piątek, 31 sierpnia 2018

O miłości

Istnieje teoria, że zakochujemy się tylko 3 razy w życiu, a każde doświadczenie miłosne ma specjalne przeznaczenie. Każde z nich spełnia inny cel w naszym życiu, ale wszystkie są równie ważne.


1. Miłość jak z bajki

Dorastamy oglądając ten typ miłości na ekranach kin, w programach telewizyjnych, słuchając bajek na dobranoc o królewnach i królewiczach, którzy na zakończenie "żyli długo i szczęśliwie". To jest miłość, o której marzymy od najwcześniejszych lat i wierzymy, że jest łatwa do znalezienia.

To miłość "z iskrą w oku", zazwyczaj zdarza się w młodości, czasami jeszcze w szkole. Zapadamy na nią myśląc, że to jest to ta jedna jedyna na świecie i kogo to obchodzi, że nie wszystko dzieje się jak powinno, kogo obchodzi, że dławimy się we własnych wartościach, żeby tylko "się udało". Oboje udajemy kogoś, kim tak naprawdę nie jesteśmy, aby tylko podnieść nasze znaczenie w oczach tej drugiej osoby, aby tylko kochała nas tak samo jak my ją, aby tylko nie odeszła. Głęboko wierzymy, że to jest właśnie to, czym powinna być miłość. Opinie innych osób i ich spojrzenie na rzeczywistość są ważniejsze od naszych uczuć i potrzeb, ponieważ to jak nas widzą inni jest ważniejsze od tego, jak my sami się czujemy.

To jest miłość, która wygląda wspaniale - na papierze i w oczach reszty społeczeństwa - ale gdzieś głęboko wiemy, że coś jest nie tak.


2. Trudna miłość

Teraz oddychaj głęboko... Wszyscy wiemy, jaka to jest miłość, nie muszę dodawać nic więcej. To jest miłość, która boli. Miłość, która doprowadza Cię wciąż i wciąż do skraju wytrzymałości i w końcu powala na kolana. Wyjąc w samotności zastanawiasz się, w którym momencie to się popsuło, albo czy kiedykolwiek było naprawdę dobrze. Ta miłość boli, bo opiera się na kłamstwie, manipulacjach, nierzadko fizycznym bólu.

Ten rodzaj miłości uczy nas, kim jesteśmy, ale przede wszystkim uczy nas czego nie chcemy w życiu i w związku. Na początku wydaje nam się, że nasze wybory są inne niż te, których dokonywaliśmy pochłonięci pierwszą miłością, ale tak naprawdę ciągle wybieramy po to, żeby odrobić kolejną lekcję z życia. W końcu uzależniamy się, czy tego chcemy, czy nie. Taka miłość staje się cyklem, ciągle i stale powtarzającym się cyklem, ponieważ wierzymy, że skończy się lepiej niż poprzednio. I tak, za każdym razem próbujemy od nowa i za każdym razem kończy się jeszcze gorzej niż było.

To wyniszczająca, niestabilna, egoistyczna miłość, pełna emocjonalnego, psychicznego czy nawet fizycznego znęcania się i manipulacji, w każdym razie i bez wyjątku dramatyczna. Zupełnie jak w ulubionym filmie czy książce, to co trzyma nas w napięciu to podtrzymywanie dramatu. To emocjonalny roller-coaster z ekstremalnym odchyleniem, i tak jak narkoman poszukujący działki tak i Ty pokonujesz pętle, nagłe zwroty i skręty i najniższe doły mając nadzieję na jeden wzlot.

To jest ten rodzaj miłości, gdzie Twoje niekończące się próby utrzymania jej stają się ważniejsze od niej samej. To jest miłość, gdzie pragniemy, żeby wszystko bylo dobrze, a kiedy nie jest - bo nigdy nie będzie dobrze - czujemy się pokonani, w głębi duszy wiemy, że to dla naszego dobra ale próbujemy, wciąż próbujemy. Z tej miłości bardzo trudno się wychodzi.


3. Nagła i niespodziewana miłość
To jest miłość, która przychodzi z lewej strony, kiedy Ty patrzysz w prawo. Taka, która na pierwszy rzut oka wygląda niewłaściwie, a jednak niszczy wszystkie nasze dotychczasowe wyobrażenia o tym, czym miłość tak naprawdę być powinna. Taka, która przychodzi tak łatwo, że wydaje się niemożliwa i wręcz nieprawdziwa. Bo kiedy coś wydaje się za dobre, żeby było prawdziwe, to prawdopodobnie nie jest, prawda? Więc początkowo czekasz na jakąś katastrofę, która musi się wydarzyć, ale - uwaga, uwaga! - ona jakoś nie nadchodzi.

To nagłe połączenie dusz ciężko jest określić potocznym określeniem "miłość zwala z nóg", bo po prostu tego nie planowaliśmy, nie czekaliśmy na to, samo przyszło. Jakoś wszystko wydaje się współgrać i czujecie, że po prostu do siebie pasujecie jak połówki jabłka. Nie ma żadnych oczekiwań co do tego, jak każde z Was się będzie zachowywać, jak ubierać, jak rozmawiać, nie ma żadnej presji żeby udawać cokolwiek. Jesteśmy akceptowani w zupełności za to kim jesteśmy i przyznaję szczerze, to naprawdę może wystraszyć. Ten rodzaj akceptacji kompletnie wstrząśnie Tobą i zmieni do cna wszystkie Twoje przekonania o miłości.

To nowe doświadczenie zupełnie nie pasuje do obrazu miłości, jaki sami sobie stworzyliśmy. Nagle jakoś jednak udaje się zniszczyć wszystkie przyjęte wcześniej założenia i odkrywamy, że miłość niekoniecznie wygląda tak ją widzimy w filmach, niekoniecznie tak jak przedstawia się ją w książkach. To jest miłość, która stawia nas na nogi i pozwoli odkryć lepszą wersję samego siebie. To jest miłość, na którą zasługują wszyscy i chce się, aby każdy taką znalazł.

To jest miłość, która wygląda dobrze, bo właśnie taka jest.



Nie każdy ma szansę doświadczyć każdego rodzaju miłości w ciągu życia, być może dlatego że nie jesteśmy na to gotowi. Być może prawda jest taka, że musimy się nauczyć czym miłość nie jest, zanim zrozumiemy co ona tak naprawdę znaczy. Być może potrzebujemy całego życia żeby przejść każdą lekcję z osobna, albo, jeśli mamy szczęście, wystarczy nam na to zaledwie kilka lat.

Oczywiście są tacy, którzy zapadają na miłość tylko raz i jakoś to trwa od pierwszego spotkania, poprzez małżeństwo i wspólne życie, do ostatniego oddechu. Słyszymy opowieści o ich pierwszym spotkaniu, o miłości od pierwszego wejrzenia, po czym nabieramy przekonania że jednak to jest możliwe i że takiej miłości chcemy dla siebie. Spoglądamy na poszarzałe fotografie dziadków i myślimy: "Tak, oni się naprawdę kochali, oni mieli szczęście". I być może mieli.

Ale gdyby zapytać mnie, to uważam, że właśnie ci, którzy dotrwali do tej trzeciej miłości - nieważne jak długo to trwało - właśnie ci są najbardziej szczęśliwi. Ci, którzy wydawali się porzucić nadzieje po wszystkich miłosnych zawodach i porażkach, ale jednak próbowali dać miłości jeszcze jedną szansę.

Jeśli chodzi o miłość (nie tylko o miłość, ale o niej tu mowa), nie wierzę w przeznaczenie, wierzę za to w wolny wybór.
Nie wydaje się to za bardzo romantyczne, ale ma za to znacznie głębsze znaczenie. Wierzyć w przeznaczenie to wierzyć, że gdzieś tam jest ktoś, specjalnie dla ciebie wybrany, idealnie dopasowany. Wierzyć w przeznaczenie oznacza bierność. Wybór natomiast oznacza, że sami znajdujemy kogoś do kochania i sami decydujemy o tym, czy chcemy z nim być, pomimo niedoskonałości, pomimo wad. Niekoniecznie oznacza to "kochać mimo wszystko", bo jeśli wada partnera jest na tyle upierdliwa, że nie potrafimy dać sobie z nią rady, to niestety nie wróży najlepiej i taka miłość może się okazać być z rodzaju number 2. Ale to w końcu nasz wybór, jeśli odrobiliśmy wszystkie lekcje z życia to taka sytuacja nie powinna się zdarzyć. 

Nasze życie to nasze wybory. Możemy więc wybrać przyszłość z pierwszą miłością, tą która uszczęśliwia wszystkich, tylko nie nas. Możemy wybrać drugą miłość, ma to sens przy założeniu, że jeśli nie trzeba o coś walczyć to znaczy że to nie ma wartości. Albo możemy skoczyć na głęboką wodę i wybrać wiarę w trzecią miłość. Możemy wybrać miłość, która buduje, która sprawia, że czujemy się jak w domu, która jest skarbem naszego życia, z którą chcemy spędzić resztę swoich ziemskich dni.

Oczywiście, nigdy nie zapomnimy uroków pierwszej milości, zawszę będziemy mieli jakieś słodko-gorzkie wspomnienia drugiej, ale dopiero trzecia tak naprawdę zapiera dech w piersi i odświeża, odbudowuje. Miłość, której nigdy się nie spodziewałaś(eś). Miłość, która pokaże Ci, dlaczego nie ułożyło Ci się (lub popsuło nagle) z nikim wcześniej. Taka, którą pewnego dnia będą przeżyć chciały twoje dzieci i wnuki.

W obecnych czasach zupełnie nie docenia się znaczenia tej ostatniej, najważniejszej miłości. Dlatego, kiedy już w końcu uda Ci się znaleźć kogoś ważnego, kiedy wybierzecie siebie wzajemnie, kiedy uznasz, że jest to TA osoba, jedyna i ostatnia, na zawsze, będzie to naprawdę wielka sprawa, której nawet przeznaczenie się nie oprze.


-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Opracowanie własne na podstawie artykułu znalezionego na https://www.readunwritten.com/

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Krótka notka o tym że żyję, ale co to za życie

Jak w tytule. Żyję, ale co to za życie.
W połowie lipca walnęło mnie coś w prawym boku, łupnęło i nie popuściło przez dwa dni. Nie byłam w stanie schodzić po schodach, na szczęście łazienkę mam na piętrze, a jeść mi się nie za bardzo chciało. Był moment, że prawie zdecydowałam, żeby mnie Chłop do szpitala wiózł, ale po chwili uznałam, że sytuacja nie jest z rodzaju tych krytycznych, więc przetrzymałam z postanowieniem, że jak nie przejdzie to pojadę następnego dnia. Ale następnego dnia zaczęło trochę puszczać, na tyle, że nie odwołałam rodzinnej kolacji w restauracji z dzieckami. Dziecka wyraziły najgłębsze zdumienie, że matka nie pije alkoholu i je też nie za bardzo, po czym dowiedziawszy się przyczyny kazały natychmiast iść do lekarza. Powiedziałam, że pójdę jak mi nie przejdzie.
Ale przeszło. Znaczy nie przeszło. Znaczy silny atak już nie nastąpił, ale łupanie przemieściło się w nieokreśloną część dolnego brzucha. Znaczy - wszędzie, z przodu, z tyłu, z boku, z drugiego boku. Poszłam do lekarza. Przepisała mi zaległe badanie krwi na tarczycę i usg brzucha.
Badanie krwi mnie zaskoczyło i przeraziło jednocześnie. Mam niedczynność tarczycy. Tadam! No mam, wiem że mam bo od dwunastu lat borę tę cholerną tyroksynę, codziennie mała tabletka na czczo, koniecznie co najmniej pół godziny przed jedzeniem, co rok badania okresowe, co rok w najlepszym porządku. Aż do teraz. TSH mam większe, niż miałam gdy mnie zdiagnozowano. I tu popełniłam duży błąd. Byłam tak skupiona na tych fikach mikach co mi się dzieją w brzuchu i tak zaskoczona wynikami, że zgodziłam się potulnie z tym co powiedziała pani doktor. A powiedziała tak - Jak nic się nie dzieje, to ona proponuje nic nie robić, może to jednorazowy skok, niech przyjde za trzy miesiące to sprawdzą krew ponownie i wtedy podejmiemy kroki.
Poszłam do domu. Chodzę po internetach, szukam. Natrafiłam na wytyczne NHS (służba zdrowia) w sprawie nagłego wzrostu TSH. Patrzę - jak nie ma objawów to nic nie robić, powtórzyć badania za trzy miesiące. Jak są objawy to zwiększyć dawkę tyroksyny, powtórzyć badania za trzy miesiące. No tak. Pani doktor trzymała się wytycznych. Bo ja NIE POWIEDZIAŁAM jej o tym, że od kilku miesięcy mam skórę suchą jak nosorożec, NIE POWIEDZIAŁAM że od maja zaczęły wypadać mi włosy i mój bosze, przysięgam, że mam tych włosów w chwili obecnej może jedną trzecią tego co miałam, to jest po prostu tragedia, wyłażą garściami, głowę myję tylko raz w tygodniu, bo jakbym myła częściej to nic bym już na głowie nie miała. POWIEDZIAŁAM, że czuję się bardzo zmęczona i ospała, ale że może to mieć związek z moim brzuchem.
Poczyniłam kalkulacje. Nie robić nic, za trzy miesiące kontrola krwi, wyniki po tygodniu, wizyta u doktorki po następnym, większa dawka leków (zakładam że dostanę) zacznie działać po sześciu. Czyli mam być w TAKIM STANIE do końca roku??? Podjęłam decyzję. Sama sobie zwiększyłam dawkę leku. Kroję tabletki na pół i biorę dodatkową połówkę co drugi dzień. Codziennie się boję, bo wiem jakie mogą być skutki. Ale nie mogę tego robić nielegalnie, bo po tych trzech miesiącach wyniki się poprawią, więc jak się poprawią to nic nie trzeba będzie robić i sama sobie zaszkodzę. Poza tym, leków mi nie wystarczy. Umówiłam się więc na wizytę "telefoniczną", w czwartek. Powiem co i jak i poprosze o zmianę dawki. Nie sądzę, żeby odmówiła.
USG mam w środę. I uwierzcie mi, najbardziej boję się tego, że nic mi tam nie wykryją. Fiki miki wciąż w brzuchu skaczą. To już będzie jakieś sześć tygodni.

piątek, 17 sierpnia 2018

I znów się spóźniłam

Najbardziej znana tego typu atrakcja w północnej części Anglii to Yorkshire Lavender. Dwa lata temu była głęboka zima, jak nam się zachciało lawendowe pole oglądać. Niestety, otwarty był tylko sklep. W zeszłym roku trafiliśmy tam w listopadzie, mogliśmy wejść ale tylko do "przedszkola", jak nazywa się szkółka roślin, czyli szklarnie lub tunele foliowe w tym wypadku. W tym roku wypadło nam w połowie sierpnia i kurcze, też już za późno. Wielka część lawendy była już wycięta i przygotowana na zimę. A reszta w stanie przekwitającym. Niemniej jednak, powiedziałam: jak już jesteśmy to wchodzimy. Wstęp groszowy, trzy funty za dorosłego, dwa pięćdziesiąt za emeryta.  No to weszliśmy.

Na początek trafiliśmy na lawendowy labirynt. Łaziliśmy po nim jak dzieciaki jakieś, tam i z powrotem, łatwo nie było ale nie oszukiwaliśmy. Teść oszukał bo się na papierosa spieszył :-) Poniżej zdjęcia z labiryntu.






Pomimo, że lawenda już przekwitała, aż buzowało od różnych owadów. Motylki, żuczki, trzemiele i uwaga, uwaga! pszczoły, najprawdziwsze pszczoły miodne. 
A potem poszliśmy sobie pochodzić. Lawendowy park to nie tylko lawenda, to także wystawa najróżnistych ziół i kwatów polnych. 



Setki odmian lawendy, różne kolory, białe, różowe, różne odcienie fioletu, lawenda angielska, lawenda francuska...









Oprócz kilku placyków dla dzieci, także zabawa dla dorosłych. Poza labiryntem, można "pograć" w Snakes and Ladders (Węże i Drabiny), bardzo popularną grę planszową, tym razem utworzoną na pagórku.


Ukończyliśmy trasę wężową :-)


Ciekawe dekoracje :-)


Widok z góry. W rozkwicie musi to wyglądać naprawdę imponująco, niestety mogłam sobie pooglądać tylko na ich stronie https://www.yorkshirelavender.com/


Mały stawik z koszyczkami lilii wodnych.




Te zwierzaki w dali to jelenie. Nie wiem dlaczego w większości białe, pewnie taki gatunek.  



Tak wygląda wycięta górka lawendowa. 



A tak wygląda jeszcze nie do końca przekwitnięta.  



Małe boisko dla dzieciaków.


I jeszcze jedna brama donikąd.


Proszę zamykać bramę :-) 


A to mała górka porośnięta lawendą, z króliczą norką (pewnie służącą do zabaw w poszukiwanie króliczka w czasie wielkanocnym)


I napis: Proszę nie zostawiać marchewki, wyjechałem na wakacje :-)


Po około dwóch godzinach łażenia, szwędania się i oglądania roślinek zgłodnieliśmy. Usiedliśmy sobie więc w ogródku restauracyjnym i zamówiliśmy co nieco do jedzenia. Wszyscy mieliśmy ochotę na tosty (zapiekana kanapka z szynką i serem), chłopaki zamówiły sobie po herbatce, mnie dostał się lokalnie produkowany lawendowy dżin z tonikiem. Dodatkowo Chłop oczywiście zamówił kawałek ciasta. On zawsze musi zjeść kawałek ciasta po jedzeniu, żeby nie wiem co. Chude toto, niech je. Po zjedzeniu odstawił talerzyk na bok, natychmiast zjawiła się nie wiadomo skąd osa, za nią jej koleżanki. Dałam im kropelkę dżinu, ale nie chciały. Umoczyłam więc w tej kropelce kostkę cukru, do której przyssała się nasza osunia, na dodatke zrobiła się agresywna i odgoniła wszystkie pozostałe osy. Jak skończyła, była obżarta jak bąk, ledwie mogła się unieść nad talerzem. Nie wiem, co się z nią stało, bo poszłąm na zakupy. 


W przedszkolu kupiłam trzy małe lawendy do mojego biednego ogródka, w sklepiku dwa olejki lawendowe. Chłop od razu wymaział je sobie na głowie i uznał, że są wspaniałe. Teraz będzie codziennie udawał, że go głowa boli :-)

Niedaleko Lawendy jest Castle Howard, wielka posiadłość z imponującym zamkiem. Ale już było za późno na wizytę, za to przyzamkowy sklep ogrodniczy był otwarty. I powiem szczerze, był to najlepszy sklep ogrodniczy, jaki widziałam. Piękne, zadbane, ładnie wyrośnięte rośliny, drzewka i krzewy całe w owocach, przepiękne ornamenty, byłam pod wielkim wrażeniem.






Zakupiliśmy sobie po krzaku czarnej i białej porzeczki, jakieś trzy rośliny do posadzenia w ogrodzie jesienią i cebulki szachownicy. Kupiłabym wszystko, gdybym tylko miała gdzie to wysadzić :-) 

A na koniec zdjęcie z zamku Howard, które udało mi się zrobić przez bramę. 


No cóż, trzeba tu będzie wrócić, i do Lawendy i do Zamku. Ale to już w przyszłym roku. Właściciel Lawedowych Pól, starszy człowiek trudniący się podnoszeniem papierków i rozmową z gośćmi, zdradził nam w sekrecie, że najlepszy dzień na wizytę jest 12 lipca. Wtedy lawenda jest w pełnym rozkwicie. No cóż, może uda się sprawdzić, mam przecież na stanie 3 krzaczki, co nie? :-)

poniedziałek, 13 sierpnia 2018

Z wizytą u teściowej

Od końca maja moja teściowa jest w, jak my tu mówimy, home. A właściwie Nursing Home, po polsku dom opieki. To jest już druga placówka tego typu, z poprzedniej ją, powiedzmy szczerze, wyrzulili (uznali że placówka jest dla niej nieodpowiednia), po tym jak podnosiła unieruchomionych staruszków z ich foteli żeby sobie szli, bo to nie jest ich dom, tylko jej. W sumie, bardzo dobrze, bo poprzedni dom, poza tym, że ona jedyna z rezydentów była osobą chodzącą, pozostawiał wiele do życzenia. Mnie się nie podobał, Chłopu też nie, mały, ciemny, przytłaczający i po prostu niebyt przyjemnie pachniał, chyba stęchlizną. W lipcu przenieśli ją do aktualnego domu, który jest bardziej przystosowany do pacjentów z demencją i innymi chorobami mózgu. W ubiegły weekend byliśmy ją odwiedzić. "Odwiedzić" to raczej słowo na wyrost, chyba bardziej adekwatne byłoby "zobaczyć".
Zaparkowaliśmy pod dużym starym domem z wielkimi oknami i zadbanym ogrodem. Wpuszczono nas po zadzwonieniu domofonem, z małego holu weszliśmy do obszernego salonu, który był jednym z dwóch pomieszczeń komunalnych. Stół jadalny, krzesła, fotele, sofy, duży telewizor, urządzone w stylu pierwszych klas podstawówki. Gry planszowe na półkach, układanki, kredki. W fotelach i sofach pół-drzemiący rezydenci. Jeden z nich (jedyny, z którym da się przeprowadzić składną rozmowę) wita się serdecznie z teściem, widać że wszyscy się tam znają. Teść anonsuje "syn i synowa". Teściowa siedzi z założonymi rękami i patrzy na nas bez żadnej ciekawości. Mówię po cichu do Chłopa, że może by przytulił mamę, przywitał się. Robi to, ale nie widać żadnego zainteresowania, ona nie wiem kim jesteśmy. Opiekunka proponuje, żebyśmy przeszli do conservatory (nie wiem jak to jest po polsku, oranżeria? przeszklona weranda?), tam jest więcej miejsca. Teść próbuje ostrożnie:
"Chodź, pójdziemy na werandę". Ona:
"Nie idę".
On nie ustępuje. Bierze ją delikatnie za rekę i powtarza:
"Chodź, teraz idziemy na werandę".
Ona patrzy, czy nikt nie protestuje, wstaje i idzie z nami. Po drodze mijamy kuchnię, gdzie widać przygotowania do lunchu, jakieś pomieszczenia gospodarcze. Zaczynają się pokoje rezydentów.
"Pokażesz im swój pokój, Kwiatuszku?" - pyta teść, gdy mijamy jej pokój. Ona bez słowa wchodzi z nami. Pokój jest dość mały, ale wystarczający. Niewielka szafa, szafka nocna, umywalka z lustrem (niestety nie ma osobnej łazienki), łóżko z kolorową pościelą. Dość surowo w porównaniu do innych pokoi, żadnych zdjęć, żadnych obrazków, żadnych dupereli. No ale dom teściów też jest raczej oszczędny w dekoracje i nie ma w nim żadnych zbędnych rzeczy, więc odzwierciedla to tylko osobowość mieszkańca, a raczej opiekuna. U teścia wszystko jest poukładane, pozamykane, żadnych naczyń w zlewie, żadnej pasty do zębów na widoku, żadnych walających się kluczy. Dekoracyjna szafka jest do dekoracji, a nie żeby w szufladkę coś włożyć, wszystko odkłada od razu na miejsce,  och, jak mnie to denerwuje. Pisałam już o tym, jak przy okazji wizyt w naszym domu stara się wprowadzić swoje porządki. Dla mnie dom to jest dom a nie cztery ściany. No ale.
Tak więc pokój teściowej, pusty i surowy. Pojedyncze łóżko z kolorową pościelą. Na poduszce, przykryte kołdrą, dwie lalki. Popatrzyliśmy na siebie z Chłopem porozumiewawczo, o tym już słyszeliśmy, ale dopiero jak się zobaczy to się widzi. Teść mówi:
"O, i lalki są w łóżku".
Teściowa:
"To są dzieci".
"Jakie ładne dzieci" - mówię. "Dziewczynka i chłopczyk?" Większa lalka jest łysa w niebieskim ubranku, mniejsza w czapeczce, w różowych śpioszkach ze słonikiem.
"Tak, dziewczynka i chłopczyk" - odpowiada teściowa. Dotyka chłopczyka w łysą główkę. "On jest popsuty" (broken po polsku popsuty, ale też złamany), "nie czuje się dobrze, musi iść do lekarza".
"A jak te dzieci mają na imię?" - pyta Chłop.
"Nie wiem, one dopiero tu przyszły, muszę się nimi opiekować" - mówi mama Chłopa.
Dotykamm łysą lalkę w czoło.
"Nie ma gorączki" - mówię. "Ale lepiej je mocniej przykryjmy, żeby im było cieplej". Przykrywamy więc lalki razem i wychodzimy z pokoju.
Po drodze widzę otwarte drzwi do pokojów innych rezydentów. Widzę zdjęcia, jakieś puzdereczka, szkatułki, kocyki, maskotki. To z czym każdy się identyfikuje, z czym czuje się najlepiej. Mijamy pochyloną kobietę w rozpuszczonych siwych włosach, w szlafroku.
"O, Inga" - mówi radośnie teść. Kobieta odpowiada coś w języku, którego nie rozumie nikt. "Inga to moja dziewczyna" - śmieje się teść. "Mam jeszcze jedną, ale jakoś jej dzisiaj nie widzę". Inga to Ingrid, jest Niemką. Od kiedy choroba zaczęła postępować, mózg przestał sobie radzić z dwujęzycznością i Inga mówi mieszanym niemiecko-angielskim językiem, a trudności z wymową w ogóle powodują, że jej mowa jest bardzo słabo rozumianym bełkotem. Teść tłumaczy, że Inga "nosi" przy sobie listę zakupów (pokazuje coś co trzyma w pustej ręce) i przychodzi do niego z tą listą wysyłając go do sklepu.
Weranda jest imponująca. Wielka, jasna, oszklona, prowadząca do ogrodu. Telewizor, jakieś sprzęty grające, pojedyncze skóropodobne rozkładane fotele, stół z krzesłami. Na parapecie zabawki i pluszowe misie. Teściowa przygarnia trzy misie i siada z nimi w fotelu. Mąż ogląda jej ręce, na których zauważa ślady brudu. Zabiera ją do łazienki, po drodze pokazując nam na migi, że to wcale nie jest brud...
Wracają po chwili, teściowa ponownie zapada w fotelu tuląc trzy miśki, Ingrid przychodzi w samej koszuli nocnej z listą zakupów. Pojawia się pracownik proponując nam coś do picia. Odmawiamy grzecznie. Zbliża się pora obiadu, nie chcemy przeszkadzać, zresztą niedługo idziemy. Rozmawiamy trochę, teść stara się nam przekazać informacje na temat opieki i działania systemu, teściowa siedzi i patrzy nie wiadomo gdzie. Słychać już stukanie talerzy. Teść doradza nam, żebyśmy wyszli pierwsi, a on wyśliźnie się po nas, czasami musi stosować fortel bo żona po prostu idzie za nim. Ona chodzi tak za każdym innym gościem, ale on w dalszym ciągu nie może się przyzwyczaić, że ukochana kobieta już go niestety nie rozpoznaje. Tym razem fortel nie był konieczny. Po prostu została w fotelu.



piątek, 10 sierpnia 2018

Wpadłam

No i tyle jej było.
Książkę se kupiłam - mówi.
I tak siedzi od dwóch tygodni i przewraca te kartki i przewraca, a książki jak nie ubyło tak i nie ubywa. Czary jakieś czy co....


To tak tylko, abyście o mnie całkiem już nie zapomnieli.
Na razie wciąż siedzę w osiemnastym wieku, ale wrócę do Was, powiadam Wam, wrócę...