyścić cały dom, zamówić niezbędne meble typu łóżko czy szafa, a potem dopiero się wprowadzamy, czyli już w maju. Może uda nam się w tym czasie także zrobić ogród, a jak nie to ogród może poczekać. Ale na ustaleniach dzień nam nie zleciał, o nie!
Opróżniliśmy Chłopa garaż, to znaczy on opróżniał, podczas gdy ja zajmowałam się oglądaniem skoków narciarskich, no ale potem dołączyłam i pozamiatałam. Po czym załadowaliśmy cały samochód gratami do wywalenia i przygotowaliśmy kawałek szafy oraz kilka szuflad dla mnie, bo przecież wprowadzić się mam. Tym już zajmowałam się głównie ja, ku zgrozie i rozpaczy Chłopa, któremu popakowałam w pudła różne "najważniejsze" i "niezbędne" swetry i kurtki, w których i tak nie chodzi i na pewno się ten sezon obejdzie. Trudno, chce mieszkać z babą to musi się przyzwyczajać że baba wprowadza swoje porządki. Powiedziałam mu w pocieszeniu, że zostawię mu trochę przestrzeni, he he he.
Swoją drogą, spodobały mu się moje butelki z płynami do kąpieli porozstawiane w łazience. Tak przynajmniej powiedział...
Przymierzyliśmy również kuwetę w łazience, a jest to kuweta ogromna, zadaszona. Zajęła z pół łazienki, ale zmieściła się w całości między kibelkiem a umywalką i nie przeszkadza, więc jest dobrze. Do tej pory koty na wyjazdach były przyzwyczajone do jednej kuwety, więc nadzieję mam wielką, że dadzą radę i teraz. Wspomnę o tym później. I tak nam zeszła sobota.
W niedzielę porozkręcaliśmy meble, które zabieramy ze sobą, popakowaliśmy pozostałą zawartość szafek kuchennych wraz z resztą porcelany, poprzepakowywaliśmy pudła syna, bo bardzo "rozsądnie" popakował ubrania w najmocniejsze pudła, a ciężkie rzeczy w takie, które się rozpadają. Dałam mu potem instrukcję obsługi pudeł, żeby nie było że nie mówiłam jak się coś potłucze. Na szczęście syn też już prawie jest spakowany, tak że zaczyna się w końcu dziać coś co widać gołym okiem.
Zawieźliśmy graty i dwa zardzewiałe rowery na wysypisko, a potem zapakowaliśmy tyle gotowych pudeł, ile się zmieściło do samochodu oraz... Tigusia w transporterku i pojechaliśy do domu Chłopa. Postanowiłam bowiem, że pokażę kotom tymczasowe siedlisko zanim się wprowadzimy tam na dobre. Nie wiem, czy to był dobry pomysł, czy nie, ale chciałam żeby zostawiły tam trochę zapachów i zaznajomiły się z terenem, żeby potem było im łatwiej się odnaleźć.
Tiggy zniósł doświadczenie znacznie lepiej, niż się spodziewałam. Wyszedł z transporterka i zaczął się niepewnie przechadzać na uchylonych łapach po całym domu (dodam ponownie, że dom Chłopa jest bardzo mały), nie biegał, chodził ostrożnie i uważnie, w obu sypialniach pierwszą rzeczą, jaką sprawdził było czy da się wejść pod łóżka. Nie dało się, ale sprawdził że da się wejść za łóżko, więc spędził tam kilka minut i dobrze, że miał ten azyl, bo wracał do niego kilkakrotnie. Ale bardzo mu się tam nudziło, więc wychodził co chwilę, zwiedzał, miałkolił, wchodził pod kołdry na łóżkach, nawet zrobił siku do kuwety. Był bardzo zestresowany, na pewno, ale nie było aż tak źle jak myślałam.
Ciężko było zrobić jakiekolwiek zdjęcia, bo był cały czas w ruchu, ale mam mały filmik. Tak to wyglądało:




A potem zawieźliśmy Tigusia do domu, spakowaliśmy tyle pudełek ile wlazło oraz Migusię w kontenerku i pojechaliśmy do Domu Chłopa. 
Powiem szczerze, że było gorzej niż myślałam. Tak. Wiedziałam, że ten mały diabełek będzie rozrabiał, ale nie przypuszczałam, że aż tak. Nie należy tu mylić rozrabiania z "rozrabianiem". Ona po prostu w taki sposób okazywała strach i niepewność. A co robiła? Otóż, ona się nie przechadzała, ona biegała jak szalona, ale nie w ten radosny, beztroski, zabawowy sposó, jak co wieczór. To był bieg ze strachu. Pierwsze co to pobiegła do kuchni i zaczęła drapać pod meblami. Myślała, że znajdzie dziurę, jak w starym domu, że będzie mogła się schować, ale nie dała rady, bo meble Chłopa są dobrze zrobione i żadna listwa podszafkowa się nie rusza. Cóż z tego, skoro ona jak ten lunatyk co i rusz wbiegała do kuchni i drapała pod tymi szafkami, i drapała... Zamknęłam kuchnię, to drapała w drzwi. W przerwach między drapaniem biegała po domu, miałczała, kilka razy ruch za oknem przyciągnął na chwilę jej uwagę:


Przynajmniej wskoczyła na parapet, bo Tiguś się nie odważył. Ech... Za oknem jest małe drzewo, a na nim mnóstwo ptaszków, robią gniazdka, może to pomoże...
Tak to mniej więcej wyglądało na początku:


A potem zrobiła siku do kuwety i znalazła w końcu azyl za łóżkiem. Z którego nie wyszła aż nadszedł czas powrotu i musiałam ją stamtąd wyciągać. Całe szczęście, że jest taka mała i leciutka. 

I tak to wyglądało. Pierwsze koty za płoty. Jakoś będziemy musieli dać radę. Mam zamiar kupić Feliwaya, rozmawiałam z dziewczyną syna, która jak przypomnę, za dwa lata będzie już pełnoprawnym weterynarzem i miała wykłady na temat behawioryzmu kotów. I ona także go poleciła. Tutaj, jak się okazuje, w każdym gabinecie weterynaryjnym używają Feliway dla kotów i Adaptil dla psów. Spróbujemy, zobaczymy. 
W każdym razie, miniony właśnie weekend przeszedł do historii jako ten, w którym zrobiliśmy co było zaplanowane i trochę więcej. Hurraa! A ja powoli się osobiście przeprowadzam, będziemy z synem spali w domu na zmianę, żeby jak najmniej stresować koty, aż przyjdzie godzina zero, kiedy to Migusia i Tiguś jednym transportem opuszczą miejsce, w którym spędzili całe swoje maleńkie życia... Buuuuuu.... :'-((





piątek, 3 marca 2017

Odrobina humoru na dzisiaj

Dla tych, których czeka to co mnie, ale dla wszystkich innych też - zapraszam :-)


*****
Rzeczy, które zawsze zdarzają się podczas przeprowadzki…(mnie się już kilka zdarzyło, he he!)

1. Ile byś kartonów nie przygotował, zawsze ich zabraknie w trakcie przeprowadzki.

2. Im więcej przyjaciół obiecuje Ci pomoc, tym większe prawdopodobieństwo, że w weekend na który zaplanowałeś przenosiny Twoi przyjaciele albo ciężko zachorują, albo wyjadą w pilnej sprawie.

3. To, czego potrzebujesz zawsze znajduje się na dnie kartonu, który właśnie został zapakowany i zaklejony.

4. W czasie przeprowadzki zawsze znajdujesz rzecz, która już nie jest potrzebna, ale której szukałeś przez wiele lat.

5. Taśma, nożyczki, markery i śrubokręt dobrze wiedzą jak zagrać z nami w chowanego.

6. Podczas przenosin zawsze potłucze się jakiś rzadki piękny antyk, a nie tania rzecz, która zresztą nigdy nam się nie podobała.

7. W dzień przeprowadzki zawsze pada deszcz.

8. Zgubił się portfel, klucze od samochodu, pilot albo telefon – to normalne podczas przenosin.

9. Kiedy pakujesz przez całą noc, żeby zdążyć przed przyjazdem pracowników firmy przewozowej, oni spóźniają się.

10. Nie ważne, jak duże jest nowe mieszkanie – zawsze kurczy się, kiedy do nie wprowadzasz się.


*****
- Przepraszam, Panie dyrektorze! Czy mógłbym otrzymać dzień urlopu? Chodzi o pomoc mojej teściowej przy przeprowadzce.
- Wykluczone!
- Dziękuje! Wiedziałem że mogę na Pana w tej sprawie liczyć...


*****
Młode małżeństwo, szukające spokoju od zgiełku miasta, świeżego powietrza zamiast spalin etc. kupiło od starszej Pani bardzo stary dom na wsi. Przeprowadzili się do niego jesienią. Zbliżała się już zima więc zaczęli się martwić tym, iż dom nie ma praktycznie żadnego ogrzewania ani izolacji. Mężczyzna, jak to mężczyzna - poczuł się za to odpowiedzialny i zaczyna nerwowo chodzić po domu, oglądając wszystko i ewidentnie szukając sposobu na rozwiązanie problemu. Żona widząc zakłopotanie męża zaczyna go uspokajać:
– Nie przejmuj się kochanie! Jeśli stara babcia przeżyła w tym domu tyle lat, to my tym bardziej sobie poradzimy!
W nocy temperatura spadła mocno poniżej zera. Małżeństwo budzi się w mocno wyziębionym łóżku. Szron na ścianach, szybach, nawet na lustrze. Żona zdruzgotana stwierdza, że trzeba zadzwonić do byłej właścicielki domu i zapytać ją - jak ona właściwie utrzymywała przez tyle lat ciepło w mroźną zimę. Wybiera numer telefonu, zadaje pytanie byłej właścicielce... i jej twarz nagle blednie.
– Babcia przez minione 30 lat wyjeżdżała co roku na zimę do swojej córki na Florydę...


*****
Pewnego ranka profesor Kowalski idzie jak zwykle do pracy na uniwersytet.  Żona mówi do roztargnionego męża:
- Nie zapomnij, przeprowadzamy się dzisiaj! Jeśli przyjdziesz tu popołudniu, nikogo nie zastaniesz, dom będzie pusty.
Jak można było spodziewać się, roztargniony mąż wraca do pustego domu. Mamrocząc „A dokąd mieliśmy przeprowadzić się?”, wychodzi przed dom i pyta małą dziewczynkę: 
- Dziewczynko, czy widziałaś tu dzisiaj ciężarówkę z napisem na burcie „Przeprowadzki”?
- Tak - odpowiada dziewczynka - Z jednej strony był napis „Przeprowadzki”, a z drugiej -„Transport”.
- A czy możesz mi powiedzieć którędy pojechała?
- Tak, tatusiu, pokażę ci.


A na koniec coś co zupełnie nie pasuje tematycznie, ale nie mogłam się powstrzymać :-)))


*****
Spotyka się trzech przedstawicieli różnych religii i próbują dowieść , czyj Bóg jest najlepszy. Jak wiadomo miarą wielkości Boga są dokonane cuda. Tak więc zaczyna katolik i opowiada:
- Jest pożar, pali się kościół, ogień sie rozprzestrzenia. Po straż zadzwonić nie można, bo jest akurat strajk, woda w rzece wyschła.. więc co robić? Padam na kolana i zaczynam się modlić żarliwie. Bóg wysłuchał moich próśb, spadł deszcz i pożar został ugaszony.
- No tak - powiada muzułmanin - Twój Bóg jest wielki, ale mój jeszcze większy. Idziemy kiedyś przez pustynię. Susza, żar leje się z nieba. Zapasy wody dawno się skończyły. Myślę, czas umierać.. Padam na twarz i dalej modlić się z całego serca. I tu nagle cud. Za następną wydmą cudowna oaza. Fontanny, strumienie, kobiety i wino.
- Wasi Bogowie są naprawdę wielcy - mówi Żyd - ale powiadam Wam, mój jest największy. Jest sobota, szabas, mnie niczego brudnego nie wolno dotknąć. Idę sobie, patrzę, w tu w rynsztoku leży taaaka wielka kupa pieniędzy. Aj waj uś… co robić? Padam na kolana, zamykam oczy i modlę się żarliwie jak nigdy w życiu. Otwieram oczy, a tu prawdziwy cud!!! Tam wszędzie sobota, a tylko w tym jednym miejscu środa…


Udanego weekendu!

czwartek, 2 marca 2017

Dzieje się

Stary dom się sprzedaje, nowy się kupuje, a w przerwie między starym a nowym będziemy mieszkać u Chłopa. W ten weekend będziemy opróżniać jego garaż żeby zrobić miejsce dla moich gratów. Najgorsze że oprócz moich rzeczy jest jeszcze pełno pudeł syna, które na czas jakiś trzeba będzie po prostu przechować. Nie będzie problemu w nowym domu, bo tam jest wielki garaż i miejsca w bród, ale ten jeden miesiąc będziemy musieli się przemęczyć jakoś. Nie wiem gdzie i jak się to wszystko pomieści. Znajomi już zaoferowali swój garaż w razie czego, tak że nie powinno być problemu.
Wypowiedziałam już umowę dostawcy telekomunikacji i internetu, równiez prąd i gaz, council (tutejszy urząd) też już został zawiadomiony, ale lista instytucji do powiadomienia o zmianie adresu jest długa i nie wiem co jeszcze w trakcie wyskoczy. Przekierowanie listów na tymczasowy adres powinno dać mi czas na zmianę stałego adresu w różnych bankach i urzędach, a znając życie i tak połowę się zapomni i trzeba będzie zmieniać w trakcie.
Najważniejsze że ustaliłam już wywózkę specjalną przedmiotów gabarytowych, takich jak łóżka czy szafy, które raczej się do ponownego użytku nie nadają, ładnie się pokrywa ta data z planowaną datą przewiezienia reszty rzeczy do Chłopa, tak że wszystko powinno się zmieścić w czasie.
Pierwotnie zakładałam że przeprowadzę się do Chłopa najpierw ja i będziemy dojeżdżać do kotów codziennie, zanim ich również nie zabiorę, ale w końcu uznałam że to głupi pomysł i najnowszy plan jest taki że owszem, wyprowadzam się, ale ustalam z synem kiedy on będzie w domu, i wtedy kiedy będzie, ja będę u Chłopa, a kiedy go nie będzie, to ja będę spała w domu. W tym czasie zamierzam zabrać koty pojedynczo do Chłopa na chwilę, żeby się zaznajomiły z obiektem, nie wiem czy to dobry pomysł ale spróbuję. One i tak już teraz przechodzą traumę. Tiggy codziennie na widok syna pakującego swoje rzeczy do pudeł i toreb wykazuje niepokój, nie odstępuje nas na krok. On chyba wie, że torby oznaczają że ludzi zaraz nie będzie w domu i nie bardzo tego chce. Nocami śpi w pudełku i będę mu musiała to pudełko zabrać do nowego domu chyba.
Powiem Wam, że przeprowadzka to jest bardzo duże przedsięwzięcie, a podwójna przeprowadzka to już w ogóle. Przecież za miesiąc trzeba będzie spakować cały dom Chłopa...