czwartek, 31 lipca 2014

Nudny post.

Tak sobie czytam tego mojego bloga i czytam i zaczyna mi się wydawać że on jest jakiś... nudny. A przeciez tyle się wokół mnie dzieje że nie mam w co rencuff włożyć. Dni są jakieś za krótkie choć ciemno się robi dopiero koło jedenastej a ja ciągle w czarnej dupie. Chyba za dużo czasu spędzam na przyjemnościach. Ale co zrobię jak lubię? Przez wiele lat moje wewnętrzne "ja" było tłamszone przez "siły wyższe", rodzina, dzieci, ciagła presja, że tak nie wolno, tak nie wypada, tego nie mogę robić, a tamtego nie powinnam. Zapomniałam już jak bardzo można cieszyć się nudą, i ile przyjemności niesie organizacja mojego własnego czasu tak jak ja chcę. Pamiętam jak dziewczęciem będąc, mam wpadała co jakiś czas do pokoju z pretensjami: "Co tak siedzisz, nic nie robisz leniu jeden, rób coś!" A ja przecież tyle robiłam! Od małego nauczona opiekowania się młodszą siostrą, potem dwiema młodszymi siostrami, musiałam pomagać mamie, bo ojca ciągle nie było w domu bo albo pracował za granicą albo pił piwo z kolegami. Więc sprzątałam, czyściałam kibel, gotowałam jak mamy nie było, robiłam pieprzone zakupy po pięćset razy bo mama moja nie mogła napisać wszystkiego na kartce jak leci tylko to co jej się w danym momencie przypomniało. Więc zapierniczałam na dziewiąte piętro tam i z powrotem po schodach bo oczywiście winda w wieżowcach to rzadko kiedy była sprawna w tamtych czasach, a w sklepie były osobne stanowiska do wszystkiego, osobno nabiał, osobno pieczywo, osobno mięso, osobno warzywa... ocipieć można było. A do tego kolejki po pięć kilometrów przy każdym stanowisku, no co się dziwić czasy ciężkie były, początki lat osiemdziesiątych... A jak już przytaszczyłam te torby z zakupami na dziewiąte piętro i rozpakowałam to się okazywało że "cholera jasna, masło zapomniałam powiedzieć, to idź Iwonka do sklepu po masło... i jeszcze kup sól bo się kończy"... kurna lewka dobrze że sobie przypomniała o soli bo bym gnała jeszcze raz za chwilę. A i tak gnałam, taka to moja mama była roztrzepana. I tak, niby nic nie robiłam, ale do szkoły trzeba było chodzić, a byłam bardzo pilną uczennicą, oczywiście trochę leniwą, ale zawsze w czołówce  klasy. Ale jak tu nie być "leniwą" jak mama każe zapierdalać od rana do nocy, a na pytanie dlaczego młodsza siostra nie może otrzymywałam odpowiedź "Bo ona jest mała, jeszcze się narobi" (3 lata różnicy, a wyższa ode mnie, takie geny, phi!). I tak się ta moja siostra "narabia" po dziś dzień. Dobrze że się od mamusi niedawno wyprowadziła tuż przed czterdziestką, może teraz zobaczy co to jest sprzątanie. A może nie... Ale o czym to ja...
OK, no to lata mijały, a mnie oprócz szkoły, sportu (grałam wyczynowo w hokej na trawie ale o tym napiszę kiedyś indziej), opieki nad siostrami, przypadła jeszcze opieka nad pijanym ojcem i roztrzepaną matką. A gdzie czas na miłość? A był, na wszystko miałam czas, kurcze, czy czas był jakiś bardziej rozciągliwy wtedy czy co? Wiem, nie mieliśmy komputerów ani komórek, a w telewizorni leciały tylko dwa kanały :-)
A ja ciągle słyszałam "Zdolna tylko leniwa". Noszkurna, człowiek ledwo na oczy widział po siedmiu godzinach w liceum, a tu trzeba było siostrę z przedszkola odebrać, potem obydwie nakarmić i zamknąć w pokoju żeby nie przeszkadzały jak będę sprzątać. No a zaraz trzeba było lecieć na trening. Albo na pierdoloną religię. Albo chociaż na randkę albo krótkie "na miasto" z koleżankami. Wracało się o dziesiątej do domu i to był czas na naukę bo mnie się najlepiej siedziało po nocach. Parę godzin spania i tak w kółko. No to jaka leniwa, ja się pytam? Każde moje pięć minut które sobie gospodarowałam na odpoczynek to było dla innych lenistwo... I ja dopiero teraz zdałam sobie z tego sprawę!!!! Dokładnie, teraz w tej chwili, pisząc to... Ot terapeutyczna zaleta blogowania :-)
I tak całe życie ode mnie czegoś wymagano, oczekiwano, a ja się starałam te oczekiwania spełniać najlepiej jak umiałam, bo chciałam być taka idealna, taka POSH, nie ma na to polskiego odpowiednika chyba, może - nienaganna??? O właśnie, nienaganna!
I kiedy taka nienaganna ja wypowiedziała kiedyś na głos swoje pierwsze "kurwa" i świat się nie skończył, nikt nie zginął a nawet nie odniósł żadnych obrażeń, cos sie w niej odblokowało. To nic że została wyzwana od prymitywów bo przecież "normalni" ludzie nie używaja takiego rynsztokowego słownictwa, wolała już stać się prymitywem z możliwością wyrażania własnych emocji niż bezwolną kukłą robiącą wszystko wedłuch standardów innych ludzi. I to nic że za chęć odkrywania siebie na nowo dostała takiego kopa w dupę że aż jej pół włosów wyskoczyło. Nowa, a właściwie wybudzona ze śpiączki ja już wie czego chce dla siebie. I ma to w nosie co powiedzą inni. I przestaje się krygować nawet na blogu bo on już powoli przestaje byc fikcją literacką. No oczywiście że nie będzie się tak całkowicie prywatnie wywnętrzać przed światem, odrobinę prywatności jeszcze chce zachować a wie że ktoś z rodziny może czytać tego bloga więc lepiej żeby się dzieci dowiedziały osobiście z nie z bloga że mama na przykład się spotyka z panem policjantem.
Ups...

środa, 30 lipca 2014

O Tigusiu słów kilka

Miałam dziś napisać o Tigusiu więc napiszę ale bardzo krótko bo zarobiona jestem.
Ten kot ma jakieś problemy emocjonalne. Bardzo słaba psychika chyba. Początkowo myślałam że to przypadek ale zaczęłam te przypadki kojarzyć z wydarzeniami i myślę że jestem na tropie. Ale o co chodzi?
Może pamiętacie jak pisałam że Tiguś zachorował "na coś" kiedy w domu pojawiła się Miguśka. A potem po kolei zaczęły się pojawiać "przypadki". Że koty rzygają to normalne. Że mój kot rzyga to jeszcze bardziej normalne, bo czasami żre aż mało nie pęknie. Ale wtedy to on rzyga tam gdzie żre to możecie sobie wyobrażać co ja muszę sprzątać. To nie są jakieś częste przypadki ale nie są odosobnione więc się przyzwyczaiłam. Ale zupełnie nie byłam przygotowana że kot może narzygać na wycieraczce lub... do buta (na szczęście nie mojego hehe). Dobrze że nie nasrał.
Tak więc zaczęłam kojarzyć.
Pierwszy raz narzygał na dywanik w korytarzu kiedy nawiedził nas eksmałż na Wielkanoc. Nie zrobił tego w czasie wizyty ale trochę później.
Drugim razem znalazłam rzygi na wycieraczce w kuchni po tym jak eksmałż zabierał syna na wakacje. Pogłaskał Tigusia co prawda chwilkę, ale widocznie za mało.
Za trzecim razem rzygi były w bucie. W dniu kiedy Migusia siedziała zamknięta w garażu. Tak sobie te zdarzenia pokojarzyłam bo do niczego mi to nie pasowało. I powiedzcie że koty nie mają uczuć....
No i tyle o Tiggym.
P.S. A Miguśki znowu dzisiaj nigdzie było. Była wieczorem a potem sobie wybyła i tyle ją widzieli. Tym razem na pewno nigdzie jej zamknęłam. Co ja mam z tym kotem...

P.S.2  - Witam Stardust na moim blogu! 



wtorek, 29 lipca 2014

W więzieniu

Ale zadałam temat wczoraj... Pogmatwać już chyba bardziej nie mogłam. A chodziło tylko o sprawy damsko-męskie :-)  No nic, jakoś to się samo ułoży, głowy sobie tym nie będę zawracać, mam ważniejsze sprawy.
No to będzie znowu o kotach.
Wspomniałam wczoraj że koty po mnie w nocy nie łaziły więc się wyspałam. Wróciłam z pracy, pokręciłam się, przywitałam z Tigusiem, zajrzałam do misek czy wszystko w porządku. Coś mnie tak tknęło, że ja przecież od wczoraj Miguśki nie widziałam, więc pytam córki czy ją widziała, a ona że chyba tak, że na pewno w krzakach siedzi jak zwykle. Pojechałam z córką do sklepu, wróciłyśmy, poszłam biegać, zrobiło się już późno jak wróciłam. Pytam córki jeszcze raz czy widziała Migusię bo jej nie ma, a może ktoś ją
ukradł na przykład. "No co ty mamo, kto koty kradnie?" - zaśmiała się ale uznała że ona jednak jej tez nie widziała cały dzień. No to w tym momencie się zaniepokoiłam, wyszłam do ogrodu, wołam, zaglądam pod krzaki, nie ma. W okolicach garażu usłyszałam jakiś szelest i nagle mnie olśniło - GARAŻ!
Przecież ja dzień wcześniej przed południem ścinałam zeschłe pąki róż i jakieś gałęzie, wyciągałam sprzęt z garażu i go tam potem schowałam. I widziałam jak Migusia tam wchodziła, ale potem sprawdzałam jeszcze dwa razy i nic nie widziałam więc zamknęłam garaż. O ja głupia cipa!
Otwieram w te pędy a tam już czekało na mnie wystraszone, wymiętolone diabelstwo. Kontenerek koci wywalony na ziemię w trzech częściach, pewnie biedactwo sobie z niego łóżeczko zrobiło. Zaniosłam w te pędy kota do domu, kazałam pić i jeść, a ona mi się z rąk na podwórko wyrywa! Córka się nią zajęła "po kociemu", czyli dała parę kocich ciasteczek na początek a potem wmusiła parę kropli wody.
Łomatkoscurkom i Krystepanie, kot siedział 28 godzin w garażu!!!!! Bez jedzenia i picia, bez kuwety ani nawet kawałka ziemi do grzebania! A potem wyskakuje z garażu i jakby nigdy nic, idzie się bawić z motylkami.
Dziś w nocy wszystko już było po staremu. Za dziesięć siódma obudziło mnie Migusiowe mruczando.
A o Tigusiu to napiszę jutro bo zaczęłam mieć pewne podejrzenia co do niego. Ech, te koty...

poniedziałek, 28 lipca 2014

Mówić, nie mówić...

Poniedziałek przywitał mnie cudownym słońcem. A ja znowu jakaś wymęczona, choć przecież wyspana... Spałam całą noc jak zabita, koty ostatnio w ogóle mi nie wchodzą do pokoju w nocy więc mam spokój, ale mimo wszystko... Potrzebuję urlopu. Na gwałt. I decyzje podejmę dzisiaj wieczorem. Zamówię sobie dni wolne w pracy i niech się dzieje co chce. Po prostu znikam na dwa tygodnie i koniec. Ale to za miesiąc.
A na razie to mam zgryza. I ten zgryz mnie tak gryzie że już mi chyba pół mózgu wyżarł, dobrze że ja korzystam z tej drugiej połowy a wiadomo że człowiek wykorzystuje zaledwie 2 procenty mózgu więc jeszcze mam zapas. No ale taki zgryz:
Wysłuchałam wczoraj opowieści, powiedzmy sobie, o doświadczeniach życiowych pewnej osoby. Ja tam słuchać lubię, prawie tak samo jak pisać, tylko z gadaniem nie za bardzo mi wychodzi choć jak się już nakręcę to mogę nadawać aż się sprężynka zatnie. Opowieść była dość detaliczna i długością imponująca, ale sama sobie jestem winna, bo zapytałam. Oczekiwałam prostej odpowiedzi, kilka zdań, jakaś refleksja... a dostałam to co dostałam i.... WŁAŚNIE - ZGRYZ. Z jednej strony ja jestem szczęśliwa bo osoba która mi to wszystko powiedziała też była szczęśliwa, może to był jakiś rodzaj terapii, nie wiem. Ja tam słuchać lubię, nie doradzam, nie umoralniam, nie analizuję. Jeżeli ktoś mnie zapyta o opinię to powiem, ale staram się być bardzo bezstronna i zawsze podkreślam że to co mówię to jest tylko i wyłącznie moje zdanie, a ja człowiekiem jestem i mogę się mylić. To taka dygresja na temat wysłuchiwania. A z drugiej strony - i tu wracamy do zgryza, czyli do mojej głowy.
Jak wszystkim wiadomo nie za bardzo lubię się chwalić swoim życiem osobistym, ot czasami rzucę coś neutralnego, bez wdawania się w szczegóły, emocje zachowując dla siebie. Ale ostatnio zaczęłam zauważać że to jest źle, że przez to że czegoś-tam nie powiedziałam, bo nie mogłam, bo pewne rzeczy mi nie chcą przejść przez gardło, tak jak przez całe życie nie potrafiłam wypowiedzieć słowa "chuj" (i proszę się nie obrażać, w tym kontekście słowo jak każde inne, więc teraz z całą świadomością powtórzę terapeutycznie - chuj chuj chuj, a  jednak mogę!), no więc przez to że pewne rzeczy dusiłam w sobie, to potem zawsze oberwałam rykoszetem bo inni nie maja oporów przed paplaniem wszystkiego jak leci. No i oczywiście nie mają problemów z subiektywizmem. Bo dla niektórych liczy się efekt końcowy i cześć pieśni, a dla mnie niestety skutek jest wynikiem przyczyny. Dla mnie nie ma że ktoś robi coś "BO TAK", dla mnie zawsze musi być wytłumaczenie działania, nawet jak dzieci były malutkie to nigdy nie usłyszały "bo tak i koniec", jak nie znałam odpowiedzi to wymyślałam coś w miarę wiarygodnego żeby zaspokoić dziecięcą ciekawość, ale któż z nas tego nie robi? Prawda zawsze była dla mnie wartością najwyższą i nie potrafiłam zrozumieć dlaczego niektóre osoby usiłowały mnie nakłaniać do zaprzeczenia prawdzie albo jej zatajenia albo nawet mówienia nieprawdy. Ja kiedyś skłamałam, pamiętam jak miałam sześć lat, bardzo chciałam mieć lalkę która była w kiosku, taką jak koleżanka miała. A pieniążków nie miałam, mamy nie było w domu, a tato pewnie jak zwykle nie miał pieniędzy więc i tak by mi nie dał - tak myślałam. Więc poszłam do cioci i powiedziałam że przysyła mnie mama żeby pożyczyć siedem dwadzieścia (tyle kosztowała lalka) bo potrzebuje na zakupy a nie ma i że jutro na pewno odda. Pomijając fakt że wtedy nikt nie miał konta w banku, a pieniądze z wypłaty trzymało się "w skarpecie", więc jakby mama nie miała to z czego by nie oddała (?), ciocia zdziwiła się nieco mało okrągłą sumką ale pieniądze pożyczyła. A ja miałam upragnioną lalkę. I to był jedyny raz kiedy dostałam od ojca w dupę pasem, dał mi pieniądze i kazał oddać cioci na tentychmiast i w dodatku kazał mi iść oddać lalkę i zwrócic mu pieniądze. To było traumatyczne przeżycie i pamiętać je będę do końca życia, nie dlatego że dostałam pasem ale dlatego że przecież mogłam poprosić rodziców a nie kłamać.
I dlatego zawsze w późniejszym życiu mierziło mnie okropnie kiedy kazano mi przekręcać prawdę albo wręcz kłamać, rzekomo dla większego dobra, kończyło się po prostu na tym że lepiej jak nic po prostu nie wspomnę. To ostatecznie mogłam zrobić i taką sobie metkę wyrobiłam przez lata - u mnie jak w grobie, nikt sie nic nie dowie. Pod warunkiem że poprosi o dotrzymanie tajemnicy. Bo jak nie poprosi to dla mnie to jest jawne i otwarte, paplać o tym nie będę na lewo i prawo ale jak wyjdzie kiedyś w rozmowie to będę o tym po prostu rozmawiać.
Z czasem zaczęłam nienawidzić sekretów, a kłamstwo zaczęło mnie wprawiać w prawdziwe obrzydzenie. Tym bardziej że jakimś sposobem moje wyczulone ucho i oko zawsze rozpoznało fałsz. Taka już jestem, tak się wyszkoliłam. Jednak życie jest życiem i z niektórymi kłamcami trzeba żyć pod jednym dachem. I przyszedł czas że i mnie zdarzył się wypadek i skłamałam. Jedno kłamstwo pociągnęło za sobą następne, a potem następne... a w końcu to ja już nie wiedziałam nic. Oczywiście że wszystko wyszło na jaw, bo jak ktoś całe życie nie kłamał to trudno żeby mu dobrze szło. Zdarzenie to jednak pokazało mi jak kruchy jest mechanizm kłamstwa, jak krótkie ma ono nogi i jakie jest nieludzkie. Ale również jak wielka następuje ulga na sumieniu jak wyjdzie ono na jaw i już nie ma nic do ukrycia... pod warunkiem że ktoś ma sumienie.
No ja mam. I stąd ten zgryz. Bo osoba która mi opowiedziała tę historię której tak skrupulatnie wysłuchałam, zaufała mi, otworzyła się przede mną. Jak powiedziałam, nie oceniam, nie analizuję, nie staram się doradzać. Tę historię muszę odłożyć na bok, to nie jest żaden sekret ale nie potrzeba się tym zajmować. Mój zgryz zaczął się w momencie gdy zdałam sobie sprawę że ta osoba może oczekiwać że podzielę się z nią w zamian swoją własną historią sukcesów i porażek. Nie musi ale może i ja muszę być na taką ewentualność przygotowana. Jak nie teraz to kiedyś. No i jak ja to powiem? Przecież ta osoba uzna mnie za szuję, za oszusta, za kłamcę, a ja taka przecież nie jestem! Nie mówić nic kiedy ktoś pyta to dla mnie jest zatajenie, a to tak jak kłamstwo. Moja szczerość również może zostać odebrana jako kłamstwo, bo historia którą ewentualnie miałabym do opowiedzenia jest po prostu tak trywialna że aż niedorzeczna.
Zatytułowałam ten post "Mówić, nie mówić..." a powinnam chyba "Zbrodnia i kara"! Kara za głupotę. No i tak to...

piątek, 25 lipca 2014

Humor na piątek

W wyniku ostatnich wydarzeń dzisiaj będzie medycznie. Wesołego czytania!


***
Rozmawia dwóch lekarzy :
- Wiesz co, Zenek? Ta nasza nowa pielęgniarka oddziałowa jest tak zakręcona, że trzeba ją cały czas pilnować. Wszystko robi na odwrót.
- To znaczy?
- No na przykład wczoraj jej powiedziałem, żeby aplikowała pacjentowi spod czwórki pyralginę... 1 tabletkę co 10 godzin... a ona mu zaaplikowała 10 tabletek w godzinę! Facet mało się nie przekręcił... ledwo go odratowaliśmy!
W tym momencie słychać z jednej z sal straszny skowyt, a po chwili szpitalem wstrząsa głośna eksplozja. Drugi z lekarzy blednie.
- Jezus Maria! Roman! Godzinę temu kazałem jej robić lewatywę pacjentowi spod dwójki... RAZ NA 24 GODZINY!

***
Idzie dwóch lekarzy szpitalnym korytarzem.
- Powiedziałeś temu pacjentowi z 316, że umrze?
- Tak.
- Świnia! Ja mu chciałem powiedzieć!

***
W poczekalni siedziała kobieta z dzieckiem na ręku i czekała na doktora. Gdy ten wreszcie przyszedł, zbadał dziecko, zważył je i stwierdził, że bobas waży znacznie poniżej normy.
- Dziecko jest karmione piersią czy z butelki? - spytał lekarz.
- Piersią - odpowiedziała kobieta.
- W takim razie proszę się rozebrać od pasa w górę.
Kobieta rozebrała się i doktor zaczął uciskać jej piersi. Przez chwile je ugniatał, masował kolistymi ruchami dłoni, kilka razy uszczypnął sutki. Gdy skończył szczegółowe badanie, kazał kobiecie się ubrać i powiedział:
- Nic dziwnego, że dziecko ma niedowagę. Pani nie ma mleka!
- Wiem - odpowiedziała - jestem jego babcia, ale cieszę się, że przyszłam.

***
Poniedziałek, siódma rano. W tramwaju ścisk. Nagle wśród stłoczonych ludzi ktoś woła:
- Czy jest tu lekarz?!
- Jestem! - krzyczy pasażer z daleka i przyciska się przez tłum. Gdy lekarz dochodzi do wołającego, ten pyta:
- Choroba gardła na 6 liter?

***
Sala operacyjna, pacjent leży na leżance, podchodzi anestezjolog.
- Dzień dobry, dzisiaj ma pan operację, będę pana usypiał, ale mam jedno pytanie. Czy leczy się pan w naszym szpitalu prywatnie, czy na kasę chorych?
Pacjent na to:
- Na kasę chorych.
- No to aaa... kotki dwa....



Wesołego weekendu!



czwartek, 24 lipca 2014

Z kamieniem w tle

Smutno mi było gdy się dowiedziałam że Panterka Nasza jest w szpitalu, a jeszcze smutniej że do niego musiała wrócić. Oby ją tylko dobrze zdiagnozowali.
Niestety, nieszczęścia chodzą parami i mnie też wczoraj wzięło. Tylko że ja z bardzo dużą dawką prawdopodobieństwa wiem co mi jest.
Mówiłam Wam kiedyś że czuję się jak tykająca bomba zegarowa? Dokładnie 8 lat temu zaczęłam dostawać straszliwych ataków bólu brzucha, ale początkowo mimo moich rozlicznych sugestii że to może być kamica nerkowa (Gugiel mi powiedział) lekarz do którego trafiłam wymyślał wszystko tylko nie to. Łącznie z ciążą pozamaciczną. Szczerze mówiąc dziwię się teraz że podczas badania usg w celu wykrycia tej "ciąży" nie zobaczono kamyczka na nerce, ale widocznie wskazanie było do innego badania więc na co innego pani już nie zwróciła uwagi. A mnie jak bolało tak bolało, co jakiś czas, przekręcić się można było, ale lekarz uparcie twierdził że to nie to bo jakby to było to to bym po ścianach chodziła. A ja nie chodziłam. Pół roku byłam na antybiotykach bo cały czas oczywiście zapalenie dróg moczowych. Po pół roku wreszcie inna pani doktor skierowała mnie na konkretne badanie i tam ku mojej uldze okazało się że mam kamyczek 7mm i ten kamyczek utknął w ujściu pęcherza. Na kolejne badanie diagnostyczne nie zdążyłam bo mnie wzięło, tym razem tak że nawet po ścianach już nie chodziłam tylko pełzałam po podłodze... Trauma straszna, szpital, morfina, operacja... do której nie doszło. Bo prawdopodobnie w wyniku leków którymi mnie nafaszerowano przed operacją (miałam już jechać za pół godziny) w połączeniu z litrami wypitej wody kamyczek ładnie sobie wyszedł a ja jak zobaczyłam co to jest to 7 milimetrów to mało nie umarłam. Z wrażenia. Lekarz który miał dokonać operacji był ze mnie bardzo dumny!
Na szczęście w tym kraju jak już się ma raz taką historię to jest się pod szczególną opieką do końca żywota. Czyli na przykład profilaktyczne badanie usg raz do roku. No i właśnie w ubiegłym roku ding dong! Jest! Malutki, 2 milimetry, ale trza się pilnować, wody pić i takie tam. Do tej pory się trzymałam, poza jedną wpadką kiedy musiałam jechać do szpitala po antybiotyk bo to była sobota a zrobił się stan zapalny i ciężko było wytrzymać. Aż do wczoraj.
Być może zlekceważyłam objawy bo co tam takie częsta ganianie do kibelka, przecież dużo piję to dużo sikam, co nie? I tak nagle, wieczorem, przy oglądaniu telewizorni, mnie złapało. Pierwsza myśl - cholera coś znowu złapałam, ale gdzie? Myślę myślę, tysiąc pomysłów mi po głowie lata, a ja do kibelka tam i z powrotem. I butelka wody a potem druga. Witamina C bo podobno zakwasza i szybciej zwalcza infekcje. Ale nie minęło godzin wiele a mnie zaczęło pobolewać z lewej strony, tam gdzie siedzi sobie kamyczek... No to już cię mam, już wiem coś ty za jedna - powiedziała do infekcji, ale cóż było robić, noc jakoś przetrzymać trzeba było. Pewnie ze zmęczenia zasnęłam gdzieś o trzeciej nad ranem, po podwójnej dawce paracetamolu, bo jak wiadomom on nie tylko przeciwbólowo i przeciwzapalnie działa ale też lekko nasennie. No ale o piątej już znowu pobudka, bo do kibelka. I tak się przeturlałam całą nockę aż do rana, czekając aż otworzą przychodnię żeby się na cito zapisać. Na szczęście pani w słuchawce powiedziała że nie muszę przychodzić bo "mam historię" i lekarz sam zadzwoni. Zadzwonił po piętnastu minutach, po krótkiej pogawędce zostało obopólnie zadecydowane że dostaję antybiotyk, a potem lepiej niech się zgłoszę do lekarza coby się historia nie powtórzyła bo jakoś można zapobiec. Podobno. Antybiotyk odebrałam w drodze do pracy prosto z apteki, bo tutaj tak to działa że lekarz dzwoni do apteki i tam już szykują co trzeba. A teraz sobie siedzę w pracy i piszę te słowa, czując że za chwilę znowu będę musiała udać się w miejsce postronne wydalić z siebie ten litr płynów które właśnie kończę pić. I zaznaczyłam koleżankom że jeden kibelek dzisiaj jest MÓJ i niech nikt nie waży się z niego korzystać!
Teraz dopiero czuję się tak naprawdę jak bomba, której zegar zaczął właśnie tykać a nie wiadomo ile ma na liczniku... Ech...


P.S. Panterko, trzymaj się! Żeby chociaż powiedzieli co Ci jest.

środa, 23 lipca 2014

Ach te koty

Wczoraj myślałam że umrę ze śmiechu, ale jak na dobrą mamę przystało, zachowałam pokerową twarz i chłodne opanowanie. Opiszę od początku.
Przyjechałam do domu i jak zwykle powitał mnie Tiggy bo on zawsze mnie wita, albo czeka na podjeździe i podprowadza samochód na miejsce - wiecie jak to jest, idzie kot dostojnym krokiem a samochód za nim :-), albo pojawia się znikąd, za to najpierw słyszę przejmujące miałki a potem biegnącego z daleka Tigusia. No i tak było wczoraj. Zamykając bramę najpierw usłyszałam głośnie miałczenie a potem zobaczyłam Tigusia. Pogłaskałam, a nawet wzięłam na ręce co już jest wyczynem niebywałym w wykonaniu tego kota, a jeszcze niebywalszym że dał się zanieść aż pod drzwi. Po czym postawiłam go na ziemi i poszłam najeść się świeżo dojrzałych malin. Kiedy odwróciłam głowę od malinowych krzaków, zobaczyłam z wielkim zdziwieniem że Tiguś na coś poluje i to tak dosłownie. Ujrzałam ciało przywarte do ziemi, czujne uszy nastroszone do przodu, wzrok skupiony na czymś tak intensywnie że gdyby mógł z nich wypuścić lasery to już dawno ofiara zostałaby spalona na wiórki. Na co on tu poluje? Rozglądam się ale nie widzę żadnego ptaka, żadnego kota, żadnego zwierza, nic. Ale patrzę, patrzę, okrążyłam go delikatnie żeby mniej więcej być na linii jego wzroku, nawet się nie poruszył. Spoglądam w górę tam gdzie on... jeszcze raz, przecież tam nic nie ma. I nagle dotarło! Przecież głupia pipa postawiła na dachu samochodu torebkę. Torebka duża, czarna, prostokątna i to w nią Tiguś tak wtopił swe mordercze spojrzenie. Ale ale... czy na pewno mordercze??? Patrzę jeszcze raz na kota - jezusmaryja, ogon jak szczota kurzołapka! On nie poluje, on się BOI !!!! Niewiele myśląc podeszłam do samochodu i ściągnęłam wroga. A Tiggy, mój kochany odważny Tiggy który żadnego kota się nie boi, zerwał się jak oparzony i ze szczotą na ogonie zwiał do domu...
I to było kolejne wydarzenie roku bo jak Migusia co chwilę gania ze szczotą przy doopce, ot tchusz straszny z niej jest i nawet wiatru się potrafi przestraszyć, tak Tiguś nigdy przenigdy nie pokazał się światu w tym stanie. To była pierwsza szczota którą ujrzałam na Tigusiu, a jest już ze mną 4 lata. Tygrys zamienia mi się w kota! Szkoda tylko że zdjęcia nie zdążyłam zrobić bo Tigusiowy ogon zmieniony w szczotę jest naprawdę imponujący!

A tak na dodatek parę ujęć czarnego wariatuńcia. Dodam tylko że to jest krzak wysokości około metr pięćdziesiąt. najgrubsza gałązka jest grubości kciuka. No i tylko ona, Migusia Królowa Krzakowa może się na taką wspinaczkę zdobyć bo ona jest wciąż najmniejszym i podejrzewam że najlżejszym kotem w okolicy, pod wszystkim innym poza ptakiem ten krzak by się po prostu załamał...





P.S. Jak tak teraz patrzę to chyba ten krzak może mieć jednak na czubku ze dwa metry. Ale Migusia siedzi na wysokości moich oczu. Czyli metr pięćdziesiąt z kawałkiem :-)

Miłego popołudnia!

wtorek, 22 lipca 2014

Narzekamy

Teraz już mogę powiedzieć bo mi już wkurz przeszedł. To wszystko przez ten samochód.
Właściwie to nie przez samochód bo co on jest winny że go właścicielka na darmowy copółroczny health check oddała. Mam takie cuś w opcji że pomiędzy serwisami przysługuje mi health check, czyli coś jak przegląd u dentysty. Sprawdzą olej, napompują opony, podolewają czego trzeba i nawet umyją. Szkoda że paliwa nie dolewają do pełna :-)
No to jak wczoraj z samiuśkiego rana zawiozłam go do serwisu to przy okiazji wspomniałam że mi coś tam słabo działa. A chodziło mianowicie o start-stop system, ja go uwielbiam i żyć bez niego nie mogę, jak mi się samochód na światłach nie wyłącza to mnie wkurzyca bierze, a tu coś sie porobiło i czasami działa, czasami nie działa, parę dni się wyłącza a parę dni światełko się świeci, znaczy że nie działa. Potłumaczyłam im w serwisie co i jak, zabrałam sie do autobusu i pojechałam do pracy. Nienawidzę jeździć autobusami bo mi to zabiera mnóstwo czasu, ale jak trzeba to trzeba. A tu kole południa  dzwonią z serwisu że wszystko jest ok, ale usterka start-stop wzięła się z tego że akumulator jest naładowany w 80 procentach i że oni muszą mi ten akumulator naładować, więc samochodu w tym samym dniu do odebrania nie budiet bo akumulator musi się ładować całą noc. Się trochę zatrzęsłam, ale mówię, jak trza to trzeba, odbiorę rano. Ale - mówi mi przystojny pan w słuchawce, będzie opłata 81 funtów. A ja pytam za co, bo przecież samochód na gwarancji. No okazuje się że tak, wszystko jest na gwarancji ale oni muszą zrobić reset systemu, bo przecież jak ten akumulator odłączą to wszystko w diabły pójdzie. Łot postęp - samochód bez komputerka nie pojedjet. No i ja właśnie mam zapłacić za reset bo gwarancja producenta tego nie obejmuje, a w ogóle to ja musiałam niewłaściwie użytkować pojazd że mi się akumulator rozładował. Oj, wpadłam w szał, kurwiki w oczach, dobrze że pan po drugiej stronie sznurka to tego nie widział. Jak niewłaściwie użytkować pytam? To co, samochodem mam nie jeździć czy co? No to pan że właśnie mam jeździć ale widocznie jeżdżę za mało i za krótkie trasy. O nie, mówię, codziennie do pracy jeżdżę 15 mil z czego dwie trzecie to autostrada, a potem z pracy wracam taką samą drogą. I często wyjeżdżam za miasto, samochód jest cały dzień w użytku to co mi oni za ciemnoty tu wciskają. No ale pan swoje, że z licznika wynika że mam małe zużycie. No to ja na to że może nie mam zużycia takiego jak zwykle miewałam, bo dzieci już nie mam na podorędziu i przestałam ostatnio robić za taksówkę, ale skoro producent chce żeby serwisy robić co 10 tysięcy mil (albo rok, cokolwiek jest pierwsze) to ja uważam że to jest wystarczający przebieg żeby uznać to za właściwe użytkowanie pojazdu. Bo ja właśnie zrobiłam 5 tysięcy a od serwisu minęło pół roku. No to pan że on już nie wie, ale jak chcę to niech zadzwonię do producenta i im powiem, może gwarancję uznają bo oni są tylko dilerem i mają ograniczone prawa. No to powiedziałam że chętnie, w te pędy już dzwonię do producenta, ale oni niech nie zwlekają tylko w te pędy mi samochód na jutro rano szykują bo ja bez niego jak bez nogi. I że jak producent się zgodzi to nie ma sprawy, a jak się nie zgodzi to ja zapłacę te nieszczęsne 81 funtów. Co mi się nie uśmiecha bo trochę powydawałam w tym miesiącu a jestem tuż przed wypłatą i musiałabym wyjść na debet.
Oczywiście zaraz natychmiast zadzwoniłam do producenta. Miła pani wzięła ode mnie wszystkie dane i powiedziała że ona już kontaktuje się z dilerem i zadzwoni do mnie jak tylko coś będzie ustalone. Czekałam czekałam, pani zadzwoniła tylko po to żeby mi powiedzieć że się dodzwonić do serwisu dilera nie dało i ona niestety nic nie wie ale jutro od samego rana będzie ząłatwiać sprawę żeby wszystko było ok zanim odbiorę samochód o dziewiątej. Nosz kurde, trudno. Niech będzie rano.
Wieczorem w celach relaksacyjnych, bo podróż z pracy do domu autobusem zajęła mi jakieś dwie godziny (nie wiem, jakaś niekumata w tych autobusach chyba jestem), zasiadłam sobie przed telewizorem z popcornem w jednej łapie i sajderkiem w drugiej i obejrzałam "Hunger Games - Catching Fire". I gdzieś tak przed północą zasnęłam bo przecież rano trzeba wstać po ten nieszczęsny samochód. 
Od rana gorąco że niech to szlag, a ja w tych autobusach opsranych (nie poprawiać!), dwie godziny zajęło mi dojechanie do dilera z ciężką torbą bo dzisiaj akurat gram w badmintona na przerwie w pracy i musiałam taszczyć cały sprzęt. Zgrzałam się, spociłam, ale się doczołgałam, dzikim wzrokiem poszukując szklanki wody. Ale diler dobrze zaopatrzony to wodę miał. Kawę czekoladę i inne cuda też, zawsze robię sobie jak tam jestem, tylko że serwisy robie w zimie to mi się wtedy ciepłego chce. 
Pan mówi że jeszcze chwilkę, tylko coś sprawdzą i już oddają samochód. No to siedzę i czekam. I w czasie kiedy czekałam, telefon dzwonił z piętnaście razy, ale nie miał kto odebrać bo panowie łazili wszędzie aby przy biurku nie siedzieć, a paniusia jedna siedziała ze słuchawką przyklejoną do ucha i zapierniczała z koleżanką o kosmetykach. No buk mi świadkiem, jakbym nie słyszała to bym nie uwierzyła. A telefonów nie ma kto odbierać, to się nie ma co dziwić że się producent dodzwonić do nich nie może. 
No nic, ciśnienie mi rośnie z każdym dzwonikiem telefonu, bo może a nuż widelec to moja pani od producenta i co? No ale miły pan w końcu przyszedł z kluczykiem i wyprowadził mnie za drzwi gdzie już czekało moje cudne, czarne, odpicowane maleństwo. I pan powiedział że nic nie płacę i że chociaż nikt od producenta do nich nie dzwonił, to oni już sobie to pomiędzy sobą załatwią. No ja myślę, powiedziałam, przecież jesteście największym dilerem samochodów w całym kraju. Tadam! I kto powie że nie mam szczęścia? 
Pan mnie tylko przestrzegł żebym raczej starała się utrzymywać poziom paliwa w baku na poziomie wyższym niż do tej pory, bo te nowe silniki tak lubią. Ależ oczywiście, powiedziałam, ja nigdy nie jeżdżę na pusto, tylko ten jeden raz... Nawiasem mówiąc to szczera prawda, bo zawsze tankuję do pełna i jeżdżę aż mi się rezerwa zaświeci. A teraz jak się zaświeciła to nie pojechałam na stację bo samochód i tak szedł do serwisu to sobie zatankuję w drodze powrotnej. No ale trochę styd, rezerwa w samochodzie, phi!
Tak że wkurz mi już zupełnie przeszedł, teraz siedzę i dogorywam bo temperatura 22 stopnie w Szkocji to zupełne tropiki, a ma być 24! Dobrze że wiatrak w biurze leci na okrągło i woda zimniuteńka jest w dystrybutorze bo by człek usechł. No, ale słyszałam że tam w Polszy to dopiero ludzie usychają! Wcale nie zazdraszczam, upał to ja lubię ale na wczasach :-)

Pozdrawiam serdecznie i pijcie dużo wody w te upały!

poniedziałek, 21 lipca 2014

Krótki apdejt

Tyle miałam do napisania w weekend i sie nie dało. No nie dało się i już. I teraz też tylko tak się przypominam że jeszcze żyję, choć od rana tak mnie już wkurzyli że się gotuję, para już uszami i nosem bucha, zaraz do szczętu wyparuję i tyle będzie z Iwony.
No na szczęście dostałam przed chwilą odrobinę pocieszającego telefona, ale dym dalej bucha jak ze wściekłego byka. Idę sobie zrobić herbatkę. Z rumianku.
Jakby co to do jutra.


piątek, 18 lipca 2014

Trochę humoru na piątek

Dzisiaj bez określonej tematyki,  misz masz, ale z czegoś trzeba się pośmiać 
 
Zapraszam!

***
Putin rozmawia przez telefon... Po chwili zasłania słuchawkę ręką i mówi 
- Wezwać mi tu admirała floty północnej! 
Wchodzi admirał. Putin się pyta: 
- Czy mieliśmy dzisiaj jakieś straty we flocie? 
- Nie - odpowiada marszałek. 
- Na pewno? - upewnia się Putin. - Żaden okręt nie zatonął, żaden nie zaginął, wszystkie łodzie podwodne wypłynęły na powierzchnie? 
- Na 100% - zaklina się admirał. 
Putin podnosi słuchawkę. 
- No to przykro mi, Obama. A4 - pudło!

***
Ojciec piątki dzieci wygrał zabawkę w loterii. Zawołał swoje dzieciaki i spytał, które z nich powinno otrzymać prezent:
- Kto jest najbardziej posłuszny? - spytał - Kto nigdy nie pyskuje mamie? Kto robi wszystko, co każe?
Pięć głosików odpowiedziało jednocześnie:
- Dobra, tato, możesz zatrzymać zabawkę.

***
Diabeł uwięził Polaka Ruska i Niemca w więzieniu i mówi: 
- Kto dłużej wytrzyma w pokoju z skunksem ten wygra i go oszczędzę.
Pierwszy Niemiec. Po 15 minutach wychodzi i mówi:
- Dłużej nie wytrzymam!
Drugi Rusek. Po 30 minutach wychodzi i mówi:
- Dłużej nie wytrzymam!
Trzeci Polak. Po 5 minutach wychodzi skunks i mówi:
- Dłużej nie wytrzymam!

***
Pani na lekcji pyta się dzieci jaki odgłosy można usłyszeć na farmie.
Dzieci mówią:
- Muu.
- Bee.
- Kwa-kwa.
Nagle odzywa się Jasiu 
- Spie*dalaj z tego traktora!

***
Nauczycielka na języku polskim kazała dzieciom napisać zdanie z wyrazem "prawdopodobnie".
Pierwsza zgłasza się Agatka i czyta:
- Prawdopodobnie polecę samolotem do Egiptu z mamą.
Potem zgłasza się Jurek:
-Za dwa miesiące będzie zima i prawdopodobnie będzie padał śnieg.
Nauczycielka widzi, że Jasiu bawi się małymi samochodzikami, więc kazała przeczytać mu jego zdanie.
Jasiu czyta:
- Mój tata idzie z gazetą do kibla. Prawdopodobnie będzie srał, bo czytać nie umie.

I na zakończenie... a zobaczcie sami.


Udanego weekendu!

czwartek, 17 lipca 2014

Morderczo i krwisto

Syn ostatnio przyszedł i patrząc na Migusię mówi:
- Wiesz mamo, szedłem sobie wczoraj z autobusu, widziałem pełno kotów na naszej ulicy ale wszystkie takie jakieś duże, nie takie jak ona. Ty jej nie karmisz, czy co?
- No mała jest, ja wiem, ale to chyba takie geny, chociaż ona faktycznie trochę mało je...
- Ha ha, ale sobie knypka wzięłaś...
Zaniepokoiłam się bo ona rzeczywiście nie jest taka nienażarta jak Tiguś, chociaż po nocy obie miski z suchą karmą są wyczyszczone a nie podejrzewam żeby Tiggy jadł z jej miseczki bo on ma swoją karmę a migusiowej nie rusza.
No to wczoraj się przekonałam dlaczego ona mokrej karmy żreć nie chce. Proszę bardzo, dowód rzeczowy:


Tak że, proszę się martwić moi Drodzy Czytelnicy, Migusia ma po prostu wysoko-białkową dietę. Mówiłam - ona tylko motylki i muszki gania, ups *zżera.

P.S. A dzisiaj rano nastąpiłam na mysz którą Tiguś upolował był w nocy. Przyszedł się pochwalić, poprowadził mnie nawet do kuchni ale nie widziałam bo nie zauważyłam, na śpiąco to mało rzeczy się widzi. Głasnęłam, dałam dwa cukiereczki i poszłam spać. A dzisiaj rano nadepnęłam na coś aż kości strzeliły bleeeeeeee...... wrzask był taki że sąsiadów zza płota pewnie pobudziłam. Tylko czekać aż Miguśka zacznie polować na myszy, to już w ogóle w domu jeść nie będzie jak tak dalej pójdzie. To ja już wolę jej muszki i motylki...
P.S.2. Tiggy zdobyczy nie pożera, nawet motylków. On ich już nawet nie łapie, za słaby przeciwnik.

środa, 16 lipca 2014

Post prawie odbity

Lala lalalala lalalala lalala lala lalala lala lalala lalala...
A tak sobie śpiewam cały dzionek i morda mi się cieszy...
Tylko nie pomyślcie że mi odbiło! No może trochę ale nie tak do końca.

LALALA LALALALA LALALA LALALA LAAAAALAAALAAAAAAA!!!!!!

wtorek, 15 lipca 2014

Chwalimy się i wcinamy.

Wiecie, ja na wsi nie mieszkam, w mieście też nie bo raczej pod, ogrodu wielkiego nie posiadam ale jak na szkocko-podmiejskie warunki to jest on dosyć spory. Ogrodnikiem nie jestem ale owoce sezonowe jeść lubię, więc jak tylko miałam okazję posadziłam kilka krzaków i teraz, po kilku latach cieszę się już sporą obfitością. Co ja tam mam...

1 krzak białej porzeczki. Dość spory, a porzeczki pyszne. Bardzo lubię. To jest mój codzienny przed-i poobiedni deser prosto z krzaka.


Kilka krzaków malin. Zrobił mi się z tego cały chruśniak a krzaczory opanowują powierzchnię przyległą, tak że muszę wyrywać. Ale póki co, malin całkiem sporo a one z tego gatunku że owocują do później jesieni. Mniam, będzie w końcu malinówka, jak mi tylko syn spirytusu z Polszy dowiezie. Na razie wcinamy z krzaka :-)


Malinojeżyna. 1 krzak. Uraczył mnie tym ojciec, wsadziłam do ziemi i rośnie. Nie daję mu się rozprzestrzeniać bo zarośnie cały ogród. Ale owoce przepyszne, dwa-trzy razy większe od malin i bardzo słodkie. Nie wiem na co się nadają, może dorzucę parę do malinówki żeby zwiększyć objętość, ale to jak dotrwają. Bo na razie idą na deser. Oczywiście - prosto z krzaka. 


1 krzak czarnej porzeczki. Której nie lubię ale była szwagierka sobie zażyczyła na liście do ogórków, to sobie rośnie, wyrzucać nie będę. Będzie porzeczkówka :-)


2 krzaki jagody amerykańskiej czy kanadyjskiej, jak zwał tak zwał, w każdym razie z roku na rok jest owoców coraz więcej. Te owoce jednak przeznaczone są do osobistej natychmiastowej konsumpcji w kolejności dojrzewania. 


Mam jeszcze 1 krzak agrestu którym się nie pochwaliłam bo agrestu już nie ma - zeżarłam, a następnie wszystkie liście zeżarły jakieś gąsienice. Ale nic to, na wiosnę odrośnie :-)
I tak to pokazałam Wam mój cały wielki sad. 




poniedziałek, 14 lipca 2014

Lingwistycznie

Z dziećmi mało mam do czynienia, szczególnie tubylczymi, dlatego wczorajszą scenkę wspominam z niemałym rozbawieniem. A było to tak.
Jedziemy sobie samochodem z kolegą i jego dziećmi, chłopczyk lat siedem, dziewczynka pięć. Mały jest już duży więc jako starszyzna rodowa zabiera nieśmiało głos.
- Tatusiu, a ta Twoja koleżanka to skąd jest? (słyszał mój akcent i coś mu nie grało)
- Z Polski.
- Tatusiu, a Ty umiesz mówić po polsku?
- Nie synku, nie umiem.
- No to jak Ty z nią rozmawiasz?
Tatuś z uśmiechem - Po angielsku synku, ona mówi po angielsku.
- Ona mówi po angielsku???? - chłopczyk zdziwiony, a przeciez zamienił już ze mną parę zdań.
- Tak synku, możesz sam zapytać - odpowiada tatuś.
- Czy ty mówisz po angielsku? - pyta ośmielony chłopczyk.
- Tak, mówię i rozumiem co Ty mówisz - odpowiadam.
- Aha. A czy Ty mówisz po szkocku? - słyszę że jego tatuś dławi się ze śmiechu.
- Niestety, nie umiem mówić po szkocku, ale rozumiem co inni mówią. A Ty umiesz? - pytam.
- Ja... ja tylko rozumiem po angielsku - zastanawia się chłopiec - ale wiem że Szkoci mówią "gływa" zamiast "głowa" (heed zamiast head)
Dobrze że trzeba było wysiadać bo tatuś by się udławił do reszty...



P.S. Oczywiście dla jasności odbioru rozmowa przetłumaczona przeze mnie ze szkockiego na nasze.

niedziela, 13 lipca 2014

Parę nowości z kociego życia.

Jak w tytule. Parę nowości.
Bo nawet kawy sobie nie można normalnie wypić w spokoju, a gdzie tam już o napisaniu posta wspomnieć...

Widzicie ten czarny kubek? No, to co z niego wystaje na zdjęciu? To jest kubek ze spieniacza do mleka bo ja lubię moją kawę z pianką. Siadam sobie przy komputerze i powoli dolewam mleczka do kawy...

OCZYWIŚCIE znienacka zjawia się ON.


Pyszne mleczko, ommmciu chrommmciu chlipciu chlip....


Dobrze że z tego mleka tylko okruchy zostały bo by od razu sraczki dostał. Prawdziwej, nie tej co normalnie dostaje na widok czegoś pysznego.


A Migusia tymczasem poluje... A może sobie po prostu serial ogląda...


Miłego popołudnia i emocji na Mundialu!
(chyba dobre flagi znalazłam...)


sobota, 12 lipca 2014

Szybki apdejt

Śpieszę donieść że s-y-f (pryszcz, dziad zatracony, krosta, franca jedna) już prawie nie istnieje. Jeszcze jak się po gębie pomacam i dobrze poszukam to coś tam wymacam, ale wolę nie dotykać bo jeszcze polubi :-)

Pomogły sprzężone siły. Pasta z kurkumy  dwa razy, detreomycyna trzy razy i takie cóś:


Kupiła żech se była wczoraj w Bootsie (to taka drogeria kosmetyczna, jak w Polsce Rossmann tylko większa chyba), bo nie dość że w promocji było to jeszcze kupona na to miała tak że za darmo wyszło, a jak za darmo dają to strach nie brać.
Na opakowaniu napisali że smarować kiedy trzeba, to smarowałam z trzysta razy dziennie. I poszłam właśnie do łazienki, wysuszona skórka z miejsca pryszcza odpadła a pod nią ukazało się.... NIC!
Super! Na wszelki wypadek jednak kazałam mamie zakupić ten Benzacne o którym pisałyście to syn przywiezie jak będzie. 
No to teraz już jestem w pełni zadowolona. Mogę jutro szaleć ;-) jak się nic nie zmieni...




A z rana...

A z samego rana, jak zwykle w sobotę, kiedy to dolegiwałam w barłogu przewracając się po raz kolejny na prawy bądź lewy bok, bo na wznak to niestety spać nie potrafię, usłyszałam trzaśnięcie klapki na listy. I jak zwykle, zamiast spokojnie poczekać aż wstanę, to nie, klap na podłogę i na bosaka na górę dół zobaczyć co tam mi pan listonosz znowu naniósł, bo ostatnio to samo badziewie tylko przynosi, ulotki, reklamy i gazetki sklepowe. Zniechęcona podniosłam kupkę papierów z podłogi, a tam, między kolejną ofertą karty kredytowej z niezwykle atrakcyjnym oprocentowaniem jedynie 39,5 procenta a ulotką z chińskiej reatsuracji na wynos, zawieruszył się biały kruk. Z Polski
:-)
Ze samego Wrocławia! I w dodatku ze znaczkiem z symbolem Koziorożca - GosiAnko Wrocławianko, skąd wiedziałaś żem ja Koziorożyca właśnie????


Przyznam szczerze że trochę już o tym zapomniałam, ale sobie szybciutko z bijącym sercem przypomniałam, że przecież jakimś najdziwniejszym zbiegiem okoliczności, po trochę nieudolnym zdaniu egzaminu z GosiAnkowej podróży, przy pomocy niejakiego JejCiOnego Roberta S. przebywającego obecnie w miejscu odosobnionym gdzieś na drugim krańcu świata, gdzie zamiast "cześć" mówi się "Konichiwa", zostałam wylosowana do odbioru przesyłki z drobnostkami, z której niezmiernie ale to naprawdę okrutnie sie cieszę. Jak zapowiedziano Za Moimi (czyli Jej) Drzwiami, proszę Państwa, Drogie Panie i Przystojni Panowie, wymarzona NAGRODA NUMER 3!


I oczywiście Gosia nie byłaby sobą gdyby nie dodała czegoś osobistego :-) 


Gosiu, to ja dziękuję Tobie! Za tego przepysznego (mam nadzieję bo jeszcze nie próbowałam) KitKata o smaku zielonej herbaty...


Za landrynkę i AŻ DWA długopisy! Jeden powędrował od razu do torebki. 


Panna Migawka tyle sobie robi z zakazu łażenia po stole! Wszystkiego cza przecież pilnować, bo ucieknie...


A Tiguś ma w nosie KitKaty... On sam jest jak Kit. Kat.


No i to tyle z sobotnich Wiadomości na Gorąco Prosto ze Słonecznej Szkocji.

Miłej niedzieli!



piątek, 11 lipca 2014

Humor na weekend :-)

Dzisiejszy wpis zainspirowany jest moim wczorajszym dialogiem z synem.

Wieczór. Gramy sobie w różne gry podwórkowe ot tak dla zabicia czasu, aby czymś porzucać.
Najpierw w jakieś stare paletki ze zmurszałą lotką
- Ale mamo, to chodź gramy na punkty kto kogo z całej siły trafi. Hehehe.
Potem ... boulee (chyba dobrze piszę a jka nie to trudno), czyli takie kule.
- Dobra mamo, to teraz ja rzucam tak żeby Ciebie trafić, a Ty żeby mnie. Hehehe.
Boulee się znudziły, syn przytaszczył z garażu gąbkową pałę bejsbolową. Ale gąbkowa piłeczka się zgubiła. Wziął najlżejszą kulę z boulee. Podał matce. Matka rzuciła. Syn odbił. Prosto w matkę. Matka na siniora na ramieniu. Matka w odwecie dwoi się i troi ale nijak w kulę trafić nie może. Hehehe.
Ostatnie na tapetę poszło frisbee. Trochę stare, zużyte i krzywe, ale jeszcze super lata. Przy łapaniu okazało się że trochę ostre na końcach, bo się wyostrzyło po lądowaniu na różnych twardych powierzchniach. Każde z nas ma kilka lekkich zadrapań na różnych kończynach, ale to nic, frisbee to jest to!
Nagle widzę że kółko niebezpiecznie zaczyna przelatywać koło mojej twarzy, nie będąc dłużna odpłacam się tym samym. A w celowaniu jestem lepsza od syna, ot praktyka. Dobrze że on ma dobry refleks. Nagle słyszę:
- Ach, jak ja bym chciał komuś (domyślcie się komu) tak trafić w szyję żeby mu głowę ścięło.
- Synu, a komu Ty byś chciał tak trafić?
- No jak to komu? - pyta syn
- Matce własnej????
- No! hehehe.
Kurtyna.


No i teraz parę kawałów o synach żeby nie było.

***
Podczas obiadu:
- Mamo, mamo, jestem tak silny jak tata. Też złamałem widelec!
- Cholera jasna... Następny debil rośnie...

***
Synek mówi do mamy
- Mamo, a dlaczego moja kuzynka nazywa się Róża ?
- Ponieważ twoja ciocia lubi kwiaty.
- A ty co lubisz mamo ?
- Przestań zadawać głupie pytania Wacuś.

***
Mama kąpie bliźniaków i potem kładzie do łóżka.
Nagle jeden zaczyna się śmiać:
- Co ci tak wesoło?
- No bo Michał był dwa razy kąpany a ja wcale.


Skopiowano ze strony:http://potworek.com/dowcipy/rodzice-dzieci- potwornie dobre dowcipy!

Skopiowano ze strony:http://potworek.com/dowcipy/rodzice-dzieci- potwornie dobre dowcipy!
***
Małżeństwo ma syna. Syn ma 6 lat, ale nigdy nic nie mówił. Rodzice stwierdzili, że już tak zostanie i będzie niemową. Pewnego dnia siadają do stołu, jedzą obiad, a syn z końca stołu krzyczy:
- Gdzie kompot?
Zdziwieni rodzice:
- Synu!?! Ty mówisz??? Nigdy nic nie powiedziałeś, a teraz?
- Co miałem mówić jak zawsze był...

***
Wieczór. Pukanie do drzwi. Otwiera mały chłopczyk.
- Jest ojciec?
- Jest - odpowiada szeptem chłopczyk.
- To poproś Go.
- Nie mogę - szepcze chłopczyk.
- Dlaczego?
- Bo jest zajęty - szepcze dalej.
- A mama jest?
- Jest.
- To poproś mamę.
- Nie mogę. Też jest zajęta.
- A czy oprócz mamy i taty jest jeszcze ktoś w domu?
- Tak, policja - potwierdza nadal szeptem maluch.
- No to poproś pana policjanta.
- Nie mogę, jest zajęty.
- Czy jeszcze ktoś jest w domu?
- Straż pożarna, ale pan strażak też jest zajęty.
- Powiedz mi dziecko, co Oni wszyscy robią u Was w domu?
- Szukają.
- Kogo?
- Mnie...

Wesołego weekendu!

czwartek, 10 lipca 2014

Jak pozbyć się pryszcza

Tragedia straszna stała się, bo mi na brodzie pryszcz wyskoczył. Oczywiście w najlepszym momencie bo na niedzielę mam wstępnie zaplanowane pewne bardzo ważne wyjście z domu i kcem piknie wyglądać. A tu masz - środa i ten s-y-f!
Normalnie zawsze cóś mi tam co miesiąc wyskakuje czy trzeba czy nie trzeba, nawet mam już taką stałą plamkę na brodzie bo cholera się zawzięła i wyskakiwała w tym samym miejscu ileś razy, a ja jak durna oczywiście wyciskałam dziada bo powstrzymać się nie mogę. No ale jak go ostatnim razem wycisłam to się już nie pojawił w tym samym miejscu, plamka tylko została.To się guffno przeniosło na inną stronę brody i wczoraj se postanowiło wyleźć. No a ja w niedzielę to spotkanie kurna felek.
Więc oczywiście jak w takich przypadkach bywa, włączyłam szybkie emergency przeszukiwanie interneta. Wpisałam "jak pozbyć się się pryszcza w jeden dzień" - oczywiście że nie wierzę że się tego dziadostwa można faktycznie pozbyć w jeden dzień, ale jak napiszę że w jeden to przynajmniej mam nadzieję że po trzech mi przejdzie. Zaraz do tego wrócę bo sobie właśnie przypomniałam że jak byłam na studiach to był taki jeden Sylwester, czyli zabawa taka na koniec roku, nie mylić z chłopakiem bo Sylwestra żadnego nie znałam i nie znam. No i oczywiście w sam dzień sylwestrowy wyskoczyła mi bomba gdzieś tam, już nie pamiętam, one to już najlepiej wiedzą przecież kiedy się pojawić. Rozpacz i tragedia wielka, a że czasy wtedy były że tak powiem raczej ubogie w towar i wiedzę tak zwaną powszechną, bo nawet czasopism kolorowych nie było za wiele i wszyscy musieli się posiłkować wiedzą tajemną naszych babek, to postanowiłam dziada wykończyć cierpliwością.
I tak cierpliwie aplikowałam sobie na tego s-y-f-a różne różnistości ogólne dostępne, czyli spirytus salicylowy, pastę do zębów i jakąś taką maść co moja mama miała od lekarza przepisaną na trądzik różowaty, chyba benzacne o ile dobrze pamiętam ale specjalna wersja odpowiednio wzmocniona. I tak przez cały dzień po kolei na zmianę, pasta do zębów na godzinę, zmywanie spirytusem salicylowym, na to maść i tak w kółko. I wiecie co? Pryszcz tak zblakł że do wieczora już go nie było widać. Da się? Da. Ale trzeba dużo cierpliwości i siedzenia w domu bo przecież trzeba te świństwa nakładać i ścierać non-stop.
To taka moja mała dygresja na temat walki z pryszczem w czasach młodzieńczych, bo od tej pory nigdy mi się już takie coś nie zdarzyło. Nie że pryszcze mi się nie zdarzały, bo chociaż cera ma gładka i promienista od zarania dziejów to jednak od czasu do czasu coś tam wyskoczy. A teraz to o wiele częściej niż za czasów młodzieńczych nad czym ubolewać ale zo zrobić, starość nie radość.
Wracamy do dziada. Ten s-y-f to jest istny partyzant, bo nie wyskoczył jak inne normalnie, że robi się biała bańka, to go naciskasz i unicetwiasz co tam z niego wylezie, o nie. Ten s-y-f  wyłazi powoli, zrobiła się tylko czerwona górka i bardzo boli, nawet nacisnąć się nie da. Miałam już takie parę razy, trzeba przeczekać aż wylezie, ale teraz czasu nie mam! No to sru do internetu. Jak pozbyć się pryszcza w jeden dzień? No i oto co wyszukał mi gugiel:

1. Okład z lodu
Zawiń kostkę lodu w kawałek szmatki czy ręczniczka i przyłóż na pryszcz. Przytrzymaj 20-30 sekund i powtórz tę czynność kilka razy w ciągu dnia. W ten sposób zmniejszysz obrzęk pryszcza, zamrozisz pory, a także usuniesz brud i tłuszcz.

Nie chciało mi się siedzieć z lodem przy paszczy.

2. Miód oraz olejek z drzewa herbacianego
Zastosuj jeden z wyżej wymienionych zaraz po umyciu twarzy. Niestety, te naturalne składniki pomagają tylko w walce z niewielkimi pryszczami.

Ten mój, chociaż go jeszcze nie ma, zapowiada się na wielki. Odpada. 
3. Pasta do zębów
Przed snem nałóż BIAŁĄ PASTĘ DO ZĘBÓW (nie w żelu!) na miejsce, w którym wyskoczył ci pryszcz i daj jej chwilę na zaschnięcie. Połóż się spać, a rano umyj twarz. Zobaczysz, że pryszcz zrobi się wyraźnie mniejszy. Pamiętaj, że pasta powinna zostać na pryszczu przez co najmniej pół godziny, aby przyniosła efekt.

Nie mam takiej pasty, jedna jest fioletowa z jakimiś granulkami, a druga niebieska :-)

4. Sok z cytryny.
Aplikowanie soku z cytryny na zainfekowane miejsca jest jednym z łatwiejszych sposobów na pozbycie się pryszczy. Przed położeniem się spać, wmasuj trochę soku z cytryny w krostki i pozostaw na noc. Po takim zabiegu wypryski na pewno będą mniej zauważalne albo całkowicie znikną

To może działa na jakieś maleńkie syfki ale ten mój to się zapowiada nieźle. Poza tym go jeszcze nie ma. Poza tym, cytryna to chyba za słaby kaliber. Odpada. 

5. Maseczka z miodu i cynamonu.
Zmieszaj ze sobą miód i cynamon, aż uzyskasz klejącą pastę. Następnie nałóż taką miksturę na twarz, zostaw na noc i spłucz po przebudzeniu. Zabieg ten powtórz kilkukrotnie.

Nie wierzę tej maseczce. To znaczy wierzę że cera będzie ładna po tym ale nie na mojego s-y-f-a. Zrobię sobie potem. 

6. Pasta z kurkumy
Aby przygotować taką pastę, należy zmieszać kurkumę z niewielką ilością wody. Mieszaj aż uzyskasz gęstą pastę, nałóż na wypryski i zostaw na noc. Aby nie pobrudzić pościeli, nałóż ją pół godziny przed pójściem spać – w tym czasie zdąży zaschnąć na pryszczu.

A to ciekawe. Już kiedyś słyszałam że kurkuma fajnie działa na cerę, a Stardust poleca na wszystko :-)

No to na pierwszy ogień poszła pasta z kurkumy. Działałam jak jakiś diler hehe, troszkę proszku na łyżeczkę, do tego woda odmierzana kropelkami, żeby pasta miała odpowiednią konsystencję. Mieszanie patyczkiem do uszu. Kropla wody, mieszanie, kropla wody, mieszanie... I jak juz wyglądało jak pasta, to sobie tym patyczkiem kosmetycznym wysmarowałam tego dziada i wszystkie miejsca podejrzane. I poszłam oglądać mecz. 
A po meczu, jak to już uschło, to nawaliłam jeszcze raz, tylko musiałam kropelkę wody dolać do tego co zostało na łyżeczce bo już wyparowała. No i z tym na facjacie poszłam spać.
Obudziłam się z pomarańczową gębą i obiema rękami również w kolorze ochry, pościeli nie sprawdzałam...
Guffno zrobiło się jakby mniejsze i mniej bolesne, ale nie zniknęło do końca. Dzisiaj powtórzę zabieg. No bo bo jeszcze mogę zrobić, co jeszcze???? 

Macie jakieś sprawdzone sposoby na pryszcze? HELP!!!



środa, 9 lipca 2014

I tak rodzi się historia


Będzie krótko, bo wciąż jestem w szoku po porażce Brazylii z Niemcami.
I proszę mnie źle nie zrozumieć, zawsze uwielbiałam Brazylię a Niemców trzeba przecież nienawidzić :-)
Życzyłam Brazylii wszystkiego najlepszego i pięknego finału. Przecież grali dobrze. A Niemcy, jak to Niemcy, też grali dobrze jak zwykle, choć mieli też i chwile grozy, może nie takie jak Brazylia z Chile, ale remis w fazie grupowej to nie jest jakiś świetny wynik, co nie? W każdym razie, od początku Mistrzostw, pomimo że sercem byłam z Brazylią, rozumem byłam za... kimkolwiek byleby z Europy. A od wyjścia z grup - za Niemcami, bo grali naprawdę dobrze i im się mistrzostwo należy.
Ale wczoraj, no ludzie, takiego wyniku się nigdy w życiu nie spodziewałabym, nawet za milion lat. Obstawialiśmy z synem 2:1 dla Niemców i może tak by było gdyby grał Neymar. Ale nie grał. Po pierwszych dwóch golach syn powiedział że jak tak będzie to on zmienia wynik na 7:0. A potem... to już było żenujące widowisko. I wierzę że gdyby chłopcom chciało się naprawdę grać do końca to byłoby z 11:0.
Wczoraj padło dużo rekordów - rekordowa bramka Klose, sprawdziliśmy, nikt nie ma prawa zbliżyć się do tego rekordu przez następne jakieś 12 lat. Pierwsza porażka Brazylii na własnym terenie od 40 lat, pierwsza tak duża porażka Brazylii od 80 lat... Żal, po prostu straszliwie żal. Kibice Brazylijscy krzyczący "Ole" na podania niemieckich piłkarzy, gwizdy na rozpaczliwe akcje własnych zawodników...
Powiedziałam do syna - Synu, oglądaj uważnie, bo czegoś takiego prawdopodobnie już w życiu nie zobaczysz.
I tak rodzi się historia.

Syn tylko żałował że jednak było 7:1, bo nie ziścił się żaden z typowanych przez niego wyników, a był już tak blisko...

P.S. AnnaMaria Pantera, mam nadzieję że spałaś spokojnie. Czymam kciuki i wszystkie inne członki w niedzielę. I niech IM dowalą kolejne 7:0!

Nigdy nie przypuszczałam że to zrobię :-)

wtorek, 8 lipca 2014

O przemocy słów kilka

Nie chciałam o tym pisać, ale zmieniłam zdanie, bo mnie to poruszyło. Bardzo.
Będzie o tak zwanej toksycznej miłości. Nie, nie mojej, ani też też nie będzie to analiza psycho-logiczna (nie poprawiać!) ani też studium przypadku. Opiszę po prostu co sie stało.
Córka moja miała jutro jechać na Ibizę, urodziny ma w sobotę, a jej przyjaciółka (nazwijmy ją A) w niedzielę, chciały się zabawić i jak co roku, zorganizować sobie wspólne babskie urodziny. Ciuchy już poszykowane, prezent dla przyjaciółki dawno kupiony i nawet zapakowany czeka na spakowanie. I nagle jak grom z jasnego nieba:
- Mamo, nie jadę.
- Co się stało, dlaczego? - pytam.
- A ma rozwaloną całą twarz i jest w szpitalu...
- Jesusmariaiwszyscyswięci, jak to się stało? - pytam.
I tu następuje opowieść, której część znałam już od dawna. A od końca brzmi ona tak:
A jest już co prawda w domu, ale jutro wiozą ją do specjalnego szpitala bo coś jest nie tak z dnem oka. Ma poranione, podrapane i posiniaczone całe ręce, głowa cała w krwiakach, potworne zadrapanie na twarzy i stłuczony nos, który na szczęście okazał się nie być złamany. Cała twarz w siniakach. No i to oko.
W zeszłą sobotę ktoś z sąsiadów zadzwonił na policję bo słyszał awanturę dochodzącą z mieszkania A. Do mieszkania wpadło pięciu policjantów, trzech natychmiast obezwładniło i zakuło w kajdanki chłopaka A, z którym mieszkała, dwoje zajęło się dziewczyną. Jeszcze zanim zaczęli pytać, policjantka (zawsze w akcji jest kobieta) wyciągnęła aparat fotograficzny i na bieżąco zrobiła zdjęcia poszkodowanej, jako dowód w sprawie. Chłopak powędrował od razu do aresztu, a A została przewieziona do szpitala na obdukcję lekarską i obserwację. Oprócz tego co opisałam wcześniej, u dziewczyny stwierdzono wstrząśnienie mózgu.
Wczoraj odbyła się pierwsza rozprawa. Dziewczyna i jej rodzina siedzi jak na szpilkach oczekując wiadomości z sądu. Jak chłopak się przyzna do winy, zostanie to uznane za okoliczność łagodzącą i dostanie mniejszy wyrok. Do A wydzwania siostra chłopaka, oskarżając ją o zrujnowanie życia i namawiając na wycofanie pozwu. Matka A wzięła sprawy w swoje ręce i nie spuszcza córki z oczu. Jak się sprawa zakończy, nie wiadomo, bo "ona za nim tęskni"... Gówno tęskni, mówię - tęskni za jego wyobrażeniem, za mirażem, za tym kim mógłby być ale nie jest.
Moja córka już jest po. Ona wplątała się w taki związek jako młoda nastolatka. Długo trwało zanim dotarło do niej co się dzieje, o szkodach moralnych całej rodziny nie wspomnę. Po trzech latach czara się przelała, jedną kroplą, jak to w takich przypadkach bywa. Mam nadzieję że dla A ostatnie zdarzenie również było tą kroplą, córka jest pełna wiary i nadziei że tak, że to już koniec. Ja, znając życie, nie jestem tak do końca przekonana...
Rozmawiając wczoraj z córką, powiedziałam:
- Niech Ci się nie wydaje, że po tym co Ty sama przeszłaś, jesteś odporna na tego rodzaju związki. Oszołomów jest wszędzie pełno i pamiętaj, że zawsze jak Ci się tylko zapali lampka że coś jest nie tak, to znaczy że na pewno coś jest nie tak. Wtedy nie czekaj ale uciekaj gdzie pieprz rośnie.
- Wiem mamo. Dlatego nie mam chłopaka. Może przesadzam, może ja widzę te sygnały tam gdzie ich nie ma... Ale ja się po prostu  boję.
No i dobrze. Lepiej być samej niż z toksykiem, który powoli i systematycznie zatruwa wszystko co masz w sobie najlepszego, pozostawiając cię wrakiem i z dziurą w sercu. Ale głośno tego nie powiedziałam. Ona to wie. Osobiście mi to kiedyś powiedziała, kiedy ja sama już byłam na dnie i nie wiedziałam jak się podnieść.
Myślę że dzisiejsze dziewczyny są mniej naiwne niż my kiedyś byłyśmy. Szkoda tylko że przemoc jest wciąż tak szeroko obecna w naszym świecie, szkoda że to wciąż jest niestety "men's world..."
A córka wciąż zadaje sobie pytanie - Dlaczego on nie bił jej po plecach, po nogach, dlaczego mierzył w głowę???????

***
Jeżeli ktoś jest zainteresowany tematyką toksycznych związków, to polecam blog Uciekamy do przodu. Ale najbardziej wartościową dla mnie lekturą na temat był blog Moje dwie głowy i książka pod tym samym tytułem. I jak zwykle przestrzegam żeby nie popadać w paranoję po przeczytaniu. Nie każdy nienormalny związek jest toksyczny :-)



poniedziałek, 7 lipca 2014

Tiguś barankuje

Tiguś coś nam ostatnio skanapiał. Zamiast na moim łóżku to śpi na sofie w salonie, przychodzi do człowieka normalnie jakby prosił żeby go wziąć na ręce i nawet na tych ręcach wytrzymuje ze trzydzieści sekund, łasi się i każe głaskać, a nawet uwaga uwaga! - zamiast zwykłego chrząkania i charczenia, po którym już nawet do doktora go woziliśmy czy aby z płucyma to on wszystko ma w porządku - wydaje już z siebie dźwięki przypominające co nieco mruczenie. Do Migusiowego traktorka to jeszcze wiele wiele mu brakuje, ale idzie w dobrym kierunku... Jak mu, że tak przypomnę szanownym czytelnikom, wejście człowiekowi na kolana zabrało cztery i pół roku, to możemy mieć nadzieję że już za jakieś pięć lat Tiguś będzie mruczauuuu jak Prawdziwy Kot!
Jako że barankowanie czasami mu nawet i wychodziło jak chciał żreć nad ranem, zdumienie coraz większe mnie ogarnia że kocisko barankować przychodzi ot tak, bez potrzeby wrodzonej, czyli nażarte i napite, wydaje się jakby manier zaczynał normalnie nabierać. Wita się z człowiekiem po prostu, z własnej i nieprzymuszonej woli... W związku z tą doniosłą okazją teraz będzie pokaz najnowszych umiejętności Tigusiowych, czyli... Tiguś barankuje.
Za jakość zdjęć przepraszam, ale jak tu zrobić dobre zdjęcie jak się jedną ręką trzyma aparat a drugą kota? Który domaga się nawet i dwóch rąk, po każdej stronie pyszczora...

Zapraszam... Bez opisu...





















Pozdrawiam!