czwartek, 21 lutego 2019

Jak dostałam zawał (omałoco)

Coś się dzieje, Proszę Państwa, w końcu coś się wreszcie ruszyło. W końcu do chałupy zaczęły napływać jakieś deski, jakieś płyty gipsowe, cuda wianki. Tak mi powiedział Chłop, który poszedł był tam wczoraj wieczorem odebrać list, który panowie rekonstruktorzy mieli zostawić. Fajnie, myślę sobie, w końcu będę mogła zacząć zastanawiać się nad rzeczami przyjemnymi czyli wyborem kafelek czy doborem kolorów ścian.
Otwieram list, czytam. No w porządku. Tak jak było mówione, mam sobie wybrać spośród listy dostawców, pod warunkiem żeby było w ramach określonego limitu. Finansowego.
Czytam, czytam i oczom nie wierzę. Na podłogę zaproponowano mi owszem, deski dębowe tak jak miałam, ale w nieprzekraczalnym limicie 20 funtów za metr kwadratowy. Sprawdzam jeszcze raz. Otwieram szybko komputer, wchodzę na stronę najtańszego sklepu typu polska Castorama, sprawdzam ceny podłóg z litego drewna. Nosz querwa. Najtańsze deski 42 funty i nie chce być mniej. W tym kraju nie ma takich podłóg za mniej niż 40 funtów za metr. To jak ja niby mam wybierać do 20 funtów? Podobnie kafelki. Limit 15 funtów. Za moje piękne grafitowe kafelki z dekorem! Sprawdzam i sprawdzam, no nie chce być mniej niż 45 funtów za to samo. A za kuchenne co najmniej 65 bo to małe i rustykalne, cokolwiek to znaczy.  I farby. Całą chałupę wymalowałam Duluxem specjalistycznym do danego pomieszczenia, a hol to specjalną farbą "światło i przestrzeń", a oni mi proponują jakieś gówno Johnston albo Leylands.
I wtedy właśnie prawie omałoco dostałam zawał. Chłop widząc moje palpitacje serca szybciutko poleciał do barku po setkę naleweczki z czarnej porzeczki, pociągnął sobie zdrowo z kieliszka, dolał do pełna i podstawił mi pod nos, coś tam mamrocząc, że "o kurde ale mocne".
Całą noc nie mogłam spać, planując wojnę. Nawet nie chciałam sobie wyobrażać swojego domu pomalowanego farbę Leylands czy wyłożonego kafelkami za 15 funtów za metr kwadratowy.
Rano próbowałam dodzwonić się do rzeczoznawcy ale nie odbierał, więc wysłałam mu esemesa żeby do mnie zadzwonił najszybciej jak tylko będzie mógł, po czym wysmarowałam do niego emaila o co mi chodzi. I że jak w polisie jest że ma być like for like (czyli o takim samym standardzie) to ja nie widzę możliwości wyboru like for like w proponowanych parametrach finansowych. I że po jaką cholerę proponują mi Porcelanozę skoro tam kafelki zaczynają się od 75 funtów w górę?
Oczywiście siedziałam cały dzień jak na szpilkach, gapiąc się co chwila na telefon. Ja to niecierpliwa jednak jestem. Zadzwonił koło szesnastej, że był cały dzień na spotkaniach i że o co chodzi. No to mu powiedziałam, że wszystko wyjaśniłam w emailu, ale tak oólnie to mu powiem co ta brzydka firma remontowa zrobiła i że przecież on sam wie, bo widział moje deski, że nie da sie tego kupić za 20 funtów. Pan rzeczowo i spokojnie wyjaśnił, że rzeczywiście, widział przecież co było i że deski na pewno kosztują conajmniej 45 funtów i żebym się nie martwiła, bo standard ma być taki sam jak był. I że panowie w system pewnie wrzucili szablonowe ceny, więc on to jutro skoryguje na swoim komputerze bo dzisiaj nie da już rady.
Trochę mi ulżyło, musze powiedzieć. Omałoco zawał to jednak niefajna rzecz.

poniedziałek, 18 lutego 2019

Tajemnice domu

Chłop bywa tam niemal codziennie, ja przynajmniej raz na tydzień. Odbieramy pocztę i sprawdzamy jak się toczą roboty. W ostatnią sobotę nawet nakręciłam dla Was filmik, ale coś spieprzyłam i się nagrało w zwolnionym tempie i bez głosu, więc wideła nie będzie. Za to będzie dużo zdjęć. Zdjęć, byle jakich, bez żadnej obróbki, prosto z telefonu. Żadne to dzieła sztuki bowiem i pokazują rzecz zupełnie brzydką, jak zaraz się przekonacie, więc uznałam że brzydkich rzeczy upiększać się nie powinno i leci tak jak jest. Naturalne światło jedynie, bo elektryczności w mojej chałupie na razie nie ma.
Moi Państwo, odkryję przed Wami tajemnice, których się domyślałam znając tutejsze realia, ale zobaczyć na własne oczy to co innego.  Zapraszam do wycieczki po moim domu.

Tu wszystko się zaczęło. To jest łazienka na samej górze domu. Rura bieżącej wody się rozłączyła z inną rurą po prostu. Panowie usunęli podłogę i panel z ubikacją i umywalką.


To jest moja sypialnia. Pozostało w niej kawałek wykładziny, której nie daliśmy rady usunąć, na szczęście była sucha więc nie zagrażała. Panowie składują w niej elementy łazienki i inne rzeczy. 


Nie za bardzo jest co oglądać, bo sama góra domu nie uległa za bardzo zniszczeniu, poza wykładziną i dwoma drzwiami, które napuchły i teraz panowie zachodzą w głowę, skąd wziąć takie same, solidne przeciwpożarowe drzwi. Idziemy więc na dół. Poniżej zdjęcie sufitu w holu na środkowym piętrze. 


Jedyny ocalały (poza wykładziną) pokój na pierwszym piętrze. Oczywiście służący za składzik różności.


Pokój "niebieski", czyli gabinet.  


I pokój "żółty", czyli mała sypialnia lub pokój koci jak kto woli. To tutaj nastąpił największy impakt, ponieważ woda waliła tu bezpośrednio z góry przez runięty pod jej naporem kawałek sufitu.  


Widok na pokój żółty z drugiej łazienki, czyli naszego pokoju prysznicowego. 


Tu jest miejsce, gdzie był podwójny prysznic. 


Schodzimy na dół. Poniżej zdjęcie sufitu z głównego przedsionka. Ten trójkącik w dolnym prawym rogu to wejściowe drzwi do domu. 


A tu widok na żółty pokój z toalety na samym dole. 


Przechodzimy dalej. Wchodzimy do holu na dole domu. Na górze mamy brak sufitu, na wprost drzwi do przedsionka i rzeczonej toalety. 


Schody na piętro tez będą musiały być wymienione. 


Poniżej widzimy wejście do salonu i do kuchni. Była tu kiedyś piękna, drewniana podłoga prawdziwego dębu, którą sama przed wprowadzeniem się olejowałam. 


Tak wygląda mój Salon. Panowie składują tu kuchnię, którą i tak będą musieli wyrzucić, bo montujemy nową. Aż strach pomyśleć jakby to wyglądało, gdybyśmy byli zmuszeni do umieszczenia tego z powrotem. 


W saloonie składowane są też różne inne rzeczy, jak drzwi i zniszczone elementy prysznica.


Jeszcze raz widok na salon.


I jeszcze raz. 


A tu już sufit w kuchni.  Z możliwością podglądu pokoju niebieskiego. 


Kuchnia. Widać instalacje wody i smutnie obwisłą rurę z okapu kuchennego.


Pozostała część kuchni. Tam była nasza spiżarnia. 


W ramach modernizacj przy okazji, zdecydowaliśmy się na usunięcie kawałka ściany z futryną, aby otworzyć nieco kuchnię i powiększyć powierzchnię użytkową. 


I takie dziury mamy powycinane w kilku miejscach na samym dole domu. Panowie sprawdzali co jest pod posadzką i czy już wyschło. 


Tak że teraz widzicie, jak zbudowane są nowoczesne domy brytyjskie. Na zewnątrz cegła, potem izolacja, a w środku drewniane ramy. Wszystkie instalacje pomiędzy ścianami. 
Przyznam szczerze, że kiedy to wszystko zobaczyłam tydzień temu po raz pierwszy, rozpłakałam się. Wciąż pełna jestem niepokoju, bo pomimo że 80 procent domu zostanie jakby wybudowana na nowo (poaz ścianami zewnętrznymi i dachem oczywiście) to niezwykle trudno jest mi to sobie wyobrazić. Panowie zaczynają prace restauracyjne w środę. Najpóźniej jutro mam dostać całą rozpiskę, co i kiedy zostanie wykonane, propozycję mebli do kuchni do weryfikacji oraz materiały wykończeniowe do wybrania. Farby, kafelki, podłogi. Dużo tego. Na pewno do końca marca do domu nie wrócimy.

Póki co, świeżo posadzone w listopadzie cebulki zaczynają wyłazić z nowo przerobionej ziemi. Wyłazi wszystko co posadziłam, a na razie kwitnie to co kwitnie i teraz Wam to pokażę na osłodę :-)




A tak w ogóle, to pięknie jest!
Pozdrawiam serdecznie. 




środa, 13 lutego 2019

Spacer

Czy ktoś już widział moje nagranie na youtube? Jak nie, to zapraszam.


O powstaniu tego filmiku opowiem jeszcze, na razie wchodźcie, oglądajcie, subskrybujcie czy jak to się tam nazywa. Iwona podbija internet!

A w tak zwanym międzyczasie pokażę Wam, co robiłam w weekend. Poza wybieraniem blatu kuchennego i włóczeniem się z Chłopem po sklepach, on to ma zdrowie, ja nie mogę tak sobie łazić i oglądać. A on... pół godziny stał przy stoisku ze słuchawkami i sobie przymierzał, całe Costco złaziłam w tym czasie, obejrzałam prezentację odkurzacza, przestawiłam zestawy obiadowe, włączyłam ekspres do kawy, rzuciłam się na materac w promocji i poczyałam okładki książek dla dzieci. Do domu wróciłam wykończona, nawet szklanka dżinu z tonikiem nie postawiła mnie na nogi. Za to  w niedzielę...
W niedzielę ubudził mnie dźwięk promieni słonecznych dobijających się przez zasłoniętą szybę. Lazurowe niebo kusiło kolorem i obiecywało radość, powiedziałam więc do Chłopa, jak chcesz coś robić to sobie rób, ale po południu bo teraz wychodzimy. W końcu nie codzień w zimie świeci słońce. Ubraliśmy się jak na Syberię, bo plus dwa było, i poszliśmy. Będzie dużo zdjęć, ale chyba lubicie?


Wiecie, mieszkam teraz w miejscu, które dobrze znam, bo jest dosłownie za płotem Uniwersytetu, pisałam już że teraz na piechotę chodzę do pracy. Gdybyśmy się nie przeprowadzili do nowego budynku to miałabym dwie minuty, ale się przeprowadziliśmy i muszę zasuwać całe 750 metrów. Wiem, bo zmierzyłam swoim smartwatchem. No więc tu, gdzie teraz mieszkamy, jest naprawdę fajnie. I nie żartuję, wystarczy wyjść z domu, przejść w prawo około dwodziestu metrów, skręcić w prawo i tam już zaczyna się okolica jak na zdjęciach. Rezerwat Naturalny Braid and Blackford Hill. Idzie się alejką wzdłuż strumyka, po prawej ma się pole golfowe i Uniwersytet, leżące u podnóża wzgórza Blackford Hill, po lewej są pola i dolina u podnóża Braid Hill. Czyli idzie się takim przesmykiem pomiędzy dwoma niewielkimi górkami. 


Ciekawie obrośnięte drzewo.


Strumyczek płynie zwolna.



Przeszliśmy sobie tak cały pagórek wzdłuż, przy końcu natknęliśmy się na ciekawostkę turystyczną, Ice House. Czyli po polsku Lodowy Domek, czyli po prostu staroświecka lodówka. 


Lodówka w środku. Oczywiście wejście zamknięte, zdjęcie robiłam przez kraty.  


Miejsce Informacji Turystycznej. 


I pierwsze oznaki wiosny.



Niemal na samym końcu trasy jest tak zwany Naturalny Ogródek. 


Są to po prostu jakby trzy półki uprawowe, które okoliczne dzieciaki uprawiają pod opieką dorosłych. Na samym dole rosną rośliny leśne i łąkowe, na środku zioła, a na samej górze kwiatki skalne. Podobno ogród ten powstał w osiemnastym wieku, ten domek na samej górze to zwykły gołębnik, nieczynny już.


Druga oznaka wiosny, ale nie wiem co to. 


Domek dla creepy crawlies, czyli dla robaczków wszelakich.  



I jeszcze raz gołębnik.


Jako że ogród leży na końcu trasy, która się potem rozwidla na trzy części, można pójść dalej na Braid Hill, można wyjść po prostu do miasta i można pójść z powrotem na Blackford Hill, ale trasą trochę równoległą do której przyszliśmy, uznaliśmy że pójdziemy na Blackford Hill. Po drodze udało mi się sfotografować leżący za płotem dom i ogród. Tu może nie wygląda ale ogród był naprawdę sporej wielkości. A płot to właściwie dwumetrowy mur. Muszą tu mieszkać prawdziwi milionerzy, bo dom takiej wielkości, w takim miejscu i z takim ogrodem to w Edynburgu będzie jakieś dwa miliony funtów.


Idziemy sobie w stronę wzgórza. 


Po lewej mijamy ogódki działkowe. Tak, tutaj też są ogródki działkowe. 


Zanim wejdziemy na górkę, przechodzimy koło stawu.  


W stawie mieszkają różne kaczusie. 


A także Abądzie. Tutaj widzimy rodzinę, mama, tato i zeszłoroczne, ciągle jeszcze szare, maleństwo. 


Maleństwo wielkości mamusi i tatusia. Po swoich doświaczeniach z łabędziami z młodości, dość łatwo mi wyodrębnić, który to ojciec a która matka. 


A potem już idziemy sobie na słynne wzgórze Blackford Hill. Słynne, bo mieści się na nim Królewskie Obserwatorium Astronomiczne. 


I parę widoczków na miasto. Na samym środku - to czarne - widzimy Zamek (Edinburgh Castle)


Podwójne Selfie na tle Arthur's Seat. 


I jeszcze raz panorama miasta od północy.


I od zachodu. 


I Chłop robiący mi zdjęcie.


I trochę od południa.


Trochę się jeszcze poszwędaliśmy i zaczęliśmy wracać, bo nie było nas trzy godziny. A przeszliśmy zaledwie jedenaście kilometrów. Na koniec, już w drodze powrotnej wzdłuż strumyka, Chłop zauważył Trzecią Oznakę Wiosny. Nie wiem co to. Nazwałam to artichokes (karchochy), ale co to naprawdę jest, nie mam pojęcia. 


Na koniec, a co tam, pochwalę się. Przecież pisałam już, że okolicę znam bo pracuję tuż na obrzeżech Blakford Hill, wiele razy biegałam tą trasą, którą przeszliśmy z Chłopem.  A w pracy taki mam widok z okna :-)


Do następnego razu :-)