czwartek, 26 stycznia 2012

Poobiednia drzemka

Obiad raczej był dla nas, bo ON dostaje jeść rano i wieczorem, ale że ma suchy pokarm stale w miseczce, zawsze gdy my jemy, on dotrzymuje nam towarzystwa. Więc śmiało mogę powiedzieć że tak właśnie wygląda Tiggy i jego poobiednia drzemka.  Zlezie jak się zgrzeje :-)



poniedziałek, 23 stycznia 2012

Umarłe blogi

Przeglądałam sobie dziś swoją zakładkę "Ulubione". Ile śmieci mi się tam nazbierało, ile nieaktualnych odnośników i stron do których prowadzą dziś już tylko odnośniki. Niektóre z nich to blogi.
Przyznam szczerze, że blogi regularnie czytam od niedawna, no może od roku, nawet jak nie mam czasu to zawszę znajdę chwilę aby zobaczyć kto tam coś nowego naskrobał. Pierwszą historią która rozbawiła mnie do łez tak bardzo, że aż wydrukowałam ją w całości, były Pamiętniki Fachurry (właściwie Obóz pracy czyli podróże Fachurry). Autorowi chyba bardzo zależało na wypromowaniu się gdyż blog cytowany był na niemal wszystkich emigracyjnych forach. Bo Fachurra to emigrant, wyjechał z Polski "za chlebem", ale nigdzie jakoś nie mógł zagrzać miejsca bo bezduszni kapitaliści tylko czyhają na biednego polskiego fachowca aby wykorzystać go niewolniczo a następnie zwolnić lub porzucić bez grosza przy duszy i dachu nad głową. Ubaw miałam z Fachurry nieziemski, ale niestety autor coś zaniemógł i przestał pisać w końcu marca ubiegłego roku. Ku mojemu zdziwieniu i rozgoryczeniu fanów. No po prostu źle że historia nie została zakończona, a może po prostu  autorowi zabrakło pomysłów. Niemniej jednak, zachowała, tego linka w Ulubionych, na wypadek gdyby Fachurra znowu zaczął działać.
Kolejny blog, którego linka nie wykasowałam, bo wciąż mam nadzieję na jego kontynuację, to "Elka-gra",  nagrodzony w zeszłym roku w kategorii blogów absurdalnych i offowych. Tytułowa Elka ma niewybredny język i jeszcze bardziej niewybredny charakter, ale dzięki temu właśnie jej historie są zabawne i ciekawe. No i najlepsze że Elka jest ... facetem, to znaczy autorka jest facetem, to znaczy facet jest autorem i dlatego to wszystko jest po prostu cool. I znowu to samo - Elka albo się rozleniwiła albo nie ma tymczasowo o czym pisać, a ja bardzo czekałam na kolejną historię i nadal czekam - Elka, wróć!
I ostatni, krótki ale bardzo ciekawy blog o tym jak zostaje się adopcyjnym rodzicem, historia wzruszająca i zarazem wesoła, widziana oczami kobiety która nagle, z dnia na dzień  została podwójnym rodzicem. Tego linka również nie usunęłam, w ten link codziennie klikam z nadzieją że może wreszcie Anka znajdzie odrobinę czasu żeby kontynuować swoją opowieść. Nie jest łatwo z dwójką diabełków, o nie!
Nie dziwię się że blogi umierają. Ja sama zaczynałam dwa razy, jeden wpis czy drugi i kończyłam, bo nie miałam pomysłu, bo nie miałam czasu, a blog po latach znikał z sieci, bo nawet nie pamiętałam żeby go usunąć. Dlatego cieszę się że to już prawie rok od kiedy prowadzę ten swego rodzaju pamiętnik i dziwię czasami że chce mi się jeszcze pisać. Nikt z rodziny nie czyta mojego bloga (tak myślę), niewiele osób tu zagląda, ale wiem że te które śledzą moje zapiski robią to regularnie. Cieszę się na każdy komentarz, bo mam ich tak niewiele, ale z drugiej strony gdybym miała z tym takie utrapienie jakie ma na przykład Klarka z "Za-wzięcie za żarcie", to chyba strzeliłabym sobie w łeb!
A kiedy przyjdzie na mnie czas, a tym samym czas na mojego bloga, mam nadzieję pożegnać się serdecznie i podziękować za każdą chwilę spędzoną ze mną. Jeśli tylko będę pamiętać :-)

piątek, 20 stycznia 2012

Makijaż permanentny

Hurra, przeżyłam! I od wczoraj jestem nosicielką makijażu permanentnego, czyli w skrócie - tatuażu!
Procedura hm... niezbyt przyjemna, choć w pewnej chwili byłam bliska zaśnięcia. Pani smarowała mi co chwilę obrabiane miejsca żelem znieczulającym, ale zanim dobrze zaczął działać albo gdy już przestawał, skrobanie było dość bolesne. Tak właśnie to odczułam, jako skrobanie bardziej niż kłucie. Nie wiem jak inni, ale ja mam dość niski próg odczuwania bólu kłującego. Zęby mogą mnie boleć, żołądek, wątroba, inne rzeczy też i nawet uderzenia piszczelem w ostrą krawędź łóżka znoszę dzielnie, ale kłucie i szczypanie, o nie, tego po prostu nie znoszę a szczypiącemu czy kłującemu gotowa jestem odwinąć bez ostrzeżenia aż się nogami zakryje. Ale wczoraj oczywiście nie mogłam. Anastetyk pomógł mi jednak przetrzymać.
Nie będę pisała o szczegółach, jak kto chce to mogę napisać później. Efekt - zadziwiający! Pomimo że niby nic nie zostało zmienione, a tylko podkreślone i uformowane, twarz wygląda inaczej. Czy piękniej, nie wiem, ale na pewno inaczej. Robiłam sobie tylko brwi i kreskę na górnej powiece. Trwało to dwie i pół godziny, dla mnie leżenia na leżance z zamnkniętymi oczami, dla pani kosmetyczki - wytężonej pracy. Po wszystkim zostałam poinstruowana o tzw. after care, czyli jak dbać o tatuaż w następnych dniach i w ogóle. Dostałam szczegółową instrukcję obsługi i porcję specjalnej wazeliny do pokrywania brwi. Tak więc przez pieć dni nie mogę:
  • moczyć ani nawet dopuścić żadnej wilgoci na brwi i oczy
  • wystawiać się na słońce (haha, jakie słońce?)
  • opalać się w solarium, pływać i robić jakiekolwiek zabiegi kosmetyczne na twarzy
  • malować się
  • dotykać brwi i spać na nich
A za to muszę smarować trzy razy dziennie tatuaż na brwiach wazeliną przy użyciu pałeczki kosmetycznej. Wygląda to dziwnie bo brwi nie dość że są ciemniejsze niż powinny to jeszcze się błyszczą. Ale tak ma być do pięciu dni, po czym zraniona skóra ma się złuszczyć i moje piękne nowe brwi w pełnej krasie będą mogli podziwiać wszyscy.
Z oczami nic nie trzeba robić. Tylko nie moczyć. Ale podczas gdy brwi przestają dokuczać po około dwóch godzin po zabiegu, oczy zaczynają dokuczać na drugi dzień. Tak więc miałam nieprzespaną noc, ciągle pilnując żeby brwi nie przyłożyć do poduszki. A gdy rano spojrzałam w lustro, nie przeraziłam się co prawda, ale z takimi oczami to ja na pewno nigdzie nie będę chodziła. Więc zadzwoniłam do pracy że dzisiaj pracuję w domu. Bo górne powieki mam spuchnięte jak małe baleronki i wyglądam jak siostra Sylwestra Stallone. Zaraz sobie zrobię przerwę w pracy i pójdę poprzykładać lód na oczy, oczywiście zawinięty w suchą chusteczkę. Bo moczyć nie wolno.
I lepiej niech mi przejdzie do jutra, bo jutro Syn ma zawody w karate i ja jadę z nim i nie chcę żeby się za mamusię wstydził.

czwartek, 19 stycznia 2012

Brrrrr...

Boszsze jakiego dzisiaj mam stracha! Realizuję dziś swój prezent urodzinowy, kto nie wie o co chodzi niech przeczyta post o prezencie z 6 stycznia. No więc stan mojego ducha na dziś - podekscytowany, przerażony, wciąż nie do końca przekonany, ale odważny. Idę spotkać się z niewiadomym. Postaram się jutro zdać relację, a razie moje starania ograniczą się do prób przetrwania do godziny 15. Szybko zejdzie, bo idę na badmintona o dwunastej, ale chyba nic poważniejszego związanego z pracą nie zdołam już zrobić. Praca nie zając, nie ucieknie. Co mam zrobić dzisiaj, mogę zrobić jutro, co nie?

wtorek, 17 stycznia 2012

Uzależnieni od sieci.

Ech, jakiś taki zły ten dzień był dla mnie. Niby nic a jednak nerwa mam. Część uniwersyteckiej posiadłości, którą zarządzam, idzie pod młotek, czyli zostaje sprzedana. Wiedzieliśmy o tym już od dawna, ale nikt nic na pewno. Dalej nikt nic nie wie, tyle tylko że zostałam poinformowana że ta część mojej pracy będzie musiała zostać jakoś zastąpiona. To mały ułamek, nawet nie 20% moich obowiązków, ale jak to do cholery zapełnić, nie wiem. W normalnych warunkach, znaczy bez długów, olałabym to i poprosiła o redukcję etatu o 20 procent, czyli dodatkowy wolny jeden dzień w tygodniu, czyli cztery dni pracy. Ale że to niestety idzie w parze z redukcją zarobków, nie da rady. Muszę coś wymyślić. Prawdopodobnie będę usiłowała przekonać szefa że te dodatkowe obowiązki którymi mnie obdarzył w sierpniu, a na które sama się zgodziłam, że sobie z nimi czasowo nie mogłam poradzić i dlatego niekiedy mam opóźnienia i stres z tym związany, a stres nie jest dobry, o nie. I dlatego jestem zadowolona z zaistniałej sytuacji bo teraz będe mogła się nareszcie wykazac jak należy.
A prawda jest taka że jestem leniwą krową która w pracy gra na Facebooku i pisze blogi. A jak nie to przegląda internet do bólu. I co gorsza, nie może się z tego wyplątać. Wpadłam w błędne koło sieci. Przyznaję, jestem siecioholiczką, a to jeszcze gorsze niż alkoholizm, bo gdy z tym ostatnim potrafię sobie radzić bezbłędnie, to pierwsze jest na razie nie do wyleczenia. Jak wyleczyć się z uzależnienia od internetu, no jak? Jak tu skasować wszystkie swoje farmy, na które tyle pracowałam i tyle w nich osiągnęłam, jak tu nie sięgnąc przynajmniej raz na godzinę do swojej ulubionej strony internetowej, jak tu nie obejrzeć ciekawego filmiku na youtube, no jak????? Odpowiedź tkwi najpewniej w internecie. I tu koło się zamyka. A ja tracę cenny czas.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Młodzież jest jakaś inna

Ja nie wiem jaka ta dzisiejsza młodzież jest ... inaczej wychowana. Kiedy ja miałam ...naście lat, chodziło się do koleżanek, rzadziej do kolegów, właściwie prawie wcale, bo nie wypadało. Najwyżej w grupie, albo na urodziny. Wchodziło się do domu i szło do pokoju koleżanki, jak któraś dzieliła pokój z rodzeństwem, to po prostu zostało przegonione do kuchni albo na podwórko. Często paliłyśmy papierosy ale tak żeby nikt nie widział, głupie nie wiedziałyśmy jak to strasznie czuć. I cieszyłyśmy się że matka się nie domyśla, ale matka się oczywiście domyślała, tylko dyskretnie nie dawała po sobie poznać. No bo jak tu się nie domyślić jak z małego pokoiku w którym siedzi siedem dziewcząt, bucha dym przez szpary w drzwiach. Ojcowie raczej mało zajmowali się dziećmi, bo albo praca albo inne sprawy, ciężko wtedy było, koniec lat dziewięćdziesiątych.
No więc jak już taka koleżanka przyszła do innej do domu, zamykały się w pokoju i paplały, paliły papierosy, śmiały się, rodzice nie przeszkadzali, ale też nikt nie przeszkadzał rodzicom. A teraz?
Do córki przychodzi koleżanka, Ania. Obie po osiemnaście lat. Dziewczyny idą do pokoju, mamo nie przeszkadzaj nam. OK. Po pół godzinie słyszę tup tup tup, schodzą do salonu, każda z laptopem pod pachą. Protestuję, bo też chcę sobie posiedzieć na sofie. Ale mamo, my tylko na chwilę, bo coś tam jest w telewizji (a laptopy na kolanach), jak będziesz chciała to przecież tylko przyjdź i powiedz i my sobie pójdziemy. OK, nie zbawi mnie te parę minut. Za parę minut laptopy do pokoju na górę, dziewczyny schodzą do kuchni. Córka zasiada wygodnie przy stole, a koleżanka... wlewa wodę do czajnika, wyciąga z szafki kubki, kawę, z lodówki mleko. ROBIĄ SOBIE KAWĘ. A właściwie to koleżanka robi dla nich obu.
Po kawie, obie wychodzą na podwórko. Wiem po co ale się nie wtrącam. Jak już sobie palą to przynajmniej nie w domu. Bo w domu nie pozwalam.
Czy coś tu jest nie tak? Czy to nie gość powinien siedzieć a gospodarz ugościć? Czy córka powinna kryć się z papierosami przed rodzicami, czy jeśli sama na nie zarabia to jej wolno? Czy ja już jestem taka stara czy te nastolatki są dziś jakieś inne?

piątek, 13 stycznia 2012

Piątek trzynastego

To niesamowite jak wiele ludzi wierzy że trzynastego, i w dodatku, w piątek, MUSI im się coś złego przydarzyć.  W porannej audycji naszego lokalnego radia zaproszono ludzi do dzielenia się swoim pechem z dzisiejszego poranka. Od razu rozdzwoniły się telefony. Kobieta wstała jak co dzień do pracy, spóźniła się na autobus, wsiadła do nie tego autobusu, przysnęła i pojechała na drugą stronę miasta. Wróciła, zziajana wpadła do pracy, gdzie okazało się że ma dzisiaj drugą zmianę, na godzinę 15.00. Ha ha.
Inna kobieta już była ubrana do wyjścia z kluczem w ręku, już właściwie wychodziła, gdy jej kilkuletni smarkacz upuścił kubek z sokiem typu Kubuś, oczywiście pełny, na podłogę. Sok wszędzie, na podlodze, meblach, ścianach i na smarkacza szkolnym ubranku. Ha ha.
Facet do pracy dojeżdża dwoma autobusami, ale dzisiaj jak na złość oba przyjechały o minutę za wcześnie i w mniejszym odstępie niż zwykle. Facet musiał siedzieć 15 minut dłużej w pracy bo był za wcześnie. Ha ha.
Dziewczyna złapała prostownicę nie tą stroną co trzeba. Inna wypaliła dziurę w bluzce. Chłopak pośliznął się i skręcił sobie palec w lewej ręce. Ha ha.
Stefka spóżniła się na autobus do pracy bo dwie ciężarówki zatarasowały jej drogę i nie mogła przejść przez ulicę. W autobusie dziecko puściło pawia i cały autobus śmierdział rzygami pomimo otwartych wszystkich okien. Stefka do teraz wzdryga się na wspomnienie.
Wiozłam Synka do szkoły. Droga była dość przejezdna, żadnych korków, wszystkie światła zielone. I nagle, na ostatnim skrzyżowaniu przed szkołą, złapało nas czerwone światło. Kurde, no nie, przecież to  piątek trzynastego, taki pech! Syn popatrzył na mnie spode łba i wybuchnął śmiechem. Ha ha.
I właśnie przed chwilą piątek trzynastego zepsuł Stefce komputer, hahaha!

czwartek, 12 stycznia 2012

Trzy opowieści

Jak to jest, że jeden bardzo chce a mieć nie może, a drugi nie chce a ma. I to w nadmiarze.

Gośkę zawsze mama upominała, jak lizała łyżkę do ucierania ciasta, nie liż łyżki bo będziesz miała łysego męża. Gośka się tylko śmiała, bo ani męża ani tym bardziej dzieci nie zamierzała mieć wcale. Była młoda, nie w głowie jej pieluchy, chciała się bawić, zażywać życia. Stało się że jak miała zaledwie dziewiętnaście lat, zachorowała na gardło, wstrętna choroba, mogło się skończyć brakiem głosu. Ale głosu nie straciła, za to pojechała do sanatorium nad morze, wyleczyć się do końca. I tam poznała Staszka. Staszek trochę od niej starszy ale nie za bardzo, jakieś dziesięć lat. Przywiozła go do domu, pokazać matce. Staszek był łysy. Lamentom matki nie było końca. Bo stary, bo łysy, bo góral. Nie góral, bo z Krakowa, ale dla starej matki kto z południa to góral.
Szybko wzięli ślub, skromny bo sami musieli płacić za siebie, ale wyglądali na szczęśliwych. Rodzina tylko po kątach gadała, że Gośka to chyba w ciąży bo tak szybko ten ślub. Zamieszkali u niego w Krakowie. Po kilku latach rodzina zaczęła gadać że on chyba nie może mieć dzieci bo Gośka taka młoda, ładna, zdrowa, to dlaczego jeszcze tych dzieci nie ma? A ona po prostu nie chciała mieć dzieci. Ale przyszedł czas, kiedy zegar biologiczny zatykał i Gośka zaczęła zaglądać ludziom do wózków, wchodzić do sklepów dziecięcych ot tak sobie, popatrzeć, i w ogóle, przyszedł czas. Leczyli się długo, wydali kupę kasy na lekarzy, lekarstwa, wizyty, niestety, oboje nie mogli zostać rodzicami. Gośka na początku płakała, ale przyzwyczaiła się już. O adppocji nie myśleli, ona ma już 46 lat, Staszek pod sześćdziesiątkę, nie chcieli żeby dziecko miało starych rodziców. Mieszkają sobie we dwoje w nowym krakowskim mieszkanku, takim akurat na ich potrzeby. I tam się pewnie zestarzeją i tam umrą.

Aśka rozstała się z Pawłem kiedy ich synek miał trzy latka. Planowali ślub, ale coś im nie wyszło. Aśka zamieszkała z synkiem w wynajętej kawalerce, rodzice pomagali jej jak mogli, jakoś im się żyło. Paweł na początku zabierał syna do siebie w każdy weekend, kupował mu drogie prezenty, ale poznał dziewczynę, ożenił się, urodziło im się dziecko więc na to nieślubne czasu pomału przestało wystarczać i czasu i pieniędzy. Aśka tymczasem też poznała kogoś, ale on był żonaty, miał dwójkę swoich dzieci. Żona go co prawda zostawiła i wyjechała za granicę, zabierając młodszego syna, a starszego, prawie pełnoletniego, zostawiła z ojcem. Jacek traktował Aśkę bardzo dobrze, a z braku żony nawet lepiej. Ale nie chcieli, nie mogli czy też coś innego przeszkadzało im jakoś sformalizować związek, Jacek rozwodu nigdy nie wziął, nigdy nie mieszkali razem. Stało się że Jacek musiał zamknąć firmę i stracił żródło dochodów. Wyjechał więc do żony, do Holandii. Po dwóch miesiącach Aśka zaczęła mieć podejrzenia, bo okresu nie dostała, źle się czuła, ponadto zwolnili ją z pracy i z dorastającym chłopcem zostali bez środków do życia. No prawie, bo przecież miała zasiłek. Nie zastanawiała się długo, a siostra w sekrecie zaczęła jej już szukać kliniki w której można usunąć ciążę. Pieniądze jakoś by się znalazły. Nie mogła sobie pozwolić na drugie dziecko, teraz, kiedy była bez pracy, niedokończony remont w mieszkaniu, dorastający syn i tatuś gdzieś w świecie.
W Święta Aśka dostała okres. Postanowiła że teraz to się już musi stuprocentowo zabezpieczyć.

Kamila była z Andrzejem bardzo długo, kochali się bardzo, beztrosko, jak to młodzi. On wyjechał za granicę "za chlebem", bo pracy nie było dla niego w rodzinnym maleńkim miasteczku. Ona dołączyła wkrótce do niego. Zamieszkali oczywiście razem, pomału zaczęło się wszystko układać, praca, mieszkanie, trochę grosza. Zaczęli mówić o ślubie, a choć oboje mieli tylko po 22 lata, nie chcieli czekać. Weselisko było wspaniałe, wszystko załatwione na odległość, bo w Szkocji przecież ślubu brać nie będą, musi być "po naszemu!". Minęły dwa lata, różne wzloty i upadki, zaczęli myśleć że może czas na dziecko. Wciąż byli młodzi, ale mieli wszystko, poza tym chcieli żeby ich dziecko miało młodych rodziców. Próbowali więc. Pół roku, rok, dwa lata i nic. Do jednej kliniki i do drugiej, wszystko niby OK, on płodny, ona też. W dokumentach wpisali im że powód niepłodności nieznany. Kamila miała już 29 lat i straciła nadzieję na normalne poczęcie, ale zostało jeszcze in vitro. Tuż przed Bożym Narodzeniem dostali list z wiadomością że termin zabiegu mają ustalony na luty. Kamila załatwiła sobie tydzień wolnego, bo to nigdy nie wiadomo co się przydaży i z niecierpliwością oczekiwała wyznaczonej daty. I nagle, tydzień przed planowanym in vitro, Kamila oznajmiła z niezwykłą radością całemu światu, dzwoniąc do kogo się da, wysyłając maile, sms-y: "Jestem w ciąży!"
Z radością odwołali zabieg. Ciąża przebiegła wzorowo, przy porodzie były małe komplikacje więc zrobiono jej cesarkę. Ale nic nie mogło zaćmić szczęścia, Kamila i Andrzej zostali rodzicami ślicznego chłopczyka.

środa, 11 stycznia 2012

Kocie strachy duże i małe

Koty to ciekawskie ale i płochliwe stworzenia, każdy wie. Bawi się taki z tobą, gania za papierową kulką po schodach tam i z powrotem, niby na nią poluje, ale na każdy obcy czy niespodziewany dźwięk nastawia pilnie uszu, nasłuchując i gdy tylko coś go zaniepokoi, zostawia zabawę i biegnie sprawdzić co to.
Nasz kot boi się odkurzacza. Wiem, wiem, większość zwierząt boi się odkurzacza i nie wiadomo dlaczego, bo suszarka do włosów na przykład wydaje równie głośny dla nas dźwięk, a jej się kot nie boi. Więc włosy suszyć mogę sobie spokojnie, ale gdy tylko odkurzacz wyjeżdża ze schowka, kot wieje gdzie popadnie, najlepiej po prostu z domu.
Kot nie boi się polować, ale większe ptaki takie jak seagul (rodzaj mewy, duży wrzeszczący ptasior który jak się zdenerwuje na ciebie to ci tak przystroi samochód że w tydzień nie zmyjesz), traktuje z respektem. Cóż, seagul jest większy niż kot :-)
Kot nie boi się innych kotów, zna swój teren i traktuje go jak każdy kot, jako terytorium własne i tych którzy do niego należą, czyli nas. Czyli pilnuje i domu i obejścia, często po prostu siedząc w bramie i obserwując ulicę. Gdy przechodzi jakiś inny kot, nie ma problemu, ale gdy się podkrada, jest to już alarm - intruz na terytorium! I już postawa wyczekiwania, ogon naprężony i delikatnie poruszający się na boki, ale nie tak jak do polowania, oczy utkwione w przeciwniku. Obcy kot wie co to znaczy i obchodzi dom dookoła. Ale gdy tylko naszego nie ma w pobliżu, niektóre koty wchodzą bezczelnie na podwórko i próbują jak daleko mogą się posunąć, czyli gdzie zrobić kupę.  Dwa takie koty są w okolicy, prawdopodobnie mają jeszcze odruchy terytorialne sprzed naszego kota, te które robiły mi w ogródku więc postanowiłam że sami weźmiemy kota bo wolę sprzątać swoją kocią kupę niż cudzą.  No więc te dwa koty czasami jeszcze szukają swojej szansy i czasami im się to udaje, ale pędzimy je z podwórka. Cóż, nasze kocisko jeszcze nie wyrobiło sobie statusu tego najważniejszego w okolicy, więc obce koty albo przegania albo się z nimi bawi, przynajmniej tak to wygląda. Prawdziwe walki, takie na zęby i pazury, się nie zdarzają, wszystkie koty są kastrowane więc nie są za bardzo agresywne. Ale gonitwy, miałki, piski i inne kocie odgłosy czasami słychać.
Tak więc nasz kot nie ma za dużo powodów do strachu.
Ale wczoraj, stało się coś co zdziwiło nas niepomiernie. Kiedy wjeżdżałam po pracy do domu, automatyczne światło na podwórku jeszcze się paliło, czyli ktoś właśnie opuścił ogród. Weszłam do domu, zapytałam gdzie kot bo nie przyszedł jak zwykle. Kot pod naszym łóżkiem, dowiedziałam się. Zajrzałam, rzeczywiście, cały przestraszony, za cholerę nie wyjdzie. Z relacji rodziny wynika że kot siedział na parapecie, po czym zerwał się i jak szalony popędził na podwórko. Nie było go może z minutę, po czym wpadł jak burza przez swoją klapkę, ogon jak szczota do butelek, uszy spuszczone, i popędził... pod łóżko. Mąż wybiegł na podwórko sprawdzić co się stało, obszedł posesję dookoła, nic nie znalazł, i wtedy przyjechałam ja.
Kot siedział pod łóżkiem jakieś 10 minut, żadne nawoływania, żadne prośby i groźby nie pomogły (jakby pomagały w każdym innym przypadku, haha!), po czym cichaczem uciekł na górę do pokoju syna, w którym jest wbudowana szafa, a w szafie zerwane dwie deski podłogowe w celu wymienienia na nowe. Więc wlazł pod podłogę i tam siedział następne pół godziny. Dawno minęła pora jego karmienia, więc wpadłam na pomysł że może zgłodniał wreszcie, więc wsypałam mu ulubioną karmę do miseczki, postukałam łyżeczką, w ogóle zrobiłam tak dużo harmidru z tym jedzeniem jak tylko mogłam. Przyszedł, powąchał, jedzenia nie ruszył. Trochę spokojniejszy, nie łasił się jednak do nikogo, zaszył się gdzieś znowu i wyszedł dopiero po długim czasie, mocno głodny, bo zjadł wszystko za jednym posiedzeniem. Na dwór wyszedł dopiero przed jedenastą, na chwilę.
Dziś rano kot był znowu sobą, chyba trauma mu już minęła. Ale co go mogło tak wystraszyć? Może pies (o to trudno, bo psy raczej nie wychodzą tu same, a już na pewno nie po zmroku), może lis. Bo na pewno nie kot.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Bilans

Ja to zawsze się wstrzelę wtedy gdy już nie trzeba. Ale wiele się wydarzyło ostatnio, choć wyniku stagnacji poświątecznej nie było chęci na przemyślenia. Dziś z ręką na sercu mogę powiedzieć że nadal nie wiem czy miniony rok był zły czy dobry.  Dlaczego zły? Nie byliśmy na wakacjach, córka skończyła 18 lat i były z tego powodu pewne problemy, musieliśmy wydać kupę kasy na bardzo ważną rzecz, i wydaliśmy dużo na inne rzeczy bo chcieliśmy, tak że przez cały rok bilans finansowy był tragiczny. Choroba męża, mój helicobakter, dwa mandaty za parkowanie i 180 funtów w plecy przez własną głupotę za odholowanie samochodu na parking urzędowy z powodu niewłaściwego parkowania - wisienka na torcie, tuż przed świętami. W dodatku moje urodziny.
Ale - córka znalazła inne towarzystwo, wyciszyła się i znacząco poprawiła, odbiliśmy się finansowo od dna pod koniec roku, mąż szybko doszedł do siebie, a ja to nie wiem, ale prawdopodobnie bakteria zniszczona. Syn doskonale zdał swoje pierwsze egzaminy, bardzo ważna i trudna sprawa załatwiona szybko i pozytywnie. Wisienka na torcie przetrawiona, przeżyłam jakoś ale "przeżyłam" to bardzo. Wyobrażacie to sobie, kończycie pracę ze śpiewem na ustach, lecicie jak na skrzydłach bo to ostatni dzień przed urlopem, zaraz będziecie odbierać wyczekiwaną paczkę od mamy, a tu... samochodu nie ma. Wiadomo że nie ukradli, tu nie Polska, po prostu kretynka nie zaznaczyła alarmu w telefonie żeby przeparkować samochód na czas, więc przyjechali i zabrali. Dobrze że Stefka była jeszcze w pracy to mi pomogła, znalazła mi wszystkie namiary, gdzie i do kogo mam zadzwonić i jak ten samochód i skąd odebrać. Bo ja nie byłam w stanie przeliterować nazwy ulicy z nerwów. Dostała za to czekoladki. A ja nie mogłam już ani jeść, ani pić ani z nikim rozmawiać do końca dnia. Nigdy niczego tak źle nie przeżyłam. A wydawałoby się, taka pierdoła.
Tak właśnie, z dupereli składa się mój bilans starego roku i choć ogólnie był to chyba naprawdę dobry okres, życzyliśmy sobie z mężem więcej spokoju w Nowym Roku.
A tu nagle, bu sru, harat, łup, budzimy się 3 stycznia we wtorek, jako że dzień ustawowo wolny to dłużej oczywiście w łóżku, budzimy się a raczej łomot wyrywa nas ze snu - to z dachu spadają dachówki. Na szczęście nie na samochód, tylko z drugiej strony, bo chociaż oba samochody odstawione od domu to kawałem gruzu mogły spokojnie oberwać. Bilans wichury - 6 gąsiorów roztrzaskanych, 1 cudownie ocalał, chyba spadł na drzewko co go zamortyzowało, kilka dachówek, wygięta blacha przy kominie. Całość kosztować będzie trochę kasy, więc niestety nie będę mogła sobie pozwolić na wyjazd na komunię siostrzeńca do Polski. Prezent mu dam, oczywiście, ale na bilety lotnicze już mnie nie stać. Tym bardziej że z powodu durnego Euro 2012 linie lotnicze podciągnęły ceny na maj-czerwiec.
Zapomniałam do bilansu dodać że zrzuciłam co najmniej dwa rozmiary i czuję się świetnie, więc to chyba naprawdę był dobry rok :-)
I... uwaga uwaga! Zabukowaliśmy sobie już wakacje na Gran Canarii. A co!

piątek, 6 stycznia 2012

Prezent

Dostałam na urodziny PREZENT od męża. Bo nie tylko takie parszywe prezenty jak w poprzednich notkach dostałam, na szczęście. Prezent pojawił się w moje urodziny rano, z kawusią do łóżka, kubek z napisem "Najlepsza żona na świecie" z dopasowaną podkładką, w kubku elegancki malutki zielony notesik a w notesiku... karta z zaproszeniem do kliniki piękności na makijaż permanentny. Eeeee.... nie wiedziałam czy mam się cieszyć czy płakać, na wszelki wypadek zrobiłam i jedno i drugie. Bo miałam urodziny, bo dużo pieniędzy to kosztuje, a moglibyśmy wydać to na przykład na naprawę dachu, ale mąż na to że pracował więcej w grudniu to zarobił, że jak teraz tego nie zrobię to kiedy i w końcu żebym się nie wygłupiała bo dach i tak naprawimy, nie ma sprawy.
No więc idę tam dzisiaj, to znaczy idziemy razem, bo mąż płaci i wydaje mu się że się dobrze wytarguje, a ja myślę że będzie mnie namawiać jeszcze do różnych innych rzeczy. Tak, jestem podekscytowana. Tym bardziej że w salonie piękności (poza fryzjerem i masażem) byłam tylko raz, zrobić sobie paznokcie. Pani powiedziała wtedy że mam bardzo zadbane paznokcie więc po tej wizycie zadecydowałam że jak mam zadbane to onie sama będę dalej dbać. Nawiasem mówiąc, jak moje paznokcie były zadbane, to jakie mają inne kobiety?

wtorek, 3 stycznia 2012

Znowu wieje.

A ja się dzisiaj naprawdę bałam. Straszliwa wichura była rano, takiej nigdy nie widziałam. Wiem, wiem, halny też  wieje ale dla mnie to było straszne. Wywozili dziś śmieci więc kosze walały się po całej ulicy, obijały o samochody które niektórzy leniwi zapomnieli schować do garażu albo przynajmniej wwieźć na podwórko. Nasz kosz długo się dzielnie trzymał, blokowany za kółko krawężnikiem, ale w końcu i on poległ i od chwili kiedy mąż wyszedł po niego z domu do chwili kiedy zjawił się przed bramą, kosz znalazł się na końcu ulicy, na rondzie, jakieś 70 metrów dalej. Zatrzymał się na górze innych koszy.
Nasze jedyne drzewo a raczej krzew który z dwóch pni zrobił sobie jedną koronę, wygląda teraz jakby było podwójne, to znaczy straciło cały charakter i teraz bedziemy musieli je przyciąć. Kot wystraszony, ale na podwórko wyjść przecież musi, sam się nie odważy więc stoi przed drzwiami i miauczy żeby mu otworzyć. Otwierasz drzwi, a on stoi i się zastanawia, iść czy nie iść. Natura zwycięża i wychodzi. Biegnie do najbliższych krzaków i tam znika. Za minutę słychać tupot na podwórku, klapka strzela z wielkim hukiem, a kot wpada do domu galopem i pędzi po schodach na górę, w najdalszy kąt. I tak siedem razy.
Jutro wracam do pracy ble....

niedziela, 1 stycznia 2012

Jak zwykle po Sylwestrze

Pierwszy dzień Nowego Roku jakoś powoli mija, powstawali o jedenastej albo nawet po, córka wróciła z baletów około południa baaardzo głodna (kac gigant) po czym udała się na spoczynek, chłopcy obdzwaniają rodzinę bo przecież w Nowy Rok baba nie może chodzić, ani nawet dzwonić do czyjegoś domu, do nas jeszcze nikt nie zadzwonił, czyli wszystko w normie.
Na obiad była kaczka która albo mi nie wyszła albo była za stara, ale chyba raczej to drugie albo przynajmniej mam na co zwalić. Kot zjadł kawałek. Teraz śpi, bo przez cały dzień musiał gapić się na wszystko co robiliśmy, szczególnie podczas przygotowywania kaczki. No to się zmęczył.
Dopijam ostatniego drinka z resztek alkoholu który został po całym tym świąteczno-sylwestrowym rozgardiaszu, biedny mąż jeszcze nie wie że będzie musiał wypić ze mną ostatnie wino które ocalało, różowe deserowe więc nikt nie miał ochoty. Ale dzisiaj cały alkohol ma zniknąć z domu bo od jutra zaczynam swoje noworoczne postanowienie - schudnąć 5 kilogramów, czyli 3 które nabyłam przez święta, norma jak zwykle, plus dwa które zawsze chciałam zrzucić ale nie wystarczyło mi chęcie, czasu lub woli. A raczej - dwa kilo to ten wentyl bezpieczeństwa, kilo w jedną kilo w drugą stronę, a i tak się dobrze wygląda. Nie wiem jeszcze jak bo na dietę Dukana średnio mam ochotę, chyba po prostu zrobię sobie jakąs jej modyfikację. Pięć kilo to nie czternaście do cholery. Niemniej jednak każda dieta wiąże się dla mnie z zerowym spożyciem alkoholu więc muszę wszystko spożyć dzisiaj, a samej to tak głupio więc mąż chcąc nie chcąc mi pomaga.
Jeszcze dwa dni wolnego, żyć nie umierać. Ale dwadzieścia dni w domu, nic nie robiąc, tylko gotując, próbując, smakując i delektując się tym co się ugotowało, upiekło, usmażyło, to stanowczo za dużo. Widać po obwodzie. Więc tęsknię za tobą moja praco, choć czasami mam cię dość. A na razie, idę otwierać ostatnią butelkę wina. Pijąc za Wasze zdrowie, życzę jeszcze raz SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!