wtorek, 30 września 2014

Stefan

Kiedy go zobaczyłam po raz pierwszy, o mało się nie udławiłam czym to ja wtedy w gębie miałam. Rozumiecie, uniwersytet, no różne indywidua zdarzają się na uniwersytetach, od przylizanego gogusia poprzez zwariowanego profesorka do obleśnego brzuchacza z krawatem poplamionym kanapką sprzed trzech tygodni. No ale takiego to jeszcze nigdy nie widziałam. Na imię ma Stefan.
Pierwsze skojarzenie - Hulk pomieszany ze Shrekiem, z tym że chyba bardziej mu do Shreka jednak. Moje zdolności rysunkowe nie są w stanie pokazać wszystkich atutów Stefana, ale wygląda on mniej więcej tak:

Nie, jednak Shrek był nieco bardziej ... zadbany. Facet niezbyt wysoki, powiedzmy że jakieś metr siedemdziesiąt, może dwa, więcej nie ma. Łysa pała, twarz pokryta czymś co mogłoby uchodzic za piegi, w rodzaju tych rudych ale tych jaśniejszych. Ja też mam piegi więc mi to rybka, ale te jego to chyba jakoś bardziej rzucają się w oczy. Oczy... powiedziałabym że niebieskie ma, ale tak naprawdę trudno określić bo ma tak wybałuszone i podbiegnięte krwią że ciężko ustalić. To od sterydów, zadecydowałyśmy ze Stefką. On cały jest taki od sterydów. Olbrzymie karczycho, potężny tors, bicepsy tricepsy i jak-zwał-tak-zwał-cepsy aż rozrywają koszulkę. Dosłownie, bo jego koszulka jest zawsze porozrywana w kilku miejscach, szczególnie przy szyi. Się chyba napina za często czy co?
Brzuch pewnie w sześciopak, kto go tam wie, bo widać tylko potężne mięśnie, nie jak u kulturysty a jak u ciężarowca raczej. A może on dźwiga ciężary? A niech dźwiga co chce, w każdym razie ciało ma na dole zakończone równie umięśnionymi łydkami i gołymi stopami, albo w skarpetkach, bo Stefana jeszcze nikt nie widział w firmie w obuwiu, chociaż poza budynkiem na kończynach dolnych dyndały mu jakieś adidasy. No to buty ma. O stylizacji Stefana można by opowiadać wiele, gdyby było o czym, bo z ręką na sercu przysięgam że on nigdy nie miał na sobie nic innego niż przyszarzały lekko biały tshirt, pewnie wciąż ten sam, jedyne co się zmieniało przez ten rok to ilość dziur i porwań. OK, nosił w lecie koszulkę bez rękawów, ale przez całe lato tę samą. W zeszłym roku w granatowych szortach do kolan, ciągle tych samych, w końcu pojawił się z taką dziurą koło kieszeni że mało mu ptaszek nie wylazł. No więc w okolicach czerwca postanowił zmienić szorty na srebrne i w nich chodzi po dziś dzień. Powiecie pewnie - co za bzdury opowiadam, jak można cały rok w tym samym, a zima? Otóż w zimie Stefan nosi... dokładnie to samo co w lecie, tylko na zewnątrz zakłada granatowy polar i czapkę na łeb. Pewnie te sterydy go grzeją.
Stefan je proteiny i pije kawę. Nigdy nie widziałam go w kuchni z niczym innym niż ogromnym kubkiem jogurtu. Był nakryty parę razy jak wyżerał ciasteczka kolegom z innego wydziału, czyli brakuje mu węglowodanów :-) Jego kubek to kawy to nigdy nie domyty dzbanek do mleka. Ja wcale nie żartuję. Zobaczcie sami - oto kubek Stefana, pozostawiony w zlewie  do odmoczenia, jak zwykle co wieczór. Rano Stefan przyjdzie, wyleje wodę, przepłucze pod kranem i zaleje nową kawę z sześciu łyżeczek.

Stefan nigdy się do nikogo nie odzywa, nie mówi dzień dobry, nie odpowiada. Ale znam jego głos bo kiedyś zapytałam o coś i musiał odpowiedzieć. A tak w ogóle to on nawet na nikogo nie patrzy. I jest Niemcem :-) Ostatnio widziałam go w sali konferencyjnej. Panie w garsonkach i panowie w garniturach. Aha - i Stefan w biało szarej porozciąganej i porwanej koszulce... Musi być wybitnym specjalistą...
 

sobota, 27 września 2014

Rozczarowanie roku

Bedzie bardzo krotko.
Migusia.
Lapie nie tylko motylki.
Widzialam. Wczoraj.
Ganiala mysze po trawniku.
Tracala ja lapka.
Mysz uciekala.
Migusia za nia.
Zlapala mysze w paszcze.
Pobiegla z nia w krzaki.
Znalazlam dzisiaj niezywa mysz kolo smietnika.
Nie wiem czy to ta sama...
Moja grzeczna Migusia...

piątek, 26 września 2014

Humor na piątek

Wisielczy humor mam dzisiaj z rana bo wydelegowali mnie w pracy do skopania komuś dupy. Ja tam w dupę kopać czasami nawet lubię ale normalnych ludzi, a ten facet zdecydowanie normalny nie jest. No ale jest piątek to se humor trza jakoś poprawić. Jak wisielczy to wisielczy - humor na weekend. Zapraszam!






I wisienka na torcie...


Z ostatniej chwili...
Okazało się że kopanie w dupę zostało przełożone na wtorek :-) 
No i od razu trochę mniej ch**owo się człek czuje :-)


czwartek, 25 września 2014

Takie dylematy mam.

Jak człowiekowi się coś kończy i chce zacząć coś od nowa, czasami musi się cofnąć do początku. I na tym cała trudność polega, bo coś co się robiło dwadzieścia parę lat temu niekoniecznie wygląda tak samo jak robimy to dziś. Takie randki na przykład. Okazuje się bowiem że człowiek nie był tak naprawdę na randce od dwudziestu kilku lat. No i jak tu się zachować, o czym rozmawiać, w co się ubrać, jak umalować? Czasy się zmieniły, człowiek się zmienił, niby wszystko już znamy, bo przerabialiśmy a jednocześnie czujemy się jak dziewica przed nocą poślubną.
Jako że jestem entelygientnom i wykrztauconom (nie poprawiać!), uznałam że praktyka praktyką ale trzeba się teroretycznie przygotować, szczególnie że w praktyce coś nie za bardzo wychodziło. No a nie chciałam wsypać wszystkich chłopów do dwóch worków, jednego z napisem "Idioci", drugiego "Barany", bo ufną osobą jestem i wierzę że paru wartościowych osobników po tym świecie wciąż chodzi, tylko jakoś ja chyba jestem magnesem na te sparszywiałe odmiany. No to zaczęłam się edukować. Im więcej czytałam tym więcej zagmatwane to było, do momentu aż zaświeciła mi się w końcu lampka - przecież to nie ONI są źli, to JA mam problemy. No nie generalizuję, niektórzy są źli do szpiku kości, inni trochę mniej, ale część facetów da się ujarzmić przy pomocy bardzo prostego sposobu - pokochać samą siebie.
I teraz będzie reklama, całkowicie bezpłatna i oświadczam że nie otrzymałam z tego tytułu żadnych korzyści materialnych. Jakoś tak parę miesięcy temu trafiłam na blog Stardust, trafiłam i wsiąknęłam. Przeczytałam w dość szybkim tempie całego bloga od deski do deski, zalewając się śmiechem i łzami, przeżywając z autorką lepsze i gorsze chwile z jej życia, zastanawiając się, skąd ta kobieta czerpie to wszystko co w sobie nosi. Napisałam do niej emaila, ona mi odpisała, ja obiecałam że odpiszę i wciąż tego nie zrobiłam za co publicznie przepraszam Cię Star, zarobiona byłam ale już się zbieram do kupy. Ale o co chodzi z tą reklamą, przecież chyba wszyscy czytelnicy mojego bloga znają Stardust to jej reklamować nie trzeba. No to właśnie chcę powiedzieć że wszystkie porady randkowe, wszystkie podręczniki samoudoskonalania i pierdu pierdu sratytaty nie miałyby dla mnie żadnego sensu, gdybym nie natrafiła na Star. Bo co z tego że wszędzie mogę wyczytać że po to aby kochać innych trzeba najpierw pokochać siebie, akceptować w pełni siebie, swoje wady i zalety, to są tylko słowa zapisane na papierze, a ja zawsze potrzebuję odpowiedzi na pytanie "jak?" No i Star pokazała mi jak.
Jeszcze długa przede mną droga do doskonałości, ale przecież nikt nie jest doskonały :-) Niemniej jednak, prawie wszystkie dylematy które do tej pory miałam w związku ze Starającym się, jakoś rozwiewają się jak poranna mgła. One powracają, te dylematy, ale z czasem przekonuję się że mogą nie mieć żadnego znaczenia w przyszłości. Nauczyłam się że człowieka się nie zmieni, jeżeli więc jesteśmy w stanie zaakceptować jego wady, bo przecież każdy jakieś ma, to da się z tym żyć i to jeszcze jak! Bo czy to jest wada że człowiek nosi okulary? Że jest chudy czy gruby, łysy czy z czupryną? Że czasami zasypia przed telewizorem a herbatę pije z cukrem? Że samochód parkuje przodem a nie tyłem? Że papier toaletowy wiesza w odwrotnę stronę co my? Że gotować nie umie więc woli jeść w restauracji? Że lubi Beyonce bo ma wielki tyłek? No jakie to są wady?
Moje dylematy na teraz to są typu: czy moje dzieci go zaakceptują? Bo że jego zaakceptują mnie to nie mam wątpliwości, użyję swego ukrytego czaru :-) Czy jego rodzina zaakceptuje jakąś babę z Polski? A co jak seks mi się nie spodoba? Oesu!!!

środa, 24 września 2014

Przepis na domowy Sos Chili

Specjalnie dla Elki ;-) Ale jak ktoś chce to też może skorzystać.

Sweet Thai Chili Sauce jest obok musztardy, ketchupu i majonezu podstawowym składnikiem mojej kuchni. Widziałam kiedyś w telewizji program o gotowaniu, gdzie pewna młodziutka Chinka pokazywała jak go zrobić, bo po co kupować jak można zrobić swój. Koszt niewielki a pracy mało. W sam raz dla mnie, szczególnie że wtedy byłam na etapie gotowania chińszczyzny, którą bardzo lubię.
Pokażę szybko tym którzy nie wiedzą, jak taki sos wygląda. Zdjęcia własne są najpiękniejsze jakie udało mi się zrobić moim super sprzętem podręcznym, bo nie chciało mi się iść na górę po aparat. Leniwa jestem.

W sklepie można kupić różne odmiany, np. taką:


A przygotowany w domu wygląda mniej więcej tak, przynajmniej w moim słoiczku:


Sos czerwony


Sos zielony


A tu, specjalnie z lampą błyskową, żeby pokazać różnicę kolorystyczną. W zasadzie poza kolorem niczym innym się nie różnią, ale zapewniam że czerwony smakuje lepiej. Autosugestia?



Do czego używam taki sos? Głównie jako dip, do czipsów, do różnych przegryzek, komponuje się świetnie ze spring rolls i innymi przekąskami z kuchni chińskiej i nie tylko. Maczam w nim smażoną kiełbasę i mięso z grilla, dodaję do gotowania żeby nadać potrawie ostrego smaczku. Słowem, sos wielozadaniowy.

Jak ja go robię? Z podanej ilości wychodzi niewielki słoiczek, więc zazwyczaj podwajam ilość, kolor sosu zależy od koloru papryczki, wiadomo że te najostrzejsze są czerwone więc z zdecydowanej większości przypadków sos jest czerwony, ale zdarza mi się że kupię mniej ostre papryczki zielone, wtedy sos jest zielony.

Potrzebujemy:
4-5 papryczek chili albo inne bardzo ostrej odmiany, tu już odwołuję się do osobistego gustu, jak da się więcej będzie ostrzejsze
2 ząbki czosnku
3/4 szklanki wody
1/4 szklanki octu
1/2 szklanki cukru
1 łyżka soli

Dodatkowo:
2 łyżeczki mąki ziemniaczanej
1 łyżka wody

Wszystkie składniki z wyjątkiem tych dodatkowych wrzucamy/wlewamy do blendera i miksujemy. Tak wymiksowane przelewamy do rondelka, zagotowujemy i gotujemy na małym ogniu jakieś 8-10 minut. Będzie widać pojedyncze płatki i pestki papryczki, ale tak ma być. Po 10 minutach mieszamy w szklance mąkę ziemniaczaną z łyżką wody i wlewamy do mikstury, dokładnie tak jak kisiel. I tak jak kisiel zagotowujemy lekko, mieszając ciągle aż zgęstnieje, powinno zgęstnieć bardzo szybko. Sos ma mieć konsystencję ketchupu i drobinki mają byc w nim ładnie rozprowadzone, nie zatopione na dnie. Jak wydaje się nam za rzadki, dodać więcej mąki ziemniaczanej z minimalną ilością wody. Odstawić z kuchenki, przestudzić. Spożywać na zimno.
Ja gorący, prosto z rondla wlewam do wygotowanych słoiczków i zakręcam, może sobie stać w lodówce nawet kilka miesięcy. Należy zauważyć że sos traci stopniowo swoją moc, po kilku tygodniach jest nadal ostry ale nie tak jak zaraz po ugotowaniu.

Zapraszam do eksperymentów!

wtorek, 23 września 2014

Niemoc mnie ogarnia.

Niby nic takiego się nie dzieje, niby wszystko w najlepszym porządku, niby powinnam się czuć świetnie po urlopie a nie czuję. Pierwszy tydzień w pracy jakoś przeżyłam, byłam bardzo zarobiona ale nie na tyle żeby padać na noc, a w weekend się rozłożyłam. Czy to się nazywa syndrom powrotu do pracy? Już w piątek wieczorem zaczęłam się źle czuć, w sobotę już przeleżałam w łóżku popijając herbatki sporządzone według receptury: spora gałązka świeżego tymianku zalana wrzątkiem, do tego po przestudzeniu gruby plaster cytryny i łyżka miodu coby składników odżywczych nie stracić. Zazwyczaj dodaję jeszcze plaster świeżego imbiru ale nie miałam. Do jedzenia kanapka z masłem, plasterkami czosnku i na to żółty ser, posmarowany grubo warstwą domowego tajskiego sosu chilli. Oj jak paliło, a jak jechało! Ale co mi tam, kto mnie miał wąchać jak nikogo w domu nie było, a kotom to najwyraźniej nie przeszkadza.
Dlaczego tymianek? Dlatego że mam w ogrodzie spory krzak a przecież działa wykrztuśnie, wymyśliłam to kiedyś widząc reklamę polskiego syropu Tymianek i podbiał czy jakoś tak. Tak więc jak czuję że zbiera mi się na kaszel to sobie takie herbatki z tymianku zaparzam i naprawdę działa. Czosnek to wiadomo, staropolski lek na wszelkie dolegliwości przeziębieniowe, a sos chilli... hmmm, poza tym że obok musztardy i ketchupu to mój ulubiony dodatek do wszelkiego rodzaju potraw więc zawsze mam słoiczek własnoręcznie sporządzonego w lodówce, to bardzo ostre chilli jest w tym kraju uważane za wybitnie działający środek antybakteryjny. Tak więc jak ktokolwiek czuje się przeziębiony, natychmiast serwuje sobie ostry obiadek, taki że katar sam z nosa po nim leci. Według mnie działa skuteczniej od czosnku, choć wrażenia smakowe nie każdy jest w stanie znieść. No i ja na swoją niemoc połączyłam trzy składniki lecznicze i podziałało, bo w niedzielę poczułam się jak młody ekhem... buk, a raczej boginia :-) Ale tylko do wieczora, bo wieczorem mnie znowy lekko ścięło więc zaaplikowałam sobie środek emergency - kieliszeczek naleweczki z mięty, melisy i lubczyku, która według domowników jest tak wstrętna że nie nadaje się do picia, no i dobrze, więcej dla mnie. Ona po prostu smakuje lekarstwem i ma swoją moc, a dzieci się nie znają bo one to tylko słabe drinki albo tanie wino. No dobra, wszystko byle dużo i tanio, ale takie prawo młodości, wszystkiego trza spróbować żeby potem zostać koneserem.
A wczoraj to się czułam dobrze na ciele ale słabo na duszy, co prawda wieczorem znalazł się pocieszyciel ale co z tego jak pocieszenie to krótkotrwałe, poszłam spać i obudziłam się w takim samym podłym nastroju jak poprzedniego dnia. Widocznie to prawda że jaki cholerny poniedziałek taki cały tydzień. Czekam na piątek. Albo na sobotę. Co za świat!

piątek, 19 września 2014

Szkocja zadecydowała.

Nie będę komentować. Bardzo się cieszę z wyniku referendum. A tak to było:

 Byłam wczoraj wieczorem w mieście, nie zauważyłam jakiegoś specjalnego ruchu co prawda, ale wszystko zaczęło się po 22, kiedy ja już zmierzałam powoli w kierunku domu. Tak to wyglądało na ulicach Glasgow:


A tak oczekiwali na wyniki studenci w Edynburgu:


Ogłoszenie wyników:


I radość jednych:



I łzy drugich:




W jedności siła. Szkocjo, jestem z Ciebie dumna!
Proud to be Scottish!

Fotografie ze stron BBC i Daily Mirror





środa, 17 września 2014

Post dla tych co się wahają czy chcą kota czy nie chcą.

Dwa posty temu Toya napisała w komentarzach (wyedytowałam żeby się lepiej czytało):

"kurcze ja od dobrych kilku miesięcy zastanawiam się czy zaadoptować kotka, brałam różne za i przeciw, ale tym zdjęciem kochana rozwiązałaś za mnie dylemat....
jeśli chodzi o myszy a już nie daj buk szczury to ja mam zdaje się fobię jakąś,
nawet jak na zdjęciu widzę to mi się włos jeży....:(((
i jak ja miałabym kochać kotecka co takie COŚ tyka .... no jak? "

I jeszcze:

"dumam już tak od miesięcy, bo tak:

Przeciw:
- a co jak będzie mnie budził kotecek w nocy?
- a co jak go nie polubię?
- a co jak myszy itd będzie przynosił, bo tak tylko w chałupie trzymać to chyba nie po "kocemu"???
- a co jak go szczur ten co go widziałam w ogrodzie zaatakuje?
- a co jak zachoruje a ja kasy nie będę miała na leczenie?
- kto będzie te kłaki po nim sprzątał???

Za:
- chciałabym chciała....
- będzie mnie budził skoro świt czyli wtedy kiedy powinnam wstawać
- będzie co pomiziać
- mniej będę żarla bo przecież kotecka będzie trza wykarmić....
( no co???)
- może być fajnie...
- będę mogla pstrykać jemu ( jej) fajne foty i zostanę KociaRO...:

A z tym że tylko w domu miałby być to naprawdę taki problem dla kotecka?
Same dylematy....."
Kochana Toyu! Świetny post o takich dylematach napisała kiedyś Klarka. A ja pozwolę sobie tutaj odpowiedzieć na zadane wyżej pytania i dodam jeszcze więcej.
No bo tak:
- Kotecek będzie Cię budził w nocy szczególnie na początku, szczególnie jak będzie mały. Potem będzie miał inne figle w głowie, ale to zależy od kota. Z kocięciem to jak z małym dzieckiem, nie wystarczy nakarmić i kupkę posprzątać, przytulić trzeba i pobawić się także, a takie maleńkie to najlepiej śpią na człpowiekach i już. Szczerze powiem że maleńka Migusia to mi trochę życie uratowała, jak miałam grypsko i tak mnie strasznie w piersiach bolało, oddychać nie mogłam, a ona w nocy przychodziła i robiła z siebie szaliczek na mojej szyi, Och, jak ja nie chciałam żeby zeszła, tak cudowanie grzało... 
- Jak go nie polubię? Jakie nie polubię??? Nie da się nie polubić kota. Patrz wyżej - z kotem jak z dzieckiem, swojego byś nie lubiła?
- Niektóre koty przynoszą myszy, inne nie przynoszą, wszystkie zaś polują. Na cokolwiek polują, na muchy, na motylki, na papierki... Jakie będzie ten Twój kot, nigdy nie wiadomo. I nie każdy kot potrzebuje wychodzić, Jeżeli nie ma możliwości wypuszczania kota, z powodzeniem może być szczęśliwy w domu, tylko wtedy trzeba mu zapewnić więcej rozrywki. 
- Szczur zaatakuje kota??? No coś takiego! Ale fakt, może się zdarzyć. No co wtedy? Ano nic, mało to razy coś zaatakuje kota znienacka? Mojego jaskółki atakują - jeszcze żyje.
- Z tym zachorowaniem to faktycznie dylemat. Koty tak często nie chorują, jak mają zapewnioną opiekę, szczepienia i właściwe odżywianie. I znowu odniosę się do stwierdzenia powyżej - z kotem jak z dzieckiem, dziecku też lekarstwa nie kupisz gdy zachoruje, nawet jak pieniędzy w kabzie brak???
- Kłaki? Jakie kłaki? To psy zostawiają kłaki. A zresztą, przyzwyczaisz się...

Kot to nie zabawka. To drapieżne zwierzę, a jednocześnie bardzo płochliwe i wymagające. Jak każdy domowy pupil, wymaga opieki i sporej dawki uwagi. Z tym że kot znacznie mniej tej uwagi potrzebuje niż pies na przykład, bo znaczną część dnia przesypia. Ja poczyniłam na ten temat szereg obserwacji, bo na terenie gdzie jest naprawdę mnóstwo kotów, łatwo jest zaobserwować różne zachowania. Oesu, staję się powoli kocim ekspertem! No ale nie jest to post o kocim behawioryźmie tylko czy chcieć kota czy nie... 
Kot wymaga kuwety, pełnej miski i miejsca do spania, z tym ostatnim to bywa różnie bo i tak będzie spał gdzie mu wygodnie. Najczęściej na parapecie jest mu całkiem wygodnie, nawet jak twardo w doopkę, bo tyle rzeczy się dzieje za okne, co otworzy oko to coś się dzieje... Kota trzeba karmić dwa razy dziennie i nie wolno mu dawać krowiego mleka. Potem się dziwią tacy że kot rzadkie koopy i śmierdzące robi, jak ma nie robić jak ma ciągłe rozwolnienie od krowiego mleka którego nie trawi? 
Kota trzeba wysterylizować. I dla mnie nie jest to temat do żadnej dyskusji. Koniec i kropka, dlatego na ten temat się tu rozpisywać nie będę. 
Kota trzeba szczepić przeciwko kocim chorobom. Te które wychodzą muszą mieć więcej szczepionek ale to dlatego że się stykają z innymi zwięrzętami. Zawsze lepiej zapobiegać niż leczyć, co nie? 
Tak jak ludzie, tak koty są bardzo różne, nie tylko z ubarwienia. Prawda, są cechy wspólne wszystkim kotom, charakterystyczne dla gatunku, ale nawyki i charakter kształtuje się od dziecka. Jedne lubią więcej spać niż inne, niektóre polują na wszystko co się rusza a inne wolą pozostać przy muszkach. Niektóre wchodzą na kolana i mruczą, inne z łaską dadzą się pogłaskać kilka razy po głowie, ale tylko trzy razy bo cztery to już za dużo i można stracić rękę. To wszystko trzeba w kocie wyczuć i zapewniam że nawet te krwiożercze bestie da się lubić. 
Koty najczęściej są bardzo wrażliwe i stresują się z byle powodu. Bo jedzenie się przesunęło o pół godziny, bo miska stoi nie w tym miejscu gdzie przed chwilą stała, bo ulubiony kocyk zniknął z parapetu (zabrano go do prania), bo zamknięto pokój z łóżkiem, na którym się tak dobrze śpi... No cyrki czasami z tymi kotami, ale satysfakcja murowana. Jak już napisałam, jak już się ma tego kota to nie da się go nie lubić. 
Niektórzy narzekają że kot zajmuje ich uwagę, że muszą się z kotem bawić, że drapie meble - o właśnie, o tym nie napisałam, kot potrzebuje drapaka. Po prostu potrzebuje go do życia i tyle, kot musi tępić (albo ostrzyć) sobie pazury bo one odrastają. Więc jak ktoś narzeka że mu kot meble niszczy to niech stanie w kolejce po rozum, może jeszcze całego nie wydali... 
Dla mnie rozwiązaniem problemów z nocnym budzeniem, zabawianiem, gryzieniem, drapaniem i w ogóle tym że się kotem "trzeba zajmować" - jest drugi kot! 
A jak ktoś ma dylematy że "co się właściwie z kotem robi" to niech nie bierze kota i tyle. A jak już musi to niech najpierw duuuużo poczyta, bo... z kotem jak z dzieckiem :-)))

Pozdrawiam!




wtorek, 16 września 2014

Znajdź szczegóły

Nie wiem jak Wy ale my tu mamy w każdym domu po jednym koszu na tzw. garden waste czyli po prostu to co się usuwa z ogrodu, gałęzie, trawę, czy inne kwiatki. Oczywiście przy takim przerobie jaki mam ostatnio - przypominam że ogród mój trwał w stanie kompletnego zaniedbania z powodów osobistych od jesieni 2012 roku (jedynie trawa była przycinana) - kosz zapełnił się w ciągu pół godziny i to w dodatku upchany przy użyciu silnych młodych synowskich ramion. Na szczęście tuż za rogiem, czyli jakieś 4 kilometry od domu, mam Recycling Centre czyli Wysypisko Śmieci. Jedyna niedogodność że trzeba odpady samemu na to wysypisko zawieźć. Omójbosze, tam to mnie już na pamięć znają, najpierw wywoziłam pół garażu, potem pół ogrodu... W sobotę byłam trzy razy z ceanotusem, no ale tylko 3 wory mogę upchać w moim samochodzie bez uszkodzenia tapicerki bo to nie ciężarówka jest ale zwykły podrasowany na sportowo śmigacz, W niedzielę, już razem z synem, bo potrzebowałam jego siły do przerzucania krzaczorów, obróciliśmy pięć razy z clematisem. Pięć razy! Dwa razy wieźliśmy suche krzaczory luzem, bo tak było lepiej zapakować, tak były splątane że za nic się nie dało tego rozłożyć na mniejsze kawałki żeby umieścić w worach, więc zrobiliśmy zabezpieczenie z folii i pojechali. Trzy następne razy były już w workach.
Już kiedyś chyba pisałam o naszym wysypisku śmieci, oczywiście jest to coś zupełnie innego niż się zwyczajowo kojarzy, nie ma tam odpadów komunalnych tylko recycling więc nie śmierdzi. Jako że to recycling, należy wszystko co się przywiozło segregować i osobno wrzucać do olbrzymich kontenerów - naprawdę olbrzymich, wielkości wagonu kolejowego albo i większych, osobno drewno, osobno laminaty, osobno artykuły elektryczne, wykładziny, papier, kartony, plastik, szkło, resztki z orgodu, ziemię, gruz, no wszystko co tylko nie jest odpadem kuchennym. I to wszystko jest potem w tych kontenerach zgniatane olbrzymią zgniatarką. Obok stoją oczywiście mniejsze kontenery na rzeczy które są w dobrej kondycji i mogą posłużyć jeszcze komuś, a także wydzielone miejsce na rowery i artykuły AGD do oddania potrzebującym. Na wysypisku jest niezwykle czysto i porządnie, przy niektórych kontenerach stoją miotły i szufle, żeby jak się coś komuś niechcący wysypie, móc posprzątać za sobą. Kilku miłych pracowników informuje gdzie co wyrzucać i pomaga zagubionym słabym kobietom porzenosić ciężary, co w praktyce oznacza że po prostu podchodzi jeden z drugim do samochodu i wypakowuje z niego graty.
No i po takim wstępie przechodzę do sedna :-)
Już przy wjeździe na wysypisko witają nas rozmaite figurki zwierząt. Ludzie, oni tu mają cały zwierzyniec, pełno lwów, tygrysów, kotów, psów, sarenek, a nawet krasnali ogrodowych. No co tam kto wyrzuci a panom pracownikom wyda się warte grzechu. Trzeba przyznać że panowie starają się umilić przestrzeń jak mogą i jest to bardzo przyjemne. Rozmaite figurki prowadzą przyjezdnych wzdłuż całej drogi, a jedzie się wolniutko to i się ogląda. Bardzo mi się to podoba, na takim wysypisku oczywiście, bo u kogoś w ogrodzie to... kwestia gustu oczywiście :-)
Nie pomyślałam żeby zrobić zdjęcia, zorientowałam się dopiero w ostatniej chwili i walnęłam komórką dwie fotki. Oto one. Zobaczcie sami, jak panowie wysypiskowi upiększają sobie otoczenie. To wszystko co widzicie stoi przed domkiem który jest "biurem" i tam sobie siedzą ci panowie jak nie mają za wiele do roboty albo może coś tam robią.
Pytanie - ile było krasnoludków??? Bo się sama pogubiłam :-))



Pozdrawiam słonecznie!


poniedziałek, 15 września 2014

Sobota, niedziela, poniedziałek

A w sobotę było tak:


Zanim się pozbierałam do kupy, okazało się że w korytarzu leży jeszcze jedna, niestety (albo stety - jak kto woli) nie uwieczniłam jej sztywniejącego już powoli ciała.  Drastyczne? Dla mnie już nie, do wszystkiego można się przyzwyczaić, a przynajmniej jakiś cel edukacyjny to też ma bo dzieci się budowy ciała zwierząt mogą uczyć. Bleeee....

A w niedzielę było tak:


Pisałam wczoraj że dwa dni obrabiałam krzaka ceanotusa, ale co wczoraj zrobiłam to powinnam zrobić już dwa lata temu, zaoszczędziłambym sobie nerwów i pęcherzy. Ale nie, eksmałż nie pozwolił, "bo taki pienkny kszaczek, bo takie cudne kfiatki ma na wiosnę, bla bla bla..." No to się wzięłam i go przycięłam. Bo wiecie że clematis to trzeba co jakiś czas odmłodzić. A ten był co prawda odmłodzony dwa lata temu ale tylko o pięć lat, a jemu trzeba było o dziesięć. To co na zdjęciu powyżej to krzak (pnącze? clematis to co to właściwie jest? bluszcz jakiś?) na początku "obrabiania". Te chaszcze najbliżej czytelnika to ściągnięte już z płotu, czekające na strzyżenie.

A tutaj ujęcie clematisa od strony południowej


A tutaj od północnej. Znaczy ja od północnej strony stoję, tak dla ścisłości. No to sobie już wyobrażacie. Płot ma 2 metry. Clematis... może z 10. A może więcej. Taki rząd wielkości. 


Kilka godzin machania sekatorami, siekierami, piłami i nawet maczetą (oj tak tak!) i clematis wygląda tak:


Prawda że młodziutko teraz wygląda?


A dzisiaj rano w pracy, po wyjęciu z szuflady dokumentów które miałam uporządkować zanim poszłam na urlop, ale nie zdążyłam - więc dzisiaj rano moje biurko wyglądało tak: 


I tyle listów na mnie czekało. Ja tu zwariuję!!!


A jednak twardym czeba być nie miętkim, więc nie zwariowałam, listy pootwierałam, przyszykowałam do obrobienia na jutro, kupka nadal czeka bo dzisiaj to ja odpowiadałam na emaile Proszę Państwa! Jeżu kolczasty, jak ciężko jest powrócić do rzeczywistości po trzech tygodniach sielanki...

niedziela, 14 września 2014

Ta ostatnia niedziela.

Lenistwa błogiego czas powoli dobiega końca, jeszcze tylko parę godzin i trza się będzie szykować do roboty
 

Nie mogę się nadziwić jak szybko mi te trzy tygodnie minęły, a jednocześnie ile się w ciągu tego czasu wydarzyło... Tiguś już zdążył całkowicie wyzdrowieć, przynosi teraz regularnie myszkę co wieczór, a wczoraj nawet dwie - to już zupełny rekord. Ja już nie mam sił, przestałam się bać zdechłych myszy, prawdopodobnie boję się jeszcze żywych, ale nie jestem pewna, nie dane mi było sprawdzić ostatnio. Ostatnie dni urlopu między innymi spędziłam na oporządzaniu ogródka, przycięcie jednego krzaka zajęło mi prawie dwa dni i  pęcherz na środkowym palcu, a tyle jeszcze do przetrzebienia! No ale jak się zaniedbało sprawy w poprzednim roku to teraz trzeba nadrabiać. Na szczęście wróciła mi ochota na ogródkowanie, to teraz pójdzie jak z płatka, mam nadzieję że sekatory wytrzymają.
No ale co to ja miałam...
W ten ostatni dzień przed pójściem do pracy chciałam się pochwalić ostatnią sfotografowaną wycieczką (bo były też takie niesfotografowane), sprzed trzech dni.
Dzień był przepiękny, prawdziwie końco-letni, cieplutko, słonecznie i bezwietrznie, postanowiłam więc zabrać synusia na plażę. Planowaliśmy jechać do Yellowcraig, tuż przed North Berwick, które Wam niedawno pokazywałam. Ale po drodze minęliśmy maleńki parking i coś nam jednocześnie wpadło do głowy. Przecież nigdy tu nie byliśmy, to co nam szkodzi. Zawróciłam, zaparkowałam i poszliśmy. Voila! Zapraszam na wycieczkę, która okazała się nie tak krótka jak zakładaliśmy...

Zaraz przy parkingu wchodzi się na taki oto mostek. Przyjrzyjcie się uważnie, przyda się na później. Mostek jest wąski, dwie osoby się ledwie mieszczą, ale dość długi, trzeba jakoś dojść na drugi brzeg. Wiem że to tutaj znajduje się najlepszy teren do obserwacji ptaków wodnych i rzeczywiście, mijamy mężczyznę niosącego imponującą lornetę i aparat z super-teleobiektywem. Takie hobby...


Mostek z tej strony na samym początku nie ma poręczy z jednej strony. Oczywiście się boję :-)


Powiedzmy że to pod spodem to selfie, ale nie dało rady inaczej, a chciałam sfotografować te rośliny które są pod wodą. Wygląda jak zalana łąka.


Już po drugiej stronie mostka, zatrzymujemy się przed mapą aby zobaczyć gdzie zaprowadzi nas ścieżka. W zasadzie jest to mapa obiektów do obserwacji, czyli siedziby ptaków rozmaitych. 


No to idziemy.


Wąska ścieżka prowadzi nas w ciekawie skomponowane zarośla. Część drogi pokonuje się jakby w dziczy, gdzie zarośla znaczą to co znaczą - po prostu wszystko po obu stronach jest dokładnie zarośnięte jakimiś kłączami. 


Tu była próba złapania w obiektywie pajęczyny, niezbyt udana bo ciężko było dojść, ale przypatrzcie się uważnie. Była olbrzymia.


Po wyjściu z zarośli znajdujemy maleńkie jeziorko, które widzieliśmy wcześniej na mapie.


A przed nami... pustynia.


No popatrzcie dokładnie, jakby tak trawę zamienić z piaskiem to dokładnie krajobraz pustynny by wyszedł. Jak okiem sięgnąć pustka, zero drzew. A jaka cisza! Ścieżka którą idziemy ma jakieś dwa i pół kilometra według mapy. Pewnie tak, skoro idziemy już ponad pół godziny.


Zanim to zobaczyłam, stwierdziłam że teren wygląda jak na wydmach. Wśród trawy zaczęło się pojawiać coraz więcej piasku. I co? Miałam rację! 


 Ta górka nie była taka maleńka. Wbiegłam w butach.



Na samej górze zdjęłam buty, a oczom moim ukazał się taki widok...


Przepiękna, dziewicza, nie skalana ludzkimi śladami plaża. Przyznam że trochę nas zatkało.


Widać że zaczął się już odpływ, ale wody była jeszcze wystarczająca ilość żeby całość wyglądała przepięknie i po prostu... bosko.


Jedynie ślady moich gołych stóp na całej plaży.


Czuliśmy się jak w raju. Ciepło, wiaterek tak delikatny że dosłownie muskał tylko skórę, temperatura wody w sam raz (znaczy że stopy nie bolały jak się weszło), zero samochodów, zupełna cisza, nawet ptaki nie wrzeszczały. Tylko my i delikatny szum morza. B-O-S-K-O!


Zazwyczaj już nie zbieram muszelek, ale te podniosłam. Ważyły z pół kilo.


Cóż, pochodzili trochę, ponapawali się pustką i ciszą, ale trzeba było kiedyś wracać.


Co ciekawe, za tą górką było już słychać daleki odgłos jadących samochodów. I skrzeczenie ptaków. Wydma stanowi doskonałą izolację dźwiękową dla plaży. 
Droga z powrotem dłużyła się jeszcze bardziej. Powróciliśmy na mostek, a tam... Popatrzcie uważnie, a jak chcecie to porównajcie ze zdjęciem numer 3. Tak wygląda ten sam teren po odpływie.



Szerokie rozlewisko okazało się maleńką rzeczką. 




I tak, przez przypadek, odkryliśmy prawdziwą perełkę, bo plaż na moim terenie jest sporo, a jedna piękniejsza od drugiej, ale tak cichego, tak spokojnego i dziewiczego zakątka jeszcze w Szkocji nie widziałam. Jak to mówią, lepiej późno niż wcale :-)

I tak to. Dla mnie teraz to już koniec wakacji. Wraca rutyna, nowe wyzwania, nowe obowiązki, nowe przyjemności, a także spore zmiany... Obym dała radę.