wtorek, 31 grudnia 2019

Oby nam się!

Święta święta i po świętach, nadchodzi Nowy Rok (do niektórych już przyszedł), a na moim blogu posucha jak była tak jest. Nawet, jeśli jeszcze ktoś nie zauważył, nie zmieniłam jak co roku tapety bloga na zimową. Ale nic nie martwcie się, Kochani Moi, bo wszystko kiedyś się kończy i na mój marazm osobisty też przyjdzie niedługo kryska jak na tego tam Matyska.
A tymczasem pozwolę sobie w ten ostatni wieczór tego, niezwykle obfitego w różne wydarzenia roku, złożyć Wam najlepsze życzenia na ten czający się tuż za rogiem, młodziutki i nowiutki 2020 rok. Oby był dla Was udany, pełen nowych wyzwań i iszczących się powoli marzeń, pełen wyzwolenia od tego co Was tłamsi i rujnuje. Kochajcie się i kochajcie innych, aby każdy dzień był dla Was powodem do czekania na ten następny.
Kocham Was.


poniedziałek, 23 grudnia 2019

Dnia czwartego, ale także Wesołych Świąt!

A czwartego dnia było tak. Już poprzedniego wieczora zapowiedziałam Chłopu, że rano nigdzie nie idę, nie wstaję, w doopie mam śniadanie, potem se zjem, przecież żarcie jest cały czas, co to trzeba się zaraz na śniadanie zrywać na wakacjach? Więc czwartego dnia rano skoro świt, o ósmej trzydzieści Chłop się zwlekł na śniadanie, a raczej mruknął coś w stylu: Zobaczę jaka dziś pogoda (a jaka miała być? No słońce przecież) i poszedł. O ósmej czterdzieści siedem wparował do kabiny z okrzykiem na ustach:
- Zgadnij gdzie jesteśmy!
- O, niech zgadnę, piraci somalijscy nas porwali i jesteśmy w Afryce? 
- No to pierwsze to raczej nie, ale drugie - zgadłaś!
- Co??? - jeszcze wciąż zdziwiona, zapytałam całkiem retorycznie.
- Jesteśmy w Dżibuti.
- Kurde, i dopiero teraz mi to mówisz? - wyskoczyłam z pieleszy, wciągnęłam jakieś spodenki na gołą dupę i koszulkę bez biustonosza, wskoczyłam w klapki i w biegu już zapinając włosy w kucyk, krzyknęłam raczej donośnie:
- Komórka! Gdzie jest moja komórka?? 
Znajdnąwszy - znaleziwszy - znalazłszy (nic nie poprawiać, tylko sobie niepotrzebne skreślić) szybko komórkę, wybiegłam z kabiny. 
Na szczęście na windę nie musiałam długo czekać. Po chwili byłam już na najwyższym pokładzie, razem z tysiącem innych ludzi przechylającym się niebezpiecznie przez burtę. Z jednej strony statek mielił błotnistą wodę jednym ze swych silników, z drugiej widać było coś co się szumnie nazywało portem, co prawda stały tam jakieś budynki ale całość przypominała raczej szemraną okolicę portową gdzieś na afrykańskim wybrzeżu, na którym przecież jednak byliśmy. Prawdziwe Dżibuti - ja nie mogę! Afrykańskie słońce od rana prażyło, a afrykańscy pracownicy portu uwijali się jak muchy w smole. Czyli normalka. I jeszcze coś - ambulans. Aha! Oświeciło mnie. Ktoś zachorował. Tylko dlaczego właśnie tutaj? Okazało się, że około piątej nad ranem, gdy pędziliśmy wzdłuż wybrzeży Arabii Saudyjskiej, żeby nas piraci nie dopadli, jakaś kobieta zachorowała. Na tyle poważnie, że kapitan zdecydował się na odbicie z kursu do pierwszego z brzegu portu. właśnie w Dżibuti. Co się kobiecie stało, nie dowiedzieliśmy się. Ale co się stało w Dżibuti to dowiedzieliśmy się jakiś tydzień później, rozmawiając z sympatycznym pracownikiem załogi. Otóż Afrykańcy, kiedy dowiedzieli się, że dopływamy i prosimy o pomoc, zamiast wysłać łódź ratunkową (bo mogli, bo było blisko, bo tak byłoby najlepiej), wysłali komunikat, że niestety, nie mogą wysłać łodzi ratunkowej bo coś tam coś tam, tylko musimy podpłynąć do portu i spędzić w nim kilka bezsensownych godzin. Bo - cumowanie w porcie kosztuje. No i to by było na tyle na temat gościnności afrykańskiej. Nic nie zrobią bez pieniędzy. Ten przystanek kosztował właściciela statku, czyli naszą firmę turystyczną, dwadzieścia sześć tysięcy dolarów. Prawdopodobnie zostanie zapłacone z odszkodowania kobiety, ale kurde! Można to było zrobić za dwa tysiące. No ale nie w Afryce, jak się okazuje. 
A potem dzień był jak codzień, z tym wyjątkiem, że dowiedzieliśmy się że Wielka Brytania cofnęła właśnie stan zagrożenia w Zatoce Perskiej i wracamy do oryginalnego planu podróży. I w dodatku wszystkie upusty, któr nam dano z powodu wcześniejszej zmiany zostały uhonorowane. Yupiii!!
Ale - 
No właśnie. Nastała noc. Następnego dnia mieliśmy zacumować na krótko w porcie Fujaira, a potem na dwa dni do Dubaju. Tymczasem, około trzeciej nad ranem, obudziły mnie jakieś dziwne głosy na korytarzu. Ktoś jakby przechodząc powtarzał...
- Słyszysz to? - zapytałam, cała w nerwach, Chłopa. 
- Słyszę. Ciiii... - Chłop nasłuchuje.
"Kod Alfa, Kod Alfa, kabina 2073, kabina 2073, kod Alfa, kod Alfa..." kroki ucichły. Chłop też to słyszał. Trochę, mówiąc szczerze, odetchnęłam z ulgą, bo mi się nie przesłyszał ani nie przyśniło. A przysięgam, miałam wrażenie, że to przez sen. Ale niepokój mnie nie opuśccił aż do rana. Naprawdę myślałam, że piraci i te sprawy...
Pogłoski szybko się roznoszą. Zanim zjedliśmy śniadanie, dowiedzieliśmy się, co znaczył ten kod Alfa. W kabinie 2073 mężczyzna doznał rozległego zawału serca. Nie przeżył. Miał tylko 47 lat.
Jego śmierć pokrzyżowąła wszystkim plany. Jak się dowiedzieliśmy później, kapitan słysząc o zawale zboczył z kursu, w kierunku najbliższego portu w Arabii Saudyjskiej. ale zanim do niego dopłynęliśmy, ambulans nie był już potrzebny. Natomiast manewr spowodował dość spore opóźnienie, co sprawiło, że w Fujaira byliśmy dopiero wieczorem, tyle, że zdążyliśmy wyrzucić na brzeg pasażerów kończących rejs. I nieszczęsnego pasażera także. Tak że zamiast do Dubaju, pozostaliśmy w porcie Fujaira,
Ale o tym któregoś z kolejnych razów...


A tymczasem, Kochani Moi, ponieważ Święta już dosłownie tuż tuż, pożegnam się z Wami najlepszymi życzeniami szczęścia, zdrowia, pomyślności i tego wszystkiego co się z powodu Świąt składa. Żeby się Wam udało spędzić je jak najlepiej, to znaczy tak jak chcecie, bez gotowania albo i z gotowaniem jak ktoś lubi, po prostu na luzie. Odpoczywajcie, Ludziska Drogie, odpoczywajcie...
A foto pod spodem to autentyczne zdjęcie z dzisiejszego wieczornego spaceru.

Wesołych Świąt!


poniedziałek, 9 grudnia 2019

I tak to się zaczęło czyli pierwszy post o wakacjach.

Ludzie do tej pory się mnie pytają: "Jak tam wakacje, fajnie było?" Chce mi się odpowiedzieć: "Jakie wakacje? Coś Ci się chyba pomyliło..." ale odpowiadam grzecznie: "Tak, było świetnie, już się nie mogę doczekać następnych", no bo nie chcę ludziom zrobić przykrości, chociaż większość to tak naprawdę w dupie ma te moje wakacje i mnie razem z nimi.
No ale nie Wy chyba? No to dla Was teraz coś o nich napiszę, ale będzie bez obrazków. Z kilku powodów - bo mi się nie chce, bo nie mam czasu, bo jak mam czas to mi się telefon nie łączy z komputerem i nie ma jak ich wgrać na dysk - niepotrzebne skreślić, a najlepiej nic nie skreślać bo to wszystko prawda jest. No to tylko napiszę, zanim zapomnę.

UPDATE - OBRAZKI WŁAŚNIE DODAŁAM :-) I dopisałam conieco więc zapraszam na ponowne przejrzenie, jakby kto chciał.

Najgorsza była jazda samochodem. Bo postanowiliśmy lecieć z Gatwick pod Londynem, a do tego to jest sporo godzin jazdy, jakieś osiem non stop a wiadomo, że non stop się nie da, więc conajmniej dziewięć i pół. Jazda na lotnisko była fajna, bo noc przed wylotem spędzaliśmy w hotelu na samiuśkim terminalu, więc nigdzie nam się nie spieszyło.  Za to z powrotem było już mniej fajnie, bo przylecieliśmy o wpół do trzeciej nad ranem, zanim dostaliśmy bagaże i odebraliśmy samochód z parkingu to już była czwarta, a trzeba było jechać te przeklęte dziewięć godzin. W deszczu. No ale daliśmy radę i już w południe byliśmy w domu. A potem odpoczywaliśmy cały weekend, bo cztery godziny różnicy czasu to niby nic, ale jednak trochę po kościach daje, szczególnie, że byliśmy na nogach grubo ponad dwadzieścia cztery godziny. W samolocie trochę przysnęliśmy, ale wiadomo jak to w samolocie. A to kolacja, a to soczek, a to woda, a to śniadanko o drugiej nad ranem...
No ale wróćmy do wakacji. Zaraz jak wparowaliśmy na statek w Jordanii w czwartek wieczorem, zanim do kabiny pobiegliśmy szybko do obsługi turystycznej kupić wyjazd do Petry następnego ranka. Na szczęście mieli jeszcze wolnych parę miejsc i się udało. Jechało się ponad godzinę autobusem, po drodze stając niby na siku, ale tak naprawdę, żeby okoliczni sklepikarze mogli sobie zarobić. Wiadomo, norma. Petra przywitała nas, no co tu dużo mówić, upałem.



Niby było tylko dwadzieścia sześć stopni w cieniu, ale że cienia raczej nie było to upał po prostu piekielny. Dobrze, że zabrałam swój biały cienki szal to sobie go zarzuciłam na łeb i tak chodziłam, jak jakaś matka boska. Wydaje mi się, że jakby każdy przeżył taką przygodę, to więcej osób by zrozumiało, dlaczego kobiety w tamtym rejonie świata noszą chustki na głowach. Faceci zresztą też. No nie da się inaczej. No chyba, że się jest chińskim turystą, to się nosi nad sobą parasolkę. No cóż, to sa po prostu skały na pustyni, nagrzane do czerwoności non-stop świecącym słońcem.


Najpierw trzeba było iść dwadzieścia minut w takich okkolicznościach jak poniżej, w palącym słońcu. 

A potem już się weszło w skały i było znośniej. Przewodnik opowiadał nam co mijamy po drodze, kto to wybudował i kiedy, ale tego nie będę tu opisywać, bo można sobie to wszystko poczytać na Wikipedii znacznie szerzej niż ja to zapamiętałam. W każdym razie, szliśmy i szliśmy i szliśmy, omijając inne wycieczki i dorożki prowadzone przez biedne konie. W pewnym momencie przewodnik kazał nam się ustawić jeden za drugim, położyć osobie przed nami rękę na ramieniu, zamknąć oczy i powoli iść, a on liczył do dziesięciu. Kiedy było dziesięć, powiedział żeby otworzyć oczy i wtedy zobaczyliśmy taki dosłownie obrazek:


A teraz tylko kilka zdjęć z naszej wizyty, bez podpisów:











Petra robi wrażenie. Niby tylko skały, ale czuć w tych skałach oddech historii, pewien monumentalizm, ten niesamowity charakter, jaki mają wielkie wiekowe budowle. I tylko żal mi było zwierząt, tych biednych koni, którym każe się ciągać powozy z turystami tam i z powrotem, w upale, po skałach. ech... i tak mają lepiej chyba niż te w Zakopanem.


Wracaliśmy przez okolicę Wadi Musa, czym zachwycał się Chłop bo Lawrence z Arabii tam był kręcony. A ja się zachwycałam wszystkim bez wyjątku.

A potem spędziliśmy pięć dni na morzu, odddając się kąpielom słonecznym i robieniu kolejnych mil po pokładzie. Nie bez kilku atrakcji. Ponieważ wpływaliśmy na niebezpieczne wody Zatoki Adeńskiej na Morzu Arabskim, zanim wpłynęliśmy na cieśninę Bab al-Mandab przydzielono nam tzw. 'guns' czyli przystojnych panów w mundurach z karabinami, których zatankowaliśmy prosto z ich statku na czas trwania rejsu aż do wpłynięcia do Zatoki Perskiej. Musze powiedzieć, że jakimś cudem statek nasz nie zatonął, kiedy wszyscy pasażerowie wychylali się przez prawą burtę, żeby przywitać podpływających uzbrojonych panów. Widocznie pilnowali nas skutecznie, bo żadni piraci nas nie zaatakowali, ale pewnie to zasługa kapitana, który podjął dodatkowe środki ostrożności - na noc wygaszano światła, zasłaniano wszystkie okna i zakazano przebywania na górnych pokładach po zmroku. Biedni palacze, zostali upchani w maleńkim kąciku na zewnątrz narzędziowni na pokładzie czwartym.
A czwartego dnia....
ale o tym w następnym odcinku :-)

piątek, 29 listopada 2019

Krótki post na ostatni dzień listopada

Nie wiem, co sobie myślałam. Że pojadę sobie na wakacje i wszystko minie, cały stres, cały ten bagaż ostatnich miesięcy odejdzie jak ręką odjął. Nic takiego się jednak nie stało. Owszem, wyjazd był nagląco potrzebny i nieodzowny, owszem było fajnie i owszem, chwilowo odpoczęłam. Ale tylko, jak się okazało, chwilowo. Męczy mnie niewola wychodzenia co rano do pracy, męczy wysłuchiwanie na okrągło czyichś problemów, męczy poczucie oczekiwania że jestem od pomagania jak dupa od srania (z umiejętnością rymowania, jak widać na powyższym przykładzie).
W dodatku ta presja, że na blogu trzeba coś napisać, nie coś tylko właśnie konkretnie TO COŚ, boś się pochwaliła wakacjami to teraz zdawaj relację. A może mnie po prostu męczy zamieszczanie zdjęć? A bez zdjęć, to co to za relacja z wakacji? Jestem w czarnej dupie, Moi Mili Czytelnicy, i coś z tym musze zrobić koniecznie, tylko nie wiem jeszcze co. Najlepiej byłoby się odseparować. Tylko że z niektorych związków wyseparować się niestety nie da. Od męża można, ale jak uciec od rodziny, od rodziców, od dzieci? Czekam na święta. W sumie nawet nie na święta, bo wie, że będą do dupy, ale na czas wolny, żeby zamknąć się w skorupie i tak przezimować. Upić się może, żeżreć cały sernik, jak mi się tylko będzie chciało go upiec. Zrobiłam testament, bo przecież kiedyś umrę, tak zwyczajnie, na najzwyklejszą chorobe zwaną życiem.
Czy listopad był miesiącem depresji??

wtorek, 5 listopada 2019

Komu w drogę...

Pazureiry na pierwszy dzień zrobione, potem sobie będę robiła na bieżąco. Od rana mam raisefieber, a właściwie to już od paru dni. W ubiegłym tygodniu popsuł mi się samochód, ale nie chce mi się o tym pisać, bo już naprawiony i to za darmo, tylko nerwów trochę straciłam i czasu. Kto ma fejzbuka ten wie, a kto nie ma to stracił.
W weekend gościliśmy wnusię moją kochaną, oczywiście razem z mamusią, taka śliczna i mądra  dziewczynka jest, najlepsza i najpiękniejsza z wszystkich dzieci na świecie. A Wy inne babcie to się wcale nie znacie oczywiście :-)))


Wnusia już pojechała do domku, ale nie miałam nawet czasu zatęsknić, bo roboty w cholerę z pakowaniem i w ogóle, powoli skreślam punkty z listy ale jeszcze trochę zostało do zrobienia na dzisiaj. Tak że kończę, pozdrawiam, prawdopodobnie nic nie napiszę do 25-go, może coś na fejzbuku ale nie obiecuję, bo nie wiem jakie tam zasięgi będą. Bo na morzu to nie będzie wcale.
Wyjeżdżamy jutro z rana do Gatwick, tam noc w hotelu, a w czwartek rano samolot i wieczorem będziemy ju.ż w Jordanii. Nie że tam się tak długo leci, tylko różnica czasu jest chyba cztery godziny. Albo trzy.
No to trzymta się ludzie, pa!

środa, 30 października 2019

Listopad

Do Helołina jeszcze jeden dzień, do Wszystkich Świętych jeszcze dwa dni, do poniedziałku pięc dni a do następnej środy siedem. A w poniedziałek (prawdopodobnie) przyjeżdża Syn, więc jestem troche podniecona. Ale jeszcze bardzioej jestem podniecona tym co się stanie w środę - a w środę Moi Państwo - wyjeżdżam na wakacje! Wymarzone, wyczekane, zasłużone. Z tym wymarzeniem to nie tak do końca, bo szczerze mówiąc mieliśmy w odwłoku gdzie jedziemy, byle było w listopadzie, ciepło i na dwa tygodnie. Wymarzone w tym wypadku znaczy - wytęsknione, pożądane, wypragnione, ale nie w sensie miejsca tylko w sensie wypoczynku. Ten rok dał nam się w kość, bardzo, naprawdę bardzo, tak bardzo, że odbija się na nas nie tylko psychicznie, ale także fizycznie, a kiedy człowiek choruje ze stresu to nie jest dobrze wcale. Dlatego potrzebujemy resetu.
W sumie nie będzie mnie 16 dni. Jedziemy na lotnisko Gatwick koło Londynu, stamtąd samolotem do Aqaby w Jordanii, a tam przesiadamy się na statek i płyniemy.
W planie była Jordania, Dubaj, Abu Dhabi i jakaś pustynna wyspa w Emiratach, Manama w Bahrajnie. Doha w Katarze, i dwa porty w Omanie. Dwa tygodnie temu jednak dostaliśmy wiadomość, że z powodu problemów w Zatoce Arabskiej po prostu nie będziemy do niej wpływali, bo firma nie chce ryzykować ani statku, ani pasażerów. Zmniejszono nam więc z tego powodu ilość portów,  w zamian dając zwrot kasy w wysokości 20% ceny wakacji. Mogliśmy też zrezygnowac i oddaliby nam całą kasę, ale nawet nam to nie przyszło do głowy. Po takiej cenie jaka wyszła ostatecznie, nie bylibyśmy w stanie zabukowac żadnych wakacji na dwa tygodnie. W dodatku All Inclusive.
Tak więc, będziemy dwa dni w Jordanii, potem kilka dni na morzu, a potem trzy dni w różnych portach w Emiratach (bez wpływania do Zatoki), a potem w dwóch portach w Omanie. I stamtąd wracamy do domu, a statek płynie dalej, do Indii a potem na Daleki Wschód. W sumie to myśleliśmy o tych Indiach, ale nie chciało nam się wydawać kasy na wizę. I tak musieliśmy wykupić wizę do Omanu, ale nie była droga, a ta do Indii to kosztuje jakieś 150 funtów na osobę. To Indie sobie trochę na nas poczekają.
Z całej wycieczki zależy mi tylko na Jordanii, bo chcę zobaczyć Petrę, a cała reszta to już tylko dodatek, więc będziemy planować na bieżąco. Celem wakacji jest się wyluzować, wypocząć i naładować baterie. Będę jadła, piła i się opalała w dzień, a wieczorem będę znowu jadła, piła i tańczyła i robiła to co mi się w danej chwili bedzie chciało. Taki plan.
Statek jest ten sam, którym byliśmy w zeszłym roku w Norwegii, tylko trochę przerobiony w środku od tego czasu. Zobaczymy, co się zmieniło. I naprawdę, nie mogę się doczekać.


Pozdrawiam :-)





poniedziałek, 28 października 2019

A wtedy było tak...

Zastanawiając się, o czym do Was napisać, wpadłam na pomysł przeglądu. Taki ośmioletni przegląd bloga, a dokładniej, ostatnich postów październikowych, tuz przez Nocą Zmarłych, Halloween, Wszystkich Świętych czy jak tam zwał.
No to jedziemy.

W czwartek 27 października 2011 roku chwaliłam się pękniętą żyłką w oku. Ona chyba była już w stanie zagojenia, ta żyłka, ale w perspektywie zdarzeń z tamtego czasu wydaje się być wciąż żywa i boląca. Pamiętam dokładnie, jak z czerwonym zapierniczałam pomiędzy Edynburgiem a Stirling, pomiędzy szpitalem a centrum sportowym. Przez cały weekend... Wyglądałam jak terminator, a eks małż jak zombie, więc mieliśmy gotowe charakteryzacje na nadchodzące Halloween. Ja z tego wyszłam, jemu już tak zostało :-)

W czwartek 25 października 2012 roku byłam niedobra. Nie kupiłam kotu odpowiedniego żarcia. Na szczęście się zrehabilitowałam, dając mu połowę puszki tuńczyka w oleju, drugą połowę zostawiając dla syna, bo chudy to niech też ma coś z życia.

W środę 30 października 2013 roku popełniłam post kulturacyjny (nie poprawiać), o Les Miserables, czyli Nędznikach. Jak zwykle, nie miałam zamiaru pisać recenzji, ale co to jest, ja się pytam, jak nie recenzja? Wychwalając Hugh Jackmana, i obśmiewując Ruseela Crowe, z zachwytem namawiałam do obejrzenia  tego musicalu, no ale ja chyba zachęcam do wszystkich filmów, o których piszę, co nie? Bo o tych beznadziejnych po prostu nie piszę - czasu szkoda i klawiatury.

W piątek 31 października 2014 post był prosty - śmialiśmy się z Halloween :-) No ale to był piątek, a przypomnę, że kiedyś w piątki były kawały. Na przykłąd takie - Mały duch i duży duch zaglądają nocą do okna domu. W oświetlonym pokoju rozbiera się ładna młoda dziewczyna. Duży duch mówi do małego: - Uciekaj szybko do domu! Tatuś sam będzie straszył tę panią!
Buhahahahahaha.

I uwaga uwaga - jaki straszny zbieg okoliczności - w 2015 roku 30 października też był piątek i znowu się halloweenowaliśmy. Na przykład tak: W jakich naczyniach wampiry przechowują posiłki?
W naczyniach krwionośnych

Za to 31 października 2016 roku był poniedziałek i wcale nie pisałam o duchach tylko o botoksie. Takim prawdziwym, nie tym koszmarze z produkcji Patryka Krzemienieckiego zwanego Vegą. I o pięćdziesiątych urodzinach i o czarnej owcy ożenionej z blond Rosjanką w srebrnej sukience, silikonem w cyckach i botoksem na czole, a może po prostu tylko młoda była. 

A 31 października 2017 roku odbiło autorce i pokazała się w cąłej krasie ze snapchata. Zielone oczęta, kokardka w czaszki, klaun pod oczami i na nosie, i ta najpiekniejsza fotografia z twarzą w kolorze zielonym, to tylko niektóre z wcieleń. Już planuję kolejny pokaz za kilka dni :-)  

W roku ubiegłym natomiast, w środę 31 października, zamieściłam post Bez tytułu. Przykro, że musze tu o nim wspomnieć, ale pamięć jest tym, co pozostaje. 

No i tak to. Trochę smutny, trochę wesoły ten mój post. Patrzę przez okno, niby dopiero czwarta ale jakos tak jakby mroczniej niż zwykle. Czy to dlatego, że zegarki przestawiliśmy wczoraj o godzinę, czy dlatego że chmury zakryły niebo? A było wcześniej tak pogodnie...



poniedziałek, 21 października 2019

Corpus Christi

Przepis na sernik z jabłkami zapodam w innym terminie, natomiast teraz muszę przenieść Was w zupełnie inne klimaty, kultularne raczej. Kurtularne. Kulturalne. Kurturalne. Niepotrzebne skreślić :-)
Byłam ci ja bowiem w kinie. Nie żeby to jakaś nowina była, bo w kinie jestem conajmniej raz w tygodniu, a odkąd wykupiłam kartę zniżkową, to nawet trzy razy, tak jak w ubiegłym tygodniu, kiedy obejrzeliśmy w środę "Gemini Man", w czwartek "The Day Shall Come", a w piątek - polski film pod całkiem łacińskim ale wymownym tytułem "Corpus Christi", czyli "Boże ciało".
Wiedziałam, o czym jest ten film, wiedziałam, że jest polskim kandydatem do Oskara, czytałam i oglądałam recenzje, przypuszczałam więc, że będzie dobry. Ale nie przypuszczałam, że Chłop mi się aż tak zachwyci. Wczoraj, podczas rozmowy z ojcem, opowiedział mu dokładnie fabułę filmu wraz z obszernym komentarzem, na koniec gorąco rekomendując i wyrażając nadzieję, że pokażą go gdzieś na Netfliksie albo na Amazon Prime, tak jak "Zimna wojnę" w zeszłym roku, bo z chęcią obejrzałby jeszcze raz.
U mnie recenzji, jak zwykle, nie będzie. U mnie będzie plakat na zachętę:


i zwiastun, jakby jeszcze ktoś nie widział:



A co Wam moge opowiedzieć o filmie "Boże Ciało"? W zasadzie nie powinnam powiedzieć nic. Albo powiedzieć - idźcie i sami zobaczcie. Albo poczekajcie na emisję w telewizji. 
Ale Wam coś powiem. "Boże Ciało" wzbudził we mnie wiele emocji. Chciałoby się powiedzieć sprzecznych, ale nie, nie czułam żadnych sprzecznych emocji. One stały ze sobą w całkiem równym szeregu i składały się jak doskonale dopasowane puzzle. Miłość - Ból - Strata - Rozgoryczenie - Bunt -  Cierpienie - Frustracja - Żąrliwość - Niesprawiedliwość. I to uczucie, kiedy podnosisz brew w niedowierzaniu, a ona zamiast opaść, pozwala drugiej brwi zrobić to samo. 
Chciałabym powiedzieć, że jest to film trudny, że nie jest dla każdego. Ale nie, nie powiem, bo ten film jest absolutnie dla każdego. No może poza dziećmi, bo jest dozwolony od lat 15-tu. 
To nie jest film o kościele, to nie jest film o religii.  To jest film o emocjach, o przezwyciężaniu kryzysów, to jest film, który naprawdę skłania do refleksji. Jest bardzo uniwersalny, bardzo prawdziwy, dla mnie jest najlepszym polskim filmem, który widziałam w ostatnich latach. Lepszym od "Zimnej wojny". Bardzo, ale to bardzo polecam. 

P.S. To był jedenasty post pod rząd. Policzyłam. Czyli czalendż wykonany. Postaram się kontynuować trend, może nie codziennie :-)

Zabawy z sernikiem

Ze dwa dni zastanawialiśmy się wspólnie nad dekoracją sernika - przypominam, że ciasto Chłopa idzie jutro na konkurs Bake Off w jego pracy. Więc rozważaliśmy różne metody dekoracji, polewę, glazurę, czekoladę, no wszystko czym można tylko nasmarować sernik z góry. Powiem szczerze, że ciężka to decyzja, bo musiałam ją podjąć sama (bo Chłop z tych nie mających pojęcia) ale zrobić tak, jakby to on zdecydował. Po długich dywagacjach i poszukiwaniach weny w Guglach, padło na glazurę karmelową z motywem jesienno-halloweenowym. Po pierwsze dlatego, że oboje chcieliśmy spróbowac techniki "feathering" na glazurze, a po drugie dlatego, że w Aldi wczoraj wyprzedawali wyciskarki do dekoracji za funta czerdzieści dziewięć, to sobie kupiliśmy i trzeba było się pobawić.
Narobiłam więc z samego rana masy cukrowej w kolorze brązowym, w ogóle nie miałam pojęcia jak się za taką masę zabrać i nie byłam w stanie powiedzieć, czy robię dobrze czy nie, konsystencja mi się nie za bardzo podobała, ale moje guru masowo-cukrowe (siostra) było niedostępne i musiałam sobie radzić sama. Z tej masy razem z Chłopem powyciskaliśmy nowymi foremkami brązowe listki, żeby było jesiennie. Listki sobie ładnie leżą poukładane, a Chłop tymczasem smaruje sernik glazurą karmelową, którą wcześniej sam pod moim ścisłym nadzorem wykonał. Od tego nadzoru obsmażyłam sobie wskazującego palca lewej na szczęście ręki, jako że zapomniałam, że karmel w garnku gorący jest. Bardzo.


Zanim Chłop przystąpił do dekoracji właściwej sernika, musiał poćwiczyć na sucho, wylewając trochę karmelu na talerz i praktykując przy pomocy zakupionego dzień wcześniej lukrowego pisaka, utworzył wymyślony wcześniej wzór. 


Po kilkudziesięciu minutach debatowania nad sernikiem, w końcu można się było zabrać do właściwej roboty.


Trochę to trwało, ale w końcu powstała wymarzona pajęczyna, po czym poobkładaliśmy sernik maso-cukrowymi brązowymi listkami i Chłop pracę ostatecznie zatwierdził. 


Prezentuję Wam, Drodzy Państwo, Autumnal Apple and Caramel Baked Cheesecake, czyli Jesienny Jabłkowo-Karmelowy Sernik. Dla wątpiących, ciasto jest ładne proste a nie jak na zdjęciu pod spodem, gdzie wydaje się zalegać na boku jak jaka Piza. 


Tak, wiem, miał być pajonk ale mi nie wyszedł. Bo masa cukrowa była do dupy :-)


P.S. Zagapiłam się i nie zdążyłam, jest dziesięć minut po północy. Ale się liczy jak niedziela, co nie? Poniedziałek będrzie jak wstanę :-)

sobota, 19 października 2019

Pieczemy

Chłop ma konkurs w pracy. Na pieczenie ciasta. Wymyślił wiec, ze będzie piekł sernik. Poszłam do polskiego sklepu, zakupiłam ser, pozostałe składniki były w domu. Dziś był ten dzień, żeby, gdyby coś się nie udało, mieć jeszcze jeden dzień na upieczenie czegokolwiek.
Wzięłam polski przepis na sernik z jabłkami i czytałam, przy okazji instruując i doglądając pracy, bo Chłop nigdy jeszcze takiego ciasta nie piekł. W ogóle, poza banoffie pie (rodzaj deseru bananowego) to chyba nic nie „piekł”. No i wyszło takie coś:


A potem ja zabrałam się za ciasto z jablkami. Jeszcze nam dużo jabłek z wrześniowego zbioru, wiec coś z tym trzeba zrobić. Moje ciasto się jeszcze piecze:


A teraz pije sobie zaległy dżin z tonikiem, bo wczoraj nie dałam rady, byłam w kinie na świetnym polskim filmie. Ale o tym jutro.

A na koniec - wszystkiego najlepszego dla Kasi i jej dopiero co zaslubionego męża - dużo szczęścia i radości na nowej drodze życia 😀

piątek, 18 października 2019

Takie kwiatki

Który to już dzień mojego czalendża? Przestałam liczyć, ale dziesięć to chyba jeszcze nie będzie? W każdym razie, dzisiaj postanowiłam pokazać Wam, co się u mnie dzieje w ogródku.
Otóż, dopiero niedawno zakwitła mi dalia. No ale trudno sie dziwić, skoro wsadziłam ją do ziemi w połowie czerwca. Niestety, w czasie, kiedy ogród nas najbardziej potrzebował, mieszkaliśmy gdzie indziej, a po powrocie inne rzeczy były na głowie. Więc kiedy przeszukując garaż w poszukiwaniu czegoś natrafiłam na wiaderko z kłączami dalii i begonii, pomimo że czas na ich wsadzenie do ziemi skończył się w kwietniu, wzięłam i posadziłam byle gdzie, nie za bardzo zważając na miejsce, bo po prostu myślałam, że nie wzejdą. Wzeszły, pod koniec sierpnia, wszystkie pięć, ale tylko ta jedna ma kwiaty. Pozostałe mają zalążki, ale niestety już jest za zimno, żeby się rozwinęły.
Te fioletowe z lewej strony wzięłam od teścia w lipcu. Zakwitły teraz, nie wiem co to jest, ale wyglądają jak malutkie storczyko-lilijki. To białe to chryzantemka, którą kupiłam dośc mizerną na wyprzedaży w sierpniu. A bratki zasiały się same, to niech sobie rosną.


To fioletowe na dole to chyba hebe, dopiero zaczyna kwitnąć. A to z lewej strony to nie wiem co to jest, taka kula liści, z której wyrastają kwiaty bardzo podobne do rzepaku.


Pelargonie Chłop zakupił w czerwcu do wiszących koszyków. Było ich za dużo, więc kilka powędrowało do gruntu. W koszykach już zdechły, ale w ziemi czują się całkiem nieźle. A to koło pelargonii to nie wiem co, jakieś stokrotkowate. Też kupiłam z wyprzedaży, też biedactwo takie było, a radzi sobie świetnie. Wiem, że to roślina wieloletnia, więc nie będę przesadzać.


Moja hortensja bukietowa. Uważam za cud, że istnieje. W zeszłym roku kupiłam maleńką, wyrosły z niej tylko dwa ogromnw kwiaty, tak ciężkie, że gałązki się pod nimi pourywały przy samej ziemi. Goły korzeń z centymetrem kikuta wsadziłam w ziemię, a na wiosnę serce mi urosło, bo kikucik wypuścił kilka gałązek, a na jednej z nich wyrósł kwiat. Kwiat maleńki w porównaniu do tych zeszłorocznych, ale cała roślina ma już z pół metra, mam nadzieję na piękny okaz w przyszłym roku.


I róże jeszcze kwitną. Żółta, dopiero wypuszcza pąki po raz drugi.


I biała. 


I różowa. Dałabym głowę, że w zeszłym roku zupełnie inaczej wyglądała.


Niestety, dwie róże mi umarły. Pozostało siedem. Wszystkie bardzo przechorowały zeszłoroczne wielokrotne przesadzanie, tak że cieszę się bardzo, że odżyły na jesień. 
Wszystkie zdjęcia zrobiłam dziś rano, przed wyjściem do pracy. Było szaro, ponuro i zbierało się na deszcz... Jak to jesienią.

czwartek, 17 października 2019

Spodenki

Trochę kontynuując poprzedni wpis, przeszukałam zdjęcia i znalazłam dowód na to, że rzeczywiście, spodenki widoczne na zdjęciu z wczorajszego posta posiadam już ponad dziesięć lat. Kupiłam je bowiem w 2009 roku, przed wyjazdem na pierwsze "egzaotyczne" wakacje do Tunezji. Proszę bardzo - na dole ja w lipcu 2009, przed wejściem do hotelu Royal Miramar Thalasso w Skanes. Ten hotel już nie istnieje, albo zmienił nazwę.


Potem, musicie mi uwierzyć na słowo, bo zdjęcia się gdzieś zagubiły (syn ma je na komputerze, zapomniał mi je zgrać), spodenki pojechały ze mną do Egiptu w 2010 roku, do Polski w 2011 i na Gran Canarię w 2012 roku. Na zdjęciu poniżej ja na Krecie w pamiętnym roku 2013, również w słynnych spodenkach :-)


W 2014 nigdzie nie byłam na wakacjach, w każdym razie nigdzie żeby wystawiać gołe nogi. W 2015 spodenki pojechały ze mną do Kornwalii, ale ponieważ nie miał mi kto robić zdjęć, niestety dowód się nie zachował. Poniżej ja w 2016 roku, w ogródku przyszłych teściów w Yorkshire. W SPODENKACH.  


W tym samym roku 2016 miałam je na na Wyspach Kanaryjskich...


...a także na Majorce, Menorce, Sardynii, Korsyce, w Sorrento, a nawet w Rzymie.

W kolejnym roku, 2017 już, pojechały ze mną na objazd krajów Bałtyckich, były w Gdańsku, Helsinkach, Sztokholmie i Oslo. W St Petersburgu, Berlinie i Kopenhadze nie były, bo było za chłodno.


W 2018 wybrały się ze mną w podróż poślubną. Były zarówno w Dubaju...


... jak i na Malediwach.


Nie zapomniałam ich zabrac w tym roku na wakacje do Polski. Jak nie wierzycie, to sobie zobaczcie tu :-)
Kurde, chyba czas kupić nowe spodenki...

środa, 16 października 2019

Nostalgicznie

Pomijając palec na obiektywie, to zdjęcie jest pełne wspomnień. Zdjęcie z wakacji trzy lata temu.
Majorka. 
Tyle się od tego czasu zmieniło.
Mam jeszcze te same buty, te same spodenki. Zabiorę je ze sobą na następne wakacje. 
Bluzki już nie mam...


wtorek, 15 października 2019

Na planie filmowym

Jakoś tak reżyserzy upodobali sobie Edynburg i okolice do kręcenia filmów i seriali, bardziej i mniej sławnych. Z tych bardziej sławnych mogę wymienić "Rydwany ognia", "Trainspotting", "The Da Vinci Code", "Atlas Chmur", czy ostatnio "Avengers: Infinity War" i oczywiście "End Game".
No i bardzo dobrze, choć dla mieszkańców bywa to dość upierdliwe. Na przykład niedawno. Zaraz po skończeniu festiwalu, pod koniec sierpnia, zawitała do miasta nowa ekipa filmowa. Powiem szczerze, że podniecenie wśród młodszej (ale także nieco starszej) społeczności, było ogromne, szczególnie że okres filmowania zbiegł się z okresem powrotu studentów na uczelnie. A skąd to podniecenie? Otóż chodzi o najnowszą odsłonę kultowego już FAST AND FURIOUS (czyli Szybcy i wściekli). I Vin Diesel był w mieście!
No cóż, dla typowego mieszkańca tak jak powiedziałam, wiązało się to z dość uporczywym upierdem, szczególnie, że sceny kręcono przez cztery tygodnie i w ciągu tych czterech tygodni po kolei zamykano pięćdziesiąt dwie ulice w centrum miasta. No ale dla okazyjnego przechodnia, studenta czy turysty to gratka niemała, muszę powiedzieć. Co tam się działo! Dziwaczne pościgi samochodowe, ludzie skaczący z autobusu na przejeżdżające pojazdy, skoki z mostów czy dachów kamienic, pisk iskrzących opon na zakrętach - no istny cyrk!
Co z tego, że pościg samochodowy odbywał się z szybkością dwadzieścia na godzinę, a skaczący z dachu kaskader w rzeczywistości zjeżdżał na linie i był zabezpieczony był tak, że wciąż pamiętając swój 426-metrowy zjazd w parku linowym mogłam tylko unieść brew w politowaniu. Really?? No dobra, w kinie to będzie na pewno zarąbiste, ale Wam powiem, że to jak się kręci film, a potem jak to wygląda, to są dwie całkowicie rózne rzeczy.
To, że znalazłam się na planie filmowym, to był czysty przypadek. Po prostu miałam w tym czasie szkolenie z pierwszej pomocy, a budynki uniwersyteckie są w centrum Edynburga po prostu wszędzie. Na przykład zdjęcie poniżej - ten samochód stał dokładnie na przeciwko wyjścia z Charles Stewart House, czyli budynku, w którym miałam szkolenie.


W sumie to nie wiedziałam, czy to co na zdjęciu pod spodem to samochód, czy zwykła atrapa. Ale się okazało. 


To był najprawdziwszy samochód, którym jeździł Dominic Toretto, czyli Vin Diesel.  


A pod spodem widzicie gostka zjeżdżającego na linie z dachu budynku National Museum. I drona, który zapewnie nakręcał widok z góry.   


Kiedy wyszłam na luncz, cała ulica okazała się być planem zdjęciowym. Szwendało się po niej mnóstwo ochroniarzy i policjantów, którzy tylko popędzali ludzi: Keep moving, keep walking, they will not start shooting before you start walking... (Proszę się ruszać, proszę iść, nie zaczną filmować dopóki nie zaczniecie się przemieszczać)... No i tak było. Może będę w filmie jako osoba z tłumu :-)))

A zaraz jak skończyli zdjęcfia do Fast and Furious 9, do miasta przybył Will Ferrell and Rachel MacAdams, kręcić nowy film o Eurowizji. I znowu dwa tygodnie, pozamykane ulice, zakłócenia w mieście. Ale już skończyli. Uff...