piątek, 28 czerwca 2013

Humor z zeszytów szkolnych

Dzisiaj trochę geniuszu matematycznego.


Jeśli podzielimy graniastosłup wzdłuż przekątnej podstawy, to otrzymamy dwie trumny.

Trójkąt Pitagorasa, to trójkąt kwadratowy.

Koło to jest linia, bez kątów, zamknięta, by nie było wiadomo gdzie jest początek.


I wisienka na torcie - miałam nie zamieszczać, ale już poszło przez internet, podobno zaśmiewa się z tego cała Ameryka, to niech u mnie też będzie



(Zaczerpnięte z internetu)

czwartek, 27 czerwca 2013

Małe czarne

Maszerując wczoraj po kampusie spotkałam to:


Szczerze mówiąc trochę czasu mi zabrało zlokalizowane dźwięku przypominającego skrzyżowanie wroniego skrzeku z płaczem dziecka, zblendowane z turkotem traktorka, bo szłam sobie zamyślona grając prawdopodobnie w jakąs głupią gierkę na telefonie.  No ale zauważyłam, zresztą trudno było nie zauważyć, jak wyszło toto spod samochodu i zaczęło mnie wołać jeszcze głośniej.


I kładło się co chwila na ziemię, domagając głasków chyba, ale ja niestety obcych nieznanych kotów nie głaszczę jak wam wiadomo, bo się boję jakieś choróbska przynieść moim kotom.


Małe czarne to była na pewno kotka, bo jak się kładła to widziałam cycuszki. Wychudzona nie była, raczej dobrze odkarmiona, futerko trochę przykurzone, ale nie ma się co dziwić jak się tak pokładała na ulicy. W tej części kampusu mieści się Wydział Rolnictwa, są tam szklarnie i jest w nich ciepło i na pewno sobie tam mieszka i ją karmią dobrzy ludzie. Jakieś myszki też na pewno się znajdą.


Wołała mnie i wołała, a ja do niej gadałam i przekonywałam że jej nie pogłaszczę, ale bardzo mi się podoba i takie tam. Uszła tak ze mną ze sto metrów, w końcu stanęła. Patrzyła chwilę za mną, po czym zawróciła.

wtorek, 25 czerwca 2013

Na sportowo jeszcze raz

Popełniłam wczorajszego posta i teraz mam wyrzuty sumienia, bo wypadłam w nim jak worek ziemniakow  więc się muszę wytłumaczyć.
Sport lubiłam od dziecka. W czwartej klasie szkoły podstawowej zaczęłam grać w hokeja na trawie, kariera moja była dość intensywna, treningi trzy razy w tygodniu, w każdy weekend mecze, w wakacje i ferie - obozy kondycyjne i techniczne. Fajne czasy były. Chociaż, hokej nie był za bardzo popularny w tamtych czasach i trochę się tego wstydziłam. Ale co przeżyłam, co zwiedziłam, to moje. Po każdym turnieju był przecież czas wolny. Trzy Śląski, Mazowsze, Wielkopolska, Niemcy, Czechy, przez osiem ładnych lat (a może i dłużej???) non stop wyjazdy, non stop "na walizkach". Dodatkowo w liceum zaczęłam biegać i również brać udział w lokalnych zawodach, ludzie, kiedy ja miałam na to wszystko czas? I nauka, i matura... No tak, ale nie było komórek i komputerów, a w telewizji tylko dwa programy, w radiu cztery.
Ze sportem czynnym rozstałam się gdy poszłam na studia. W moim uczelnianym mieście nie było hokeja, a innego sportu uprawiać mi się już nie chciało. Nie licząc "ganianego" na basenie z chłopakami raz w tygodniu.
A potem wyszłam za mąż, urodziły się dzieci. Moim sportem stały się spacery z wózkiem, następnie chodzenie po górach. Cały czas zajmowały dzieci i ich zajęcia.
Odżyłam kiedy już urządziliśmy się w Szkocji. Dzieci zaczęły żyć trochę własnym życiem, było coraz więcej czasu dla siebie. Najpierw chodziliśmy z mężem na siłownię, ale znudziło się nam po kilku miesiącach. Przez rok chodziłam na kurs pływania, ale nie nauki pływania, tylko aby poprawić styl i kondycję. Nauczyłam się prawidłowo machać rękami i nogami w wodzie, a nawet trochę delfinka. Ale generalnie stwierdziłam że basen to nie dla mnie, od czasu do czasu tak, ale nie stale. Po prostu - mam mały nos i woda mi się ciągle wlewa. Potem zatoki bolą. No ale pływać umiem dobrze i czasami dla relaksu na basen chodzę. Ale namiętność to nie jest i już.
W którymś momencie mąż namówił mnie na badminton. On grał już dobrze, ja tak sobie, ale się szkoliłam, zmieniałam poziomy na coraz bardziej zaawansowane, kupiłam sobie prawidłowy sprzęt. Zaczęłam grać w klubie, potem w lidze. Oczywiście nie profesjonalnej, ale u nas w regionie są trzy ligi amatorskie i gram w każdej z nich. W sezonie gram co najmniej 3 razy w tygodniu po dwie godziny, a jak są mecze to i pięć razy. Coraz więcej pieniędzy wydaję na sportowy ekwipunek, ale wiem że to popłaca, bo jak jest coś droższe to i wytrzyma więcej i posłuży lepiej, przynajmniej w tym temacie. Ostatnia moja rakietka kosztowała... ekhem... ponad 150 funtów, ale warta swej ceny.
W ubiegłym roku pod koniec sezonu badmintona czułam pustkę, kupiłam więc buty do biegania i zaczęłam biegać. Pobiegałam jednak tylko przez wakacje, bo zrobiło się, zimno, ciemno, nieprzyjemnie, a ja nie przyzwyczajona do takich warunków jestem. Buty stały całą zimę odłogiem, ale wiosną, kiedy wszystkie choroby minęły i zrobio się ludzko na dworze, założyłam je znowu i zaczęłam od nowa, tym razem już z porządnym planem w głowie. Zaczęłam więc podręczniokowo od 10 minut marszu, 15 minut biegu, 10 minut marszu. Stopniowo zwiększałam bieg a zmniejszałam marsz, przy okazji ustalając optymalny rytm i oddech. W chwili obecnej jestem na 35 minutach biegu, zajmuje mi to mniej więcej troszkę ponad 5 kilometrów. Na razie jeszcze biegam na "czas", ale kiedy będę w stanie już biec godzinę bez przerwy, zacznę biegać na "odległość". Najpierw 10 km. Potem zobaczymy.
Tak więc, moi drodzy, sport nie tylko oglądam w telewizji. Jak się tak zastanowić to prowadzę naprawdę aktywny tryb życia. W tej chwili - 2 razy badminton, 3 razy bieganie, w weekendy nie biegam. I czasami w środy też nie, zależy ile sobie wstawię we wtorek. Zarówno badminton jak i bieganie sprawiają mi ogromną przyjemność, nie tylko w postaci wydalonego potu i szybszego bicia serca. Badminton to wydarzenie socjalne, rozmawia się z ludźmi, nawiązuje się przyjaźnie. Bieganie zostawiam sobie i tylko sobie. Nie słucham muzyki, nie umiałabym chyba. Wolę napawać się śpiewem ptaków, zapachem krzewów i traw, widokiem króliczków uciekających spod nóg...
Oto cała ja. Na sportowo.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Na sportowo

Weekend minął na pod znakiem sportu.
Najważniejszym dla nas wydarzeniem był naszego synka egzamin na stopień dan, w sobotę. Oczywiście, chodzi o karate. Najpierw trzygodzinny trening, w czasie którego mamusia i tatuś wybrali się do pobliskiego centrum handlowego zabić czas. Normalnie w takich wypadkach mamusia z tatusiem chodzą pograć w badmintona lub na basen, ale jakoś teraz nie mieli ochoty. No to zdecydowano że Centrum Handlowe będzie OK. W czasie czasu zabijania:
1 - załapali się na powrót ludzisk z jakiegoś pochodu, co okazało się być obchodem 160-lecia piekarstwa w miasteczku,
2 - obeszli centrum handlowe w celu znalezienia Costa Coffee, a jak już znaleźli to sie okazało że wolnych stolików niet a na wynos się im nie chciało,
3 - wrócili do wcześniej zauważonego Starbucksa, w którym zamówili sobie po kubku kawy mrożonej, którą konsumowali jak najdłużej się dało, zabawiając się rozmową w przerwie gry na telefonach,
4 - czekali jedno na drugie rozglądając się z paniką w czasie gdy jedno (lub drugie) niepostrzeżenie znikało w sklepie, w którym dostrzegło coś naprawdę super-odlotowego, i co należało dotnąć już-w-tej-chwili,
5 - dostali do ręki ulotkę linii autobusowych na lotnisko, do której była dołączona piłeczka antystresowa, nie powiem żeby się nie przydała (!),
6 - zakupili po głębokim namyśle i wypróbowaniu wszystkich możliwych kombinacji zapachowych, olejek do masażu,
7 - wzięli udział w głosowaniu na najpiękniejszy ich zdaniem obraz galerii obrazów tamtejszego klubu artystów-malarzy,
8 - prawie zmokli wracając do hali sportowej bo rozpętała się ulewa, ale przezorny małżonek zabrał ze sobą parasol, tak że tylko buty były mokre i spodnie do kolan.

Po trzygodzinnym treningu syn wyszedł z sali mokrusieńki i wymęczony, a tu jeszcze egzamin. Muszę przyznać że denerwowaliśmy się wszyscy, nie tylko my jako rodzice, ale też jego koledzy z dojo, którzy specjalnie zostali obserwować przebieg egzaminu. Egzamin na dan nie jest łatwy, jest w nim bardzo dużo elementów, zarówno technicznych jak i walki, w dodatku dochodzą nerwy. Nie mieliśmy wątpliwości że zdał już na samym początku, bo wszystko robił najlepiej, ale on miał stracha. Bo tu przekręcił rękę o dwa stopnie nie tak jak trzeba, bo tam przytrzymał o ułamek sekundy za krótko, bo za słabo uderzył, bo za silno... wiecie jak to jest. Mąż, który do tej pory trochę go jednak krytykował, był pod wrażeniem. Pewnie dlatego że nie był z nami na kilku ostatnich zawodach. Syn zdał swój egzamin jako jeden z czterech (na dwudziestu-kilku usiłujących) i to w najlepszym stylu. Ale bycie reprezentantem kraju do czegoś zobowiązuje, za piękne oczy do kadry nie wybierają. I tak to ostatni członek reprezentacji Szkocji w karate tradycyjnym zdobył swój czarny pas. Którego cena, jak ją zobaczyłam, prawie zwaliła mnie z nóg, ale niech ma! Urodziny miał przecież niedawno.

No a potem oglądaliśmy urywki walki "Diablo" Włodarczyka, w telewizji leciał film "Wimbledon" to też sobie troszkę pooglądaliśmy, ale nie za długo bo nudny był, w polskim internecie cały czas trąbili o ślubie Roberta Lewandowskiego, tak że widzicie - cały weekend na sportowo. A w niedzielę wieczorem leciały wszystkie 3 części filmy "Snajper", z czego obejrzałam kawałek drugiej i początek trzeciej, no co, strzelanie też sport, no nie?
;-))


piątek, 21 czerwca 2013

Dla Eli i nie tylko oraz Humor z zeszytów szkolnych

Ela w komentarzu do mojego poprzedniego posta pyta między innymi o zioła. Pomyślałam że to dobry temat żeby się z nim podzielić w głównym poście, może komuś się przyda.
Cóż, należy niestety się przyzwyczaić, że co kraj to obyczaj, że nie wszystko co jest w naszym kraju może być dostępne gdzie indziej. Przyjeżdżając do UK byłam w szoku, bo nie mogłam na przykład w sklepie znaleźć kwaśnej śmietany. Czy mąki ziemniaczanej. Nie mówiąc o kisielach czy budyniach. Okazało się że kwaśna śmietana owszem jest, pod nazwą sour cream, a jeszcze lepsza to creme freche (z francuskiego) i uwierzcie mi, są one znacznie smaczniejsze niż polskie. Mąkę ziemniaczaną zastąpiłam cornflour (mąka kukurydziana) o takich samych właściwościach, kisieli czy budyni nie zamieniłam bo po prostu nie ma takich, no może jest custard, czyli odpowiednik rzadkiego budyniu i równie smaczny, ale to jednak nie to samo.
Kapustę kiszoną można było na początku znaleźć w Lidlu, sourcraft produkcji niemieckiej, nie to samo co polskie ale bardzo podobne. Ogórków kiszonych nie było, ale korniszonów do wyboru do koloru. Co z tego, jeżeli w sklepie nie da się kupić małych ogórków, są tylko długie, w Polsce zwane szklarniowymi. Trzeba się było przyzwyczaić. Mąka - zupełnie inna charakterystyka niż w Polsce. Tutaj mąka nazywa się tak aby można ją było skojarzyć z rodzajem wypieku, np. bread flour - do chleba, self raising flour - do ciast rosnących, plain flour - do ciast słabo rosnących, fine flour - do ciast biszkoptowych, oprócz tego wholemeal, wholegrain, brown, rice i sto stysięcy innych mąk. Wszystkiego trzeba się było nauczyć, wyszukiwać odpowiednie produkty też.
W odpowiedzi na pytanie Eli o zioła - myślę że jeśli chodzi o jakieś bardzo specyficzne, rzadkie odmiany, to może być trudno, a nawet te bardzo w Polsce popularne jak lipa, w sklepach są raczej trudne do dostania. Popularne, takie jak pokrzywa, rumianek, mięta, melisa, koper włoski, są do dostania raczej w każdym sklepie. Ale - jak to w tych czasach - wszystko można kupić w internecie, albo na ebay, albo na amazonie, albo po prostu w sklepach internertowych, wystarczy wpisać w wyszukiwarce. Specyfika tego kraju jest taka że raczej dominują gotowe mieszanki herbat na różne dolegliwości niż pojedyncze zioła.
Muszę cię jednak Elu pocieszyć, są też sklepy ze zdrową żywnością, w których można kupić ziołowe herbaty, np. Holland and Barret - tu raczej gotowe w saszetkach, ale już w Realfoods ( w Edynburgu na 37 Broughton Street i 8 Brougham Street) są w sprzedaży normalne, sypane, poza tym tam można kupić to czego w normalnych sklepach się nie da. Poza tym, taki sklep z ziołami z prawdziwego zdarzenia jest w Haddington -więcej tutaj http://haddingtonherbals.com. Wiele cudownych rzeczy można kupić też w chińskich sklepach i po znacznie niższych cenach, np. mąkę ziemniaczaną czy ryż, ja kupuję tam zieloną herbatę w różnych odmianach.
Co do zdrowej żywności i targów farmerskich, są wszędzie w okolicach tzw. farmer shops, w których można kupić naturalnie wyhodowane produkty i ich przetwory, jak owowce, warzywa, jajka, mięso ale też dżemy, soki a nawet lody. Oczywiście znacznie droższe niż w sklepach i niestety trzeba raczej mieć samochód żeby tam dojechać, bo są to po prostu... farmy gdzieś na środku pola.
W Edynburgu na Castle Terrace jest co tydzień w sobotę tzw. farmers market (http://www.edinburghfarmersmarket.com) czyli zwyczajny targ na którym farmerzy sprzedają swe produkty. Pyszne, świeże i... niestety trzeba zapomnieć o przyzwyczajeniach z Polski że na targu jest taniej, bo tutaj na targu jest o wiele drożej niż w sklepie. Ale za to zdrowo i z pierwszej ręki.
Jest też market na Stockbridge w każdą niedzielę - http://www.stockbridgemarket.com, tutaj oprócz wyrobów farmerskich można kupić również rękodzieła, upominki i to co na każdym targu.
Myślę że odpowiedziałam na pytania Eli, a gdyby ktoś miał jeszcze jakieś pytania to chętnie odpowiem.

A teraz - oczywiście

Humor z zeszytów szkolnych.

Jako że nie mam w zanadrzu żadnego obrazka który pasowałby mi do tematyki dzisiejszego posta, a jedyny jaki miałam (marichłana hehe!) już zaprezentowałam, pozostańmy w temacie zdrowia, a jak zdrowie to i bakterie.

Pewne bakterie rozkładają obornik na kompot.

Bakterie, które rozmnażają się przez kichanie, prowadzą tryb życia koczowniczy.

Serce zdrowego człowieka powinno bić 70 do 75 minut.

W dalszej drodze Nel zachorowała na febrę. Staś postarał się o ligninę i Nel wyzdrowiała.

Marysia, jak wyszła ze szpitala, to przyszła do zdrowia.


I tym optymistycznym akcentem kończę na dzisiaj.

Cytaty pisane kursywą zaczerpniętę z internetu.

środa, 19 czerwca 2013

I jeszcze jedna.

Normalnie ja chyba zwariuję! Codziennie odkrywam coraz to inne przyczyny swego złego nastroju, nie ma co się dziwić że jak się tak to wszystko skumulowało to teraz mam doła. Bo to że czuję się spuchnięta i gruba bo znowu przytyłam, to nie jest żadna przyczyna, dupa w garść, buty na nogi i do biegu marsz! Akurat to mnie tylko motywuje do działania, a że sezon badmintonowy się jakby skończył, a przynajmniej dla mnie lekko zredukował, pozostałe dni wypełniam sobie bieganiem. Oprócz tych dwóch w tygodniu kiedy odpoczywam, bo codziennie to się nie da. Ale fakt że waga nie rusza nic a nic, martwi mnie trochę jednak, bo jakaś przyczyna tego musi być. Na razie kładę to szali zmian hormonalnych które mnie w ostatnim czasie się przydarzyły i pracuję, pracuję, pracuję. Ale jak tak dalej pójdzie to pójdę do lekarza i niech mnie wyśmieje!
No właśnie - to gdzie ta jeszcze jedna przyczyna nastroju do dupy? Otóż białe noce, drodzy państwo, białe cholerne szkockie noce. Gdzie duszno i gorąco, a okna otworzyć się nie da bo te durne ptaszyska wstają już o wpół do drugiej w nocy bo jest jasno i dają koncert. No i kto by spał w takich warunkach? No to się zrywam co pół godziny, a to siusiu, a to pooddychać chwilę z łbem wystawionym za okno, a to kot, a to poduszka...No i jak człowiek niewyspany to zły.
To tyle o moim samopoczuciu w ostatnim okresie, więcej nie będę was zadręczać. Ale dobrze nie jest, wcale dobrze nie jest.

P.S. Właśnie sobie przypomniałam że kartkę na Dzień Ojca miałam wysłam, cholera i znowu zapomniałam, oby tylko doszła na czas.

wtorek, 18 czerwca 2013

Inna przyczyna złego nastroju.

Zdałam sobie właśnie sprawę że syndrom pustego gniazda to nie jedyna przyczyna mego złego samopoczucia w ostatnich dniach. To też, owszem. Tak naprawdę tąpnęło mnie gdy dowiedziałam się że w ostatni piątek odeszła kurka domowa. Czytałam jej bloga od długiego czasu, zachwycałam się ilością motylków, zazdrościłam życia blisko natury. I co? Zaledwie rok po odkryciu strasznej wieści, po tym jak wydawało się że wszystko już dobrze, że jeszcze tylko jedna lub dwie terapie... I jakoś tak, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego. Przecież podobno raka się leczy, wycina się co trzeba, czasami się zdąży zanim się to dziadostwo rozpanoszy. No to dlaczego? I jakoś tak mam straszne spostrzeżenia że to jednak chyba chemia zabija człowieka, nie rak. No bo jak nie ma przerzutów, nie ma dodatkowych zmian, to po co aplikować człowiekowi dodatkowe dawki trucizny, która niszczy wszystkie po kolei organy tak że przestają funkcjonować? Ja wiem że jest racjonalne, naukowe uzasadnienie chemioterapii i wiem że chory zrobi wszystko żeby spróbować się wyleczyć, ale zaczynam mieć wątpliwości czy człowiek żyje dłużej z rakiem czy z chemią?
To nie jest tak że ja jestem przeciwna chemio- czy jakiejś innej okropnej terapii, ale po prostu strasznie to przeżywam. Koleżanka z pracy dwa tygodnie temu została zdiagnozowana z rakiem piersi. Mają jej usunąć również węzły chłonne, podobno pierś mają oszczędzić, ale oczywiście wszystko okaże się w praniu. Potem chemioterapia. Ale nie to jest najgorsze. Najgorsze jest to że zaledwie pół roku temu na zapalenie płuc(!) odeszła jej długoletnia partnerka (koleżanka jest innej orientacji seksualnej, ale tutaj nikomu to nie przeszkadza), co załamało ją straszliwie, długo nie mogła się pozbierać. A teraz jeszcze to.
Jakoś do tej pory z ufnością patrzyłam w przyszłość, teraz patrzę z obawą. Stąd mój podły nastrój.

U nas na uczelni w kabinach prysznicowych wiszą takie obrazki:


Kobiety, badajcie sobie piersi! Przynajmniej to możecie dla siebie zrobić.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Dorosłe dzieci.

Mam "doła". Skończył się kolejny etap w moim życiu i tak jak bardzo na niego czekałam, tak bardzo teraz chciałąbym to oddalić w nieskończoność.
Moje ostatnie dziecko skończyło w sobotę osiemnaście lat. Zanim jednak to się stało, zdało ostatnie egzaminy, skończyło szkołę, dostało się na studia i to nie byle gdzie bo na Uniwersytet w Edynburgu, czym wzbudziło zachwyt całej szkoły ponieważ łatwo tam dostać się nie jest. Z całej szkoły przyjęto tylko trzy osoby. Mam z czego być dumna, a poza tym będzie blisko mamusi, hehe.
Już wcześniej syn postanowił że się z domu wyprowadza. I ja go całkowicie rozumiem, chociaż strasznie, strasznie ciężko mi się do tej myśli przyzwyczaić. Kto mu ugotuje, kto obudzi, kto wypierze? Ech, mamusine dylematy... A teraz jeszcze to. Osiemnaste urodziny.
Może teraz legalnie kupić alkohol, papierosy, może kupić dom, ożenić się, brać udział w wyborach. Może się wyprowadzić. I tu się kółko zamyka. Zostanie pusty pokój.
Jakoś nie miałam tych dylematów gdy córka kończyła osiemnaście lat. Wręcz odwrotnie, bardzo chciałam żeby się wyprowadziła, żeby zaczęła sama o siebie dbać, sama na siebie pracować. A ona twardo nie i nie, pewnie dobrze jej w domu. Mnie też jest dobrze, bo przynajmniej mi pomaga. Sprząta, gotuje, pierze. Bałagani też, ale dotarło do niej po tylu latach że posprzątać po sobie można i trzeba. Coraz częściej też wspomina o wyprowadzce. I coraz bardziej ja przestaję tego chcieć. A teraz jeszcze to.
Syndrom pustego gniazda. Chyba mnie dopada, choć ptaszki jeszcze są w gnieździe. Wiem jednak że wyfruną lada dzień i zostanę sama. Z kotami. I jak tu żyć, jak żyć?

 Foto z internetu.

piątek, 14 czerwca 2013

Humor z zeszytów szkolnych


Dzisiaj trochę historii.

"Cesarz Franciszek Józef oprócz kobiet klepał również konie, podczas gdy inni klepali biedę"

"Działalność tajnych związków zakończyła się ścinaniem członków"

"Rewolucja to jest zabicie wszystkich robotników 1 maja"

"W czasie zaborów Polskę poćwiartowano na trzy nierówne połowy"

"Przez kilkadziesiąt lat Polska nie pokazywała się na mapie bo była rozebrana"


 

O tak, narodu polskiego droga do społeczeństwa obywatelskiego była nierówna, wyboista i czasami podziemna :-)

Niech wisienką na torcie będzie cytat własny, co prawda nie z zeszytu ale z ustnej prezentacji lektury szkolnej.

Klasa maturalna. W ramach przygotowania do matury każdy ma przedstawić 10-minutową wypowiedź na temat losów żołnierza polskiego w czasie drugiej wojny światowej na podstawie wybranej lektury. Padło na mnie. Wstaję, zaczynam. Dokładnie nie pamiętam ale coś w tym rodzaju:
"Wańkowicz w "Szkicach spod Monte Cassino" opisuje bohaterstwo polskich rycerzy"... tu klasa ryknęła śmiechem... Zanim dotarło do mnie echo mojej własnej wypowiedzi, rozejrzałam się z poczuciem wstydu po czym sama zaczęłam się śmiać. Poprawiłam i dalej poszło jak z płatka, ale bohaterstwo polskich rycerzy stało się anegdotą. 

P.S. Cytaty (z wyjątkiem własnego) i rysunek pochodzą z internetu.
P.S.2. Przepraszam za jakość obrazka.

wtorek, 11 czerwca 2013

Brzydka osa, zła!

Dookoła mojego drzewo-krzaka lata zazwyczaj mnóstwo różnych stworzeń. Niekiedy zdarza się na nim wylęg gąsienic i wtedy drzewo okupują stada wróbli, a i kosy się przy tym nieźle pożywią. Zdarza się że na płocie koło drzewa przysiądą sroki, pewnie mają coś ciekawego do robienia skoro przylatują, wtedy żadem ptak nie śmie się zbliżyć, no chyba że kos który potrafi taką srokę odgonić. Ale jak na płocie usiądzie pustułka to żywej duszy dookoła nie uświadczysz.
Drzewo-a-raczej-krzak wygląda teraz mniej więcej tak:


Normalnie w ciągu dnia aż buzuje od owadów, muszek i innego latającego drobia (nie mylić z DROBIEM). No i na ławeczce pod drzewem uwielbia wysiadywać Migusia, bo przecież to takie ciekawe, tak się wszystko rusza, tyle rzeczy można pogonić i polować, polować, polować...
No i właśnie wczoraj po powrocie z pracy, mąż przybiegł do mnie spanikowany z wieścią że z Migusią trzeba natychmiast do weterynarza, że chora i coś się jej w łapę stało. Na pewno złamana, zwichnięta, skaleczona, stłuczona. I kuleje. Migusia, nie łapa.
Patrzę na kiciulę, biega jak biegała, diabliki w oczach, łapie te swoje motylki, na chorą nie wygląda. Spoglądam na łapy, rzeczywiście, przednia prawa spuchnięta jak bania, dwa razy większa niż druga. Złapać toto nie było łatwo i w dodatku jeszcze przytrzymać, bo przecież tyle rzeczy jest do zrobienia, a tu ją przytrzymują i oglądać chcą! Obejrzałam łapę dokładnie, żadnego zadrapania, drzazgi, ruchomość normalna, ale spuchnięta faktycznie. Zdjęcia tylko trochę oddają rzeczywistość, ale uwierzcie mi, różnica była ogromna.




Stwierdziłam że skoro złamania nie widać, kot gorączki nie ma, biega i skacze jak zwykle to na razie do weterynarza nie pojedziemy, najwyżej jutro jak nie przejdzie. Bo prawdopodobnie panienka bawiła się z osami i jedna nie wytrzymała! Zła osa, niedobra! A trzeba było osę gonić?

P.S. Łapka Migusi do wieczora osiągnęła poprzednie, właściwe rozmiary :-)

piątek, 7 czerwca 2013

Humor z zeszytów szkolnych

Miało nie być dzisiaj posta ale nie mogłam. Natrafiłam na dobrze sobie znaną stronę, na którą wchodzę czasami dla rozrywki i po prostu umarłam ze śmiechu. I to kilkanaście razy. I już jako trup nieżywy na śmierć postanowiłam się z wami podzielić przyczyną mojego zgonu - humor z zeszytów szkolnych.
A jako że jest to coś co mnie zawsze szczególnie rozbawia oraz z racji tego że dziś ostatni dzień roboczy, początek weekendu, więc ma być lekko i przyjemnie, postanowiłam zapoczątkować cykl piątkowy pod nazwą jak w tytule.

Dzisiaj pod tytułem: "Zoologia i botanika"

* U żaby kończyny przednie są dłuższe niż krótsze.

** Kijanka różni się od żaby tym że nie jest do niej podobna.

*** Jeż i jaskółka to zwierzęta, które pomagają rolnikowi w zjadaniu robaków.


I wisienka na torcie:





 (Zdjęcie i cytaty zaczerpnięte z internetu)

******************************************************************************

Jeżeli podoba wam się pomysł cyklu, proszę o komentarze. A może ktoś chciałby się podzielić jakąś perełką z własnego lub potomka zeszytu? Proszę o emaila (instrukcja z zakładce "O mnie") - oczywiście zachowam dyskrecję :-) Zapraszam!

środa, 5 czerwca 2013

Nie przyszedł.

Nie pojawił się znowu. Też myślałam że jak się raz kota nakarmi to będzie przyłaził. Ale to nie był dziki kot, być może się komuś zgubił, być może ktoś go wyrzucił i wędrował tak w poszukiwaniu drogi do domu, nie wiem. To już drugi kot którego nakarmiłam i nie przyszedł kolejny raz. Zresztą, i tak bym go nie wzięła, gdyby co to zawiozłabym do schroniska. Gdyby miał mikroczipa toby znaleźli właściciela, a gdyby nie, to na pewno znalazłby jakiś kochający dom. Takie koty zawsze znajdują dom. Gorzej z dzikimi, które nie potrafią przyzwyczaić się do człowieka, albo z agresywnymi, bo i takie są. Takie koty nie są przeznaczone do adopcji. Sterylizuje się je i wypuszcza do miejsca skąd przyszły, czasami czeka aż się oswoją z człowiekiem, co czasami trwa bardzo długo, czasami nigdy nie znajdują swojego stałego domu. Niektóre oswajają się ze schroniskiem i zamieszkują w nim. Oto na przykład ostatnie ogłoszenie ze strony schroniska (tłumaczenie własne)

Schronisko w chwili obecnej gości kilka dzikich kotów. Podczas gdy koty te mogą nigdy nie zostać kotem kolanowym, mogą znakomicie zaadoptować się w środowisku wiejskim, jak na przykład farmy, stajnie itp. i jako doskonali łowcy szkodników mogą zarobić na swoje utrzymanie jako "łapacze myszy". Jeśli myślisz że mógłbyś dać dom jednemu lub kilku takim  kotom, proszę o kontakt ze schroniskiem.

Oczywiście piszę tu to schronisku które znam i z którego wzięłam oba moje koty. Czy jest wyjątkowe? Nie wiem jak wyjątkowe jest na tutejsze warunki bo innego nie znam, ale przewija się przez nie około tysiąc kotów rocznie, to znaczy tyle znajduje dom. Współpracuje z nim wiele domów tymczasowych, dla kotów któe mają szczególne potrzeby, na przykład ciężarne kotki, karmiące matki, koty w bardzo podeszłym wieku czy szczególnie chore, przy czym opieka weterynaryjna opłacana jest przez schronisko. Zresztą, podkreślałam to wielokrotnie, tutaj stosunek ludzi do zwierząt jest zupełnie inny niż w Polsce. Nie słyszy się o przypadkach maltretowania zwierzęcia, dzieci z kotami (oczywiście z takimi które na to pozwolą) bawią się ale ich nie krzywdzą. Naprawdę mało jest bezdomnych kotów, a psów to chyba wcale. Do schroniska trafiają przede wszystkim zwierzęta zagubione, alnbo takie którymi właściciele nie mogą lub nie chcą się dłużej opiekować. Są też takie które trafiły tam bo je ktoś po prostu porzucił, wyprowadził się a je zostawił, jak na przykład matkę Migusi. Na szczęście małe kotki rozchodzą się jak świeże bułeczki i taką bułeczkę w postaci Migusi mam i ja.

wtorek, 4 czerwca 2013

Nie ma go.

Jak w tytule. W nocy w niedzielę nażarł się i poszedł. Wczoraj go nie było. Kota Niedzielnego oczywiście.
Może jeszcze przyjdzie.

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Niedzielny Gość

Wczoraj była niedziela, pogoda cudowna, na niebie zaledwie kilka obłoczków, więc cóż było robić? W Szkocji jak jest taka pogoda w weekend to trzeba ją wykorzystać, a jak ma się kawałek ogródka to należy go wykorzystać również. A przy okazji poobserwować jak kwiatki rosną. Na przykład taka tutaj miniaturowa azalia:


Czy całe stado orlików, które właśnie zaczęły obejmować panowanie:




Pozachwycać się niebiesko kwitnącym krzewem ceanothusa który nie chce jakoś rosnąć w Polsce:


Przystanąć nad urodą zwykłych Szkockich Dzwoneczków (Scottish Bluebells, też nie rosną w Polsce), piękniejszych każdego roku, szkoda że zapachu nie mogę przekazać, jest obezwładniający, tak pięknie pachną o tej porze chyba tylko konwalie

 
No a potem uwalić się na trawce, na kocyku, na słoneczku, zamknąć oczy i pomedytować. Cisza, spokój, sielsko, wiejsko... Delikatny wietrzyk chłodzi nagrzaną słońcem skórę... by nagle w tej ciszy podnieść głowę i znienacka, z zaskoczenia i zupełnie z bliska zobaczyć to:



Przecieram oczy ze zdumienia, kocisko jak żywe, piękne, kudłate. Żaden stąd, wszystkie tutejsze koty znam.  Wołam cichutko, kiciam, siedzi. Nie boi się ale też nie podchodzi. Migusia w niebezpiecznej odległości. Syknęła, prychnęła, pogoniła kota i zwiała po samochód. Po chwili:



Za jakiś czas obudził się Tiggy. Ten już nie popuścił intruzowi, poprychał, posykał, poparskał odgonił, ale nie za daleko.



I tak, z przerwami, przez cały dzień. Przybyły kot gdzieś znikał, by po jakimś czasie pojawić się znowu na podwórku.



Czasami też po drugiej stronie płotu.


Potem kociszcza przyszły do domu na wieczorną drzemkę. Dom szykuje się do snu. Godzina 22.30. Zaglądam przez okno. Siedzi.


Ach, niech to zdjęcie nikogo nie zmyli. W Szkocji teraz zaczynają się białe noce, słońce zachodzi po 22. To był już naprawdę bardzo późny wieczór. Mąż wyniósł mu trochę chrupek, bo może głodny. Szybko pochłonął. A potem wyszły z domu nasze koty i pognały gdzieś wszystkie trzy w siną dal. Poprosiłam córkę, która siedziała do późna w nocy, żeby jak nasze już wrócą, zaniosła tackę z jedzeniem pod garaż. Może się zgubił, może zabłądził. Pewnie głodny.
Rano tacka była pusta.
Jak dzisiaj przyjdzie, przyjrzę mu się baczniej. Może odwiozę do schroniska. Może ktoś go szuka, ktoś za nim tęskni. Może...