środa, 30 sierpnia 2017

Celem uzupełnienia

W celu uzupełnienia wczorajszego wpisu i udokumentowania stanu faktycznego, rzecz jasna, bo ktoś mógłby pomyśleć że blaguję. Szarlotka bez lodów za to ze śmietaną. Nie było bitej to se Chłop łyżką normalnej kwaśniej śmietany ciapnął :-) A i tak uznał że to najlepsza szarlotka jaką w życiu jadł. No ja myślę!


wtorek, 29 sierpnia 2017

Post o pieczeniu i co zrobiłam źle

W niedzielę Chłop poszedł do pracy, chociaż on w weekendy nie pracuje, ale za tydzień ma Ważną Konferencję i coś tam do tej konferencji musiał przygotować, to mówię, to idź, porób co tam masz do porobienia a ja sobie też coś porobię w domu. No i myślę - kuchnię mam już przecież urządzoną jako tako, to wezmę i piekarnik chociaż wypróbuję.
Na początek zachciało mi się zrobić bułki. Takie z przedziałkiem. Szybko wyszukałam przepis na mojej ulubionej i niezastąpionej stronie Moje Wypieki i przystąpiłam do działania. Jako że wygodna jestem i czasu nie lubię spędzać na marnowaniu go, powrzucałam wszystko jak leci do maszyny chlebowej, ustawiłam na program "ciasto" i zasiadłam z wielkim kuborem kawy do komputera, aby przygotować dla Was post o St Petersburgu. W przerwie pomiędzy obrabianiem zdjęć wymyśliłam, że przetrzebię krzaczory przed domem, które to postanowiłam usunąć zupełnie, bo ani to żywopłot ani inne licho, a światło zabiera, trawa nie rośnie, nie wiem po co poprzedni właściciele to w ogóle posadzili. Dzikie róże na przemian z takim czymś co ma wielkie koluchy jak paluchy, ależ ja się tym ostatnio pokłułam! Ustawiłam sobie alarm w komórce, żeby wyciągnąć ciasto z maszyny jak będzie gotowe. Oczywiście mało zawału nie dostałam, kiedy ów alarm się rozległ, nie wiedziałam czy to bomba wybuchła czy jakiś alarm przeciwpożarowy może. Chwilę mi zeszło na ochłonięciu, dobrze że sobie palucha nie uciachałam z tego wszystkiego.
Więc wróciłam do domu, wyjęłam ciasto z maszyny i zgodnie z przepisem uformowałam dziesięć kulek i rozłożyłam na blasze do wyrośnięcia.


Bułki sobie rosły jeszcze pół godziny, który to czas wykorzystałam na kontynuowaniu wpisu o Petersburgu, po czym drewnianą szpatułką zrobiłam im przedziałki, o tak:


A potem wstawiłam na piętnaście nimut do rozgrzanego piekarnika.


Po upieczeniu wyglądały tak:


Może odrobinę za ciemne, ale za to jakie pyszne! Następnym razem skrócę pieczenie o dwie minuty. Posprzątałam kuchnię i poszłam z powrotem ciachać krzaczory. Jak już wyciachałam co chciałam, stwierdziłam że trawę przydałoby się skosić bo po kolana. I tak sobie kosząc, stuknęłam kosiarką o drzewko z jabłkami, co spowodowało że parę tych ślicznych jabłuszek pospadało mi na ziemię. Nie zastanawiając się długo, pomyślałam - będzie jabłecznik! Niemal wyrwałam je z gardeł ślimaków, które już się zaczęły bić o to kto pierwszy zeżre jabłko i zaniosłam do domu, po drodze planując co mogę zrobić z tego co mam w domu. 


Padło na Szarlotkę spod samiuśkich Tater. Połowa porcji, bo mało jabłek i mała blacha. Szybko zarobiłam ciasto, dwie trzecie wyłożyłam na okrągłą blaszkę i upchałam w lodówce, a jedną trzecią do zamrażarki. Niestety, co się okazało później, coś zrobiłam źle. 


Ciasto sobie siedziało w lodówce około godziny, ja w tym czasie przygotowałam jabłka. Obrałam, przekroiłam na połówki, pousuwałam gniazda niasienne.


Pokroiłam na plasterki.


Nasypałam ciemnego cukru i cynamonu.


Wymieszałam.


I przystąpiłam do kontynuowania wpisu o Petersburgu. Po godzinie wyjęłam ciasto z lodówki, podpiekłam 10 minut w rozgrzanym piekarniku, posypałam bułką tartą i wyłożyłam jabłka razem z sokiem. Wyjęłam zamrożone ciasto z zamrażarki i starłam na tarce, po czym równomiernie rozsypałam na ciasto z jabłkami. Włożyłam blachę do piekarnika na godzinę. W tym czasie wrócił Chłop i niezmiernie się zdziwił. Bo w międzyczasie zrobiłam jeszcze makaron z sosem bolognese własnej roboty, wołowiną i pieczarkami, i nawet zdążyłam posprzątać. 
Szarlotka wyszła przesmaczna. Zjedliśmy sobie po kawałku na deser, z bitą śmietaną i kulką lodów waniliowych. Reszta została do dzisiaj, bo kto by całe ciasto w jeden dzień zjadł :-)

Co więc zrobiłam źle??



niedziela, 27 sierpnia 2017

Przystanek Trzeci - St Petersburg, część pierwsza

Do St Petersburga płynęliśmy od środy do piątku. Pogoda była przecudna, więc większość dnia spędzałam na górnym pokładzie, żeby zażyć trochę słońca bez filtra. Zalecenie lekarskie.
Do portu przybiliśmy bardzo wczesnym rankiem, a wycieczka zaczynała się o szóstej trzydzieści. Powiem Wam, że śniadanie o szóstej rano to nie jest najlepsza rzecz, ale jak trza to trzeba.
Pierwszą rzeczą po opuszczeniu statku to budki strażnicze, gdzie bardzo surowy młody pan strażnik graniczny sprawdził nasze paszporty i wydrukował nam specjalne karty pobytu, których nie mogliśmy zgubić, bo musieliśmy je oddać przy opuszczeniu kraju. Chłop zachwycony jak zobaczył swoje dane wydrukowane cyrylicą.
Na parkingu czekały na nas już autokary, dużo autokarów, wiozących turystów na różne wycieczki. Nasza pani przewodniczka miała na imię Ludmiła, czyli Mila, bo tak kazała na siebie mówić (wiadomo że ruskie Ł brzmi jak L więc mówiła Miła ale słyszeliśmy Mila). Pierwszego dnia rano pojechaliśmy do pałacu Peterhof. I o tym będzie dzisiaj.
Powiem Wam szczerze, że miałam straszny kłopot z segregowaniem zdjęć, bo narobiłam ich ze trzy miliony, niektóre robiłam podwójnie: aparatem i komórką, żeby od razu puszczać na Fejzbuka. Tak że opowieści będzie mało, za to bardzo dużo zdjęć. A jak ktoś chce więcej informacji to zawsze gugiel służy pomocą. No to zaczynamy.

W autokarze pierwsze znaki kultury rosyjskiej


Zdjęcia robione z autokaru, przez szybę. Ale jak tu nie robić, skoro wszystko dokoła takie ciekawe. 





Całe miasto upstrzone jest liniami elektrycznymi, tam oprócz tramwajów wciąż jeżdżą trolejbusy. 


W dali nowoczesne osiedle. Podobno ceny są tu bardzo wysokie, ze względu na lokalizację. Czy ja wiem, na zadupiu, blokowiska, no ale dla Rosjan to może szczyt luksusu. 



No i już jesteśmy przy pałacu. Już na wstępie robi wrażenie. Pozwólcie że w tym miejscu przekażę Wam odrobinę historii, którą opowiadała nam przewodniczka. Otóż. Była sobie Marta Skowrońska, zwykła dziewka chłopskiego pochodzenia. Zrządzeniem losu Skowrońska trafiła do służby Szeremietiewa, a tam zobaczył ją Mienszykow, będący prawą ręką cara, któy ją od Szeremietiewa wykupił. Podobno miał z nią nawet dwoje dzieci, ale to nie jest istotne. Marta przeszła na prawosławie i przyjęła imię Katarzyna Aleksiejewna. I tam, u Mienszykowa, zobaczył ją tam  Car Piotr Pierwszy zwany Wielkim (w historii Rosji tylko dwóch władców otrzymało tytuł "Wielki" - Piotr Pierwszy i Katarzyna Druga) i się w niej zakochał. Do tego stopnia, stracił dla niej głowę, że ogłosił ją swoją żoną rok przed ślubem, następnie ukoronował na cesarzową i uczynił współwładczynią. Urodziła mu ośmioro dzieci, z których tylko dwie córki dożyły dorosłości: Anna i Elżbieta. I właśnie z myślą o Elżbiecie Piotr lazał wybudować ten pałac, choć do planu przekonać go miała Katarzyna. O Katarzynie jeszcze będzie w dalszych częściach mojej opowieści. A co więcej o Elżbiecie? Otóż Elżbieta była bardzo rozpieszczoną kobietą, która całe życie spędziła na zabawach i polowaniach. Dla niej właśnie powstały przepiękne ogrody w komplekcie pałacowym, żeby mogła się bawić i polować. Była bardzo wysoka, około 180 cm wzrostu, męskiej postury i przebierała się w męskie ubrania. Co lepsze, na swoich niezliczonych balach kazała przebierać się kobietom w mężczyzn i mężczyznom w kobiety. W pałacu wisi jej portret na koniu w męskim ubraniu i rzeczywiście, wygląda jak facet. Taka historyjka. W ogóle Rosja miała tylu władców, że naprawdę nie idzie się połapać. 


Przed wejściem do pałacu można zobaczyć zajawkę wspaniałych ogrodów, których nie dane nam będzie zwiedzić w całości, bo chyba trzy dni na to trzeba. Autobusem, bo jak przejść 1000 hektarów pieszo?!


W sklepiku pałacowym można sobie kupić takie cudeńka. Spotkamy je jeszcze wiele razy, żałuję do dziś że nie kupiłam sobie bursztynowych kolczyków, bo takich pięknych jak w Rosji to nigdzie nie widziałam.


Widok na morze.





Powiem tak - pałac jest mały, ale bardzo ładny. Pomyśleć, że był bardzo zrujnowany po wojnie. Przykre, że to między innymi za nasze pieniądze Rosjanie odbudowali te wszystkie pałace i muzea, przypomnę to co pisałam w poście o Berlinie, że Polska dostała tylko 30 procent zasądzonych reparacji (zanim się ich "zrzekła" w 1956 pod naciskiem Rosji), bo wszystkie pieniążki szły do wspólnego komunistycznego portfela, a matuszka Rassija przecież potrzebowała z portfela najwięcej. Szlag mnie trafi zaraz jak się rozkręcę, więc zamilknę już i skupię się na podziwianiu, bo choć za nasze pieniądze to jest co podziwiać. W tym to pałacu, na schodach wejściowych, doznałam tego czego niektórzy doznają na widok Kaplicy Sykstyńskiej. Rozpłakałam się. Zobaczyłam bowiem takie bogactwo i przepych, tyle wspaniałych detali udekorowanych prawdziwym złotem, a wszystko to przepięknie współgra tworząc niesamowite wrażenie. Nie na darmo nazywany jest rosyjskim Wersalem. Niestety, nie zobaczycie tego co widziałam ja, bo we wnętrzu pałacu Elżbiety (jak nazywają go Rosjanie) nie można robić zdjęć! No skandal ale nic nie poradzę. 


Pokażę Wam za to kawałek ogrodu, w którym jest dwieście fontann. Na początek jednak, była godzina dziesiąta czy jedenasta, już nie pamiętam, więc dane nam było przeżyć spektakularne widowisko - włączenie fontann. Tłumy ludzi, ciężko było cokolwiek sfotografować. Ale zobaczcie sami:






Na środku główna postać - król morza Neptun ukręca łeb smoka morskiego. 





Idziemy sobie alejkami. Wokół mnóstwo turystów. 



Ten sam Neptun na innej fontannie. Neptun obrazuje Rosję, smok Szwecję. Pokazuje zwycięstwo Rosji nad Szwecją, dzięki któremu mógł powstać St Petersburg, bo Rosjanie odbili te tereny z rąk Szwedów. 


I jeszcze Neptun od doopy strony, hi hi hi!







Można sobie pozwiedzać park taka oto kolejką. No nie dla nas, my tu tylko na chwilę. 


I fonanny, wszędzie fontanny...





To już pokazywałam, ale teraz z wodą :-) 




A potem trzeba było wracać, bo czekał nas kolejny punkt wycieczki. Autokarem udajemy się w stronę centrum miasta, do Ermitażu. 


Ale zanim tam dojedziemy, zatrzymujemy się na obiad w restauracji na Nagornej Ulicy 9, której kibelek pokazywałam w Poście Za potrzebą, która chyba jest tylko dla turystów bo nigdzie nie widać żadnego szyldu. Miałam ochotę na jakieś fajne rosyjskie jedzenie, zaserwowano nam natomiast zupę jarzynową, pyszną zresztą, kurczaka w sosie z ryżem i zielonym groszkiem i lody na deser. Na stole stał także kieliszek rosyjskiego szampana i, a jakże! kieliszek wódki! Brytyjczycy nosami kręcili, jak to wódka, do obiadu, niektórzy pili inni nie, Chłopu kazałam się stuknąć kieliszkiem "Na zdrowie" i wypić do dna, co też zrobił, po czym stwierdził że jak ktoś z gości nie chce to on chętnie, więc dostał dwa pełne kieliszki, po wychyleniu których zrobił się wesolutki. Biedak nie wiedział co wódka z człowiekiem robi, tak to jest jak się ma Chłopa niepijącego. A w oczekiwaniu na autobus napotkałam taki oto relikt z przeszłości:


Ciąg dalszy nastąpi...