piątek, 24 czerwca 2011

Sushi party

To jest aż nieprawdopodobne, jak szybko zleciał ten tydzień. Właściwie to nie wiem nawet co się wydarzyło, bo to co było zaledwie kilka dni temu, wydaje sie być daleką przeszłością.
Tak więc synuś skończył te swoje 16 lat, zaczął już 5 klasę High School (tak tak, oni tu zaczynają rok szkolny już w czerwcu, aby po powrocie z wakacji od razu wskoczyć na obroty, bez tego bałaganu organizacyjnego), a córusia zafarbowała sobie znowu włosy choć zarzekała się że już nigdy więcej.

A w sobotę organizowaliśmy imprezę dla przyjaciół. Sushi party. No właśnie, to dlatego chyba tak zleciało. Bo przed imprezą, codziennie po południu biegło się do sklepu dokupować tego czego brakowało. No a przecież jeszcze w środę impreza urodzinowa, tort piekłam sama i jakies tam przekąski też. Dobrze że tydzień wcześniej zrobiłam próbę generalną głównych dań więc wiedziałam już co należy poprawić żeby było jak należy. A dania główne to oczywiście sushi i gyoza, czyli japońskie pierożki przysmażane na parze. Fajnie brzmi, co nie? Główna trudność polegała na tym że w gronie było dwóch, a raczej dwie, wegetarianki, a ja jako dobry gospodarz chciałam dogodzić wszystkim. Więc pierożki było w dóch wydaniach - te dla normalnych z wieprzowiną, a te dla normalnych inaczej - z mieloną soją zamiast mięsa. A sushi było w kilku wydaniach, bo i wegetariańskie z awokado lub jajkiem, i takie prawie zwykłe, czyli z wędzonym łososiem, krewetkami, paluszkami krabowymi i innymi cudami. Nie używam do mojego sushi surowych ryb, nie ze względu na to że się boję bo ja nawet surowe mięso mielone lubię, a co dopiero rybę, ale przez wzgląd na innych bo uważam że nie wszyscy muszą lubić to co ja, ale ja powinnam lubić to co wszyscy na moim przyjęciu.
Cały piątkowy wieczór zajęło mi robienie pierożków. Niby zwykła rzecz, bo przecież my Polki wprawione jesteśmy w lepienie pierogów, ale jednak te japońskie czy chińskie są inaczej klejone. Robiłam kiedyś takie prawdziwe chińskie z koleżanką, trochę mi zeszło nauczenie się jak je dobrze skleic bo to trochę inna technika, łatwiejsza. Ale dla mnie nie do opanowania widocznie bo zapomniałam jak się to robi, więc skończyło się na lepieniu pierożków "po polsku". A i tak było zupełnie inaczej, bo kupiłam specjalną mąkę do pierogów w chińskim sklepie, taką super białą, którą rozrabia się tylko z wodą. Ciasto wydchodzi idealne, ale za cholerę nie da się go rozwałkować w placek, bo jest bardzo elastyczne i placek się od razu schodzi z powrotem. No więc pod wpływem internetowych porad japońskich kucharzy, odrywałam maleńkie kuleczki (naprawdę małe, wielkości... chyba wiśni) i rozwałkowywałam każdą z osobna na mały placuszek, i dopiero teraz był czas na prawdziwe tworzenie bo ciasto naciągało się tak jak chciałam. Naprawdę bardzo elastyczne. Zupełnie inne niż nasze po polsku robione ciasto. Dość o pierogach, wystarczy że dodam że robiłam je do 2 w nocy.
Dobrze że mam cudownego męża bo moje leniwe dzieci nie za wiele mi pomogły w przygotowaniach, ale przynajmniej wysprzątali całe mieszkanie, zostawiając mnie samą w kuchni, bo jak gotuję to nie toleruję innych ludzi w swoim zasięgu. Uważam że gotowanie wymaga spokoju i opanowania, a jak ktoś mnie denerwuje to wszystko wychodzi nie tak. Mając kuchnię tylko dla siebie, nie popełniłam żadnego błędu, zrobiłam babkę zebrę z czekoladą (bo to moje popisowe ciasto) z samego rana, a potem zabrałam się za sushi. Jak robiłam, nie będę opisywać, dość że wyszło bardzo dużo i naprawdę przepyszne. Kochany mąż zobowiązał się zrobić tzw. korki, ale zamiast trzech sztuk czegoś jak zwykle ja robię, ponakładał od dołu do góry patyczka i na dodatek oliwki na górze więc wszystko mu się powywracało. Ale jakoś poukładał te "szaszłyki" z powrotem na talerzu i było ok.
Goście przyszli trochę spóźnieni, jak zwykle, ale wszyscy, co cieszy. Każdy przyniósł ze sobą coś do picia i jakieś inne duperele które mi później zostały bo nikt nie chciał kupowanego żarcia po tym co im zaserwowano. A było tego naprawdę dużo, nie tylko sushi, pierogi, ciasto i korki, ale też różnego rodzaju sery, owoce, orzeszki różnej maści i chipsy, kilka sosów do zamaczania wszystkiego co się dało i bóg wie jeszcze co. A drugi po sushi najważniejszy punkt programu - poncz.
Kiedy mąż ogłosił wszem i wobec że robi poncz na imprezę, ludzie nie bardzo byli zachwyceni, i ja zresztą też nie. Ale zrobił. Wyszło jakieś 6 litrów. Na początku wszyscy się czaili, bo to poncz, bo to przecież wódka, blablabla, ale poszło wszystko, do statniej kropelki. Wszystko co było do zjedzenia (oprócz chrupków i czekoladek) zostało pożarte. Ludzie siedzieli do późnej nocy, czyli w sumie jakieś 7 godzin. To się nazywa udana impreza! A ja dostałam opieprz następnego dnia od Córusi że nie zostawiliśmy jej ani kawałka sushi, była wprost oburzona, bo uwielbia. A przecież zjadła cały talerz na imprezie, ha!

środa, 15 czerwca 2011

Będę cię nosił na rączkach czyli Urodziny

Moje dziecko dziś kończy 16 lat. Niby już to znam, byłam tam, przeżyłam, bo córka swoje 16 skończyła 2 lata temu, ale jakoś tak nostalgicznie mi dziś. Kiedy składałam mu życzenia rano, musiałam stawać na palcach a on się schylać żeby mnie pocałować. Chłop z niego wyrósł na ponad 1,80 i jeszcze rośnie. No za wysoki to też nie dobrze, ale tak 1,86-88 to bym sie wcale nie pogniewała jakby miał. Muszę go dobrze karmić więc, co niby nie jest trudne w tym wieku, bo wciąga jak odkurzacz, kłopot w tym że nie wszystko. No to dostanie pizzę dziś na urodziny, swoją ulubioną, The Best Ever Supreme z Pizza Hut, z ogromną ilością mięsa i oliwek.

A najlepsze że właśnie dziś przestał mu działać bilet miesięczny i biedne dziecko w swoje urodziny musiało iść do biura autobusów wyrobić sobie nowy. Bo tu, w UK, właśnie przestał być dzieckiem, jest teraz tzw. Young Student, czyli młody student, ze zniżką tylko 25% cholera, czyli że mnie teraz bardziej pociągnie po kieszeni. Ale to nic, to właśnie urok bycia rodzicem. Miej dziecko i płać, a potem płacz. Na szczęście nie mam zbyt wielu powodów do płaczu z powodu mojego synusia, a raczej chyba żadnego. Chociaż wczoraj dostał "strzała" w łeb jak się do mamusi brzydko odezwał. Ale tylko tak pieszczotliwie, bo jak niby miałam to zrobić na poważnie kiedy łeb ma powyżej zasięgu mojej ręki? Podskoczyć trzeba było, haha. Mamusia rozmiarem nie grzeszy. Coraz bardziej zbliżam się do punktu który określił mój synuś bardzo dawno, kiedy był malutki: "Mamusiu, jak ty będziesz mała a ja będę duży to ja cię będę nosił na rączkach". Na szczęście nigdy nie chciał ze mną brać ślubu jak będzie duży. Na całe szczęście.

Zrywam się więc troszkę wcześniej z pracy, bo muszę jechać po tę pizzę do Pizza Hut i chcę ją dowieźć zanim synuś wóci ze szkoły. Niech dziecko ma co lubi! Mam nadzieję że tatuś nie zapomniał kupić coca-coli a Córusia porozwieszać baloników jak obiecała. A tort upiekłam sama, o taki:


Córusi się nie podoba, ale ona ma trochę inny gust niż wszyscy. A poza tym, tort oprócze tego że ma wyglądać, ma też smakować. A ten na pewno będzie. Pozdrawiam.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Dziecko i praca.

Dziecko skończylo szkołę (a raczej rzuciło ją w wieku 16 lat), zmarnowalo dwa lata nie robiąc zupelnie nic, bo żaden college nie był dla niego dobry a na wszystkich kursach jakie zaczęło, byli sami nieudacznicy i debile, więc dziecko z takimi debilami siedzieć nie będzie. W końcu odnalazło swoje powołane w sztuce i zapisało się na studia artystyczne w ostatnim college'u w mieście, z którego go jeszcze nie wyrzucono. Dziecko zostało zaakceptowane i z radością oczekuje na rozpoczęcie roku szkolnego.
W tym oczekiwaniu zrozumiało że zajrzała do niego bieda, bo rodzice się w końcu wypięli i odcięli kasę. W końcu osiemnastoletni człowiek może już sam na własne potrzeby zarobić. Tym bardziej że mieszkanie ma i jedzenie ma za darmo, tego już rodzice nie miali sumienia odciąć. Dziecko wydedukowało więc że znajdzie jakąś pracę. Długo nie szukało bo dziecko zawsze ma szczęście. w drugim miejscu do którego wstąpiło, akurat poszukiwali osoby do pomocy w kawiarni. Praca niezbyt ciężka, takie tam podawanie kawki i herbatki, jakies ciasteczka czy lekki luncz dla zmęczonych zakupami emerytów. Dziecko zobaczyło że się nie musi namęczyć i jeszcze ma za to płacone, i to dość dobrze. W dwa dni zarobiło tyle ile dostawało od rodziców na miesiąc. Więc żeby dużo zarobić, pracowalo codziennie, przez dwa tygodnie. Płaconie miało do ręki, codziennie.
W miedzyczasie dziecko, oszalałe w wyniku nagłego dostępu do wymarzonego dobra, zaczęło wydawać na bieżąco wszystkie pieniażki bo przecież jutro sobie znowu zarobi. Mówiła mu mama, zrobisz mądrze gdy coś odłożysz, zawsze warto mieć parę groszy na czarną godzinę.
W końcu dziecko poszło na imprezę do klubu, bo bardzo lubiło bawić się w nocnych klubach, wydało tam wszystko co miało w portfelu. Nawet te wyżebrane od matki pieniądze na nocny autobus. Zabalowało tak ze nie poszło nastepnego dnia do pracy bo nie było w stanie, zadzwoniło że nie przyjdzie. Kazano mu przyjść na rozmowę następnego dnia. Dziecko poszło. Na rozmowie dziecko dowiedziało się że jednak się do tego zajęcia nie nadaje. Teraz dziecko znowu szuka pracy.
Dam wam znać jak mu poszło.

niedziela, 12 czerwca 2011

Słuch absolutny

Zostałam obdarzona słuchem absolutnym. Jako dziecko byłam piekielnie uzdolniona muzycznie, potrafiłam powtorzyć każdą piosenkę, zagrać ze słuchu każdą melodię na moim małym zabawkowym pianinku, które miało 3 oktawy. Rodzice się cieszyli, jakie mądre dziecko, jakie zdolne. A kiedy zaproponowano mi szkołę muzyczną w pierwszej klasie szkoły podstawowej, najpierw było "ALE ZA TO TRZEBA PŁACIĆ",  a kiedy okazało się że nie trzeba, "ALE TRZEBA ZAPROWADZAĆ I PRZYPROWADZAĆ A JA NIE MAM CZASU". I tak się skończyło moje marzenie o graniu na pianinie. A właściwie to się nie skończyło. Kiedy tylko dorwałam pianino, gdziekolwiek, w szkole (chociaż nie wolno było), na koloniach, w hotelach, zawsze próbowałam grać jedną ręką zasłyszane melodie, mogłam tak siedzieć i grać w nieskończoność. Cóż, nie było warsztatu.
W międzyczasie zajęłam się sportem, z sukcesami, przecież zdolna byłam bardzo i mądra, i pełna talentów, które gdzieś musiałam rozwijać. A że sport zajmował mi wiele czasu, na granie już go nie miałam. Ale śpiewałam w szkolnym chórze.  Śpiewałam zresztą zawsze, ale tylko dla siebie, bo odkąd skończyłam jakieś 12 lat, wstyd zabierał mi całą moc i nie byłam w stanie przed nikim śpiewać.
Gdy byłam na studiach, przestałam się wstydzić, śpiewałam na korytarzu do rana, chłopcy grali na gitarach, a ja śpiewałam. Kiedy przyszło jechać na spływ kajakowy, była gitara a nie było nikogo do gitary, zobowiązałam się że ja będę grać. Pożyczyłam jakiegoś rzęcha, i w dwa tygodnie nauczyłam się grać ze dwa śpiewniki, tak że towarzystwo miało rozrywkę przez cały spływ.
Potrafię grać na większości instrumentów, nie jakoś specjalnie dobrze, bo nigdy się nie uczyłam, ale zagram każdą melodię ze słuchu, nigdy z nut. Potrafię nastroić gitarę i skrzypce, a tak, nawet skrzypce bo moja latorośl grała na skrzycach wiele lat. Nawet nauczyłam się na nich trochę grać.
I to jest właśnie moje nieszczęście. Wszystkiego po trochę, nic dobrze. Słuch absolutny mi w tym owszem pomaga, ale mam wielki żal do matki że nie wysłała mnie do szkoły muzycznej z lenistwa czy sobie tylko znanych innych powodów. Słuch absolutny to dar, ale też przekleństwo. Ile razy potrafiłam iść wręcz "na noże" z kimś kto nieprawidłowo rozpoznał melodię czy artystę, ile razy kłóciłam się do upadłego z osobami które później mnie przepraszały za pomyłkę! Kosztowało mnie to i kosztuje wiele nerwów, bo ja po prostu wiem że mam rację a dobre wychowanie nakazuje mi przyznać ją "głupszemu". Ludzie nie wierzą że ktoś może mieć słuch absolutny, szczególnie ktoś taki jak ja, ktoś kto nie zajmuje się muzyką na codzień. I ja się im nie dziwię. Wcale.

piątek, 10 czerwca 2011

Rekreacja, słońce i woda.

A to się porobiło! Tyle wyświetleń na raz, szkoda że żadnych komentarzy nie ma. A może to i dobrze, po co mam się zadręczać krytyką. Słońce dziś ładnie świeci więc tak się jakoś rozmarzyłam o wakacjach. Których w tym roku - nie będzie. Z przyczyn finansowych. Jadę za to do Polski, niejako w interesach, ale oczywiście też odwiedzić rodzinę. Fajnie tak, raz na rok przyjeżdża ciocia z dalekiego świata, przywozi prezenty, wszyscy mają czas dla ciebie... Z jednej strony wiesz że czas szybko leci, z drugiej - jak ja z nimi wytrzymam!
Odwiedziny u rodziny to dla mnie nie wakacje. Wakacje to dla mnie słońce i woda, więc kraje południowe jak najbardziej bo tam się normalnie można kąpać w morzu, bo woda ciepła. Chciałabym jeszcze kiedyś pojechać nad Polski Bałtyk ale wiem że z pogodą może być różnie, a na takim południu Europy przynajmniej słońce gwarantowane. Nie lubię się opalać, to dla mnie nudne tak się smażyć. Za to pod parasolem w cieniu można robić różne fajne rzeczy. Na przykład czytać książkę. Albo obserwować małe krabiki i pajączki które brną przez piasek z mozołem. Albo udawać że się nie patrzy na przechodzące ciała i nie podsłuchuje sąsiadów na leżaku obok. Albo po prostu spać. Lubię spać na plaży, ptaków śpiew, morza szum, zresztą wybierając wczasy zawsze zwracamy uwagę żeby ośrodek był na plaży. Bo nie lubimy się smażyć dookoła basenu popijając drinki.
Aktywność jak najbardziej na takich wakacjach, bo kurorty mają naprawdę wiele do zaoferowania. Aerobik, siatkówka plażowa, rozgrywki ping-ponga, tenis (jeżeli ktoś ma jeszcze siłę wieczorem bo w dzień się nie da), wieczorem dyskoteki czy też bardziej spokojne zajęcia w postaci quizów. To takie najbardziej podstawowe usługi które ośrodki oferują. A i poza nimi jest super. Zawsze jeżdzimy na zwiedzanie 2-3 razy w tygodniu, szukamy też możliwości podróżowania samemu, ale tylko w miejsca gdzie można spotkać turystów. Raczej się na dzicz jednak nie odważamy na takich wakacjach z dala od domu, bo nigdy nic nie wiadomo.
Za to w domu, czy to w Szkocji czy w Polsce - dzicz dzicz i jeszcze raz dzicz, czyli lasy, góry i jeziora. Ale to nie wakacje dla mnie, to po prostu rekreacja. Więc już za dwa tygodnie - połączenie biznesu i rekreacji - hurraaaa!

środa, 8 czerwca 2011

Stefka i buciki

No i mamy znowu burzę, już drugą tego roku, bo pierwsza była wczoraj. Dwa grzmoty, jeden błysk, nic ciekawego. Nie tak jak w Polsce, kiedy waliło bez opamiętania z każdej strony przez 40 minut, a potem jeszcze i wieczorem znowu. A powietrze jaki świeże po takiej burzy, nie to co tu. Co za kraj, nawet burzy porządnej nie mają!

Stefka kupiła sobie dzisiaj buciki. Online. Że online to nic dziwnego, wszyscy coś tam kupują przez internet. Kupiła je w takim specjalnym sklepie dla osób obciążonych dodatkowymi kilogramami, gdzie można dostać buciki w szerokości XXL, czyli na stópki rozczłapane przez ów nadmiar. Buciki czerwone, lakierowane, z szerokim paskiem, lekki obcasik. Krój jak dla dziewczynki do Pierwszej Komunii.

Zieloną sukienkę na sobie dzisiaj miała kiedy te buty zakładała, bo przecież musi w nich pochodzić, spróbować czy jej nogi nie odpadną bo jak odpadną to odda. Bo te buciki to na specjalną okazję wyjzadu z mamusią i tatusiem do Paryża, w celu uczczenia 60 rocznicy urodzin tego ostatniego. Zapytałam tak z ciekawości, dlaczego czerwone, no więc bo do sukienki jej będą pasować. Zapytałam do jakiej sukienki. No więc sukienka jest do kolan, czarna, z zielonymi paskami na dole i białymi na górze. A te buciki to będą w sam raz.

O Matko Boska!!! - pomyślałam ale że dwulicowa jestem to nie chciałam Stefci zrobić przykrości, zresztą ona się tak ubiera na codzień, dla niej to sam raj.

Wyszła Stefcia na korytarz się pochwalić bucikami, jedna powiedziała "O jakie śliczne buty!", druga: "No naprawdę, cudownie w nich wyglądasz". Wreszcie napatoczył sie kolega płci męskiej i wykrzyknął: "Ojeju! Dorotka w Krainie Oz!". Niepocieszona Stefka wróciła do pokoju, niepocieszona bo płci męskiej się nie spodobała. "Ten Brian to w ogóle gustu nie ma, grubas jeden" - powiedziała. Bucików nie zdjęła, bo przecież musi rozbić.

W drodze do kserokopiarki niespodziewanie natknęła się na Toma, któremu już się chciała bucikami pochwalić, ale ten był szybszy. "Dorotka w Krainie Oz, hahaha!"

Stefka buciki zatrzyma bo jej nie otarły. No i przecież chce wyglądać pięknie na urodzinach tatusia. Mam nadzieję że chociaż białych rajstopek nie założy.

piątek, 3 czerwca 2011

Piąty z grzechów głównych czyli Się sobie wreszcie podobam

Mam dwa motta życiowe. Pierwsze to: "Pamiętaj żeby nikt przez ciebie nie płakał", a drugie: "Twardym trzeba być nie mientkim" ze szczególnym naciskiem na słowo "mientki". Czy te dwa da się jakoś pogodzić? Ja próbuję, chociaż jak by się tak zastanowić to jak ktoś jest szczególnie twardy to kogoś innego to może boleć. A stąd już krótka droga do łez. Ale ja tak bardziej do siebie to drugie motto stosuje, chodzi o siłę charakteru. No i pokazałam ją w ostatni weekend.
Zachciało mi się ciasta. A że sobota to dla mnie dzień królewskiej uczty (dla niewtajemniczonych to jest ten jeden posiłek w tygodniu że można jeść co się chce, ale z umiarem i bez dokładek), ciasto też miało być królewskie, czyli normalne, czyli z cukrem i masłem i w ogóle pyszne i słodkie. Znalazłam więc ukryte gdzieś w najgłębszym schowku gotowe ciasto łatwe i przyjemne, czyli nieśmiertleną Karpatkę. Karpatka pyszna jest więc czemu nie.
Podzieliłam sobie robotę strategicznie, czyli najpierw ciasto do piekarnika, w tym czasie obiad, czyli ziemniaki z wody, makrela diabelska i fasolka szparagowa na parze. Makrela ma być z piekarnika, wiec musialam ciasto upiec jako pierwsze, żeby mi się później rybą nie zaśmierdziało. W międzyczasie krem do karpatki, pysznie.
Obiadek był oczywiście bajecznie smaczny, chociaż oczywiście nie za bardzo "normalny" - to znaczy bez tłuszczu. Co ma mi za złe mój nastoletni syn, który powtarza że on rośnie i się rozwija i on potrzebuje tłuszczu i normalnego jedzenia bo nie będzie miał z czego budować mięśni nad którymi bardzo ostatnio pracuje. No to ja na to że owszem synu, potrzebujesz dużo białka do tych mięśni i to jest to czym cię karmię, a nie tłuszczu, na sklerozę zawsze jest czas. Zresztą i tak on zjada tyle węglowodanów w postaci czekoladek i batoników że tłuszczu tyle co ma serwowane to mu w zupełności wystarczy.
A po obiedzie - KARPATKA. Pierwszy raz jadlam normalne ciasto odkąd jestem na diecie, no może poza tym kawałkiem babki na Wielkanoc, ale wtedy to był tylko mały kawałek, przysięgam. No więc ta karpatka - niebo w gębie, szczególnie że ja uwielbiam ten krem. A na górę prawdziwy cukier puder, tak dużo że jak się złapało niechcący powietrza trzymając talerzyk blisko twarzy to można się było udławic :-) Cały wielki kawał pochłonęłam.
A potem jeszcze jeden, a potem wyrównałam ciasto bo ktoś krzywo ukroił, a potem jeszcze, aż wreszcie któreś z dzieci zakrzyknęło że ono jeszcze nie próbowało i czy ten maleki kawałeczek to jest dla niego?
"O niech cię" - zaklęłam pod nosem, zeżarłam ponad pół karpatki sama. Obżarłam się tak że na nic już patrzeć nie mogłam w ten dzień. No i dobrze, zaoszczędziłam na kolacji.
Pierwszy główny grzech na diecie Dukana popełniony. Ale pokuta była jeszcze słodsza - następnego dnia pół kilo mniej na wadze, ha ha ! I co? Nic to, twardym trzeba być nie mientkim, a ja jak już jestem taka szczupła to nie dam sobie tej figury wyrwac, bo wiem że to się źle może skończyć, tyle ciasta w przyszłości. Więc postanowione - jedna porcja, nigdy więcej. Oby do lata.

********************************************************************

Piękna pogoda dzisiaj to i pięknie się czuję. Po raz pierwszy w tym roku założyłam naprawdę letnie ubrania, nie mam ich teraz za dużo bo wszystko za duże jak wiecie a nowych na razie nie kupuję bo po pierwsze wciąż jeszcze nie wiem jak długo będę szczupła, a po drugie mam węża w kieszeni. I to drugie jest chyba nawet ważniejsze od pierwszego. Więc mam na sobie czerwoną koronkową tunikę z delikatnym kwiatowym wzorem, ciemnoróżowa podkoszulka w komplecie, do tego białe legginsy do łydek z guziczkami po zewnętrznych stronach nogawek i lekkie czerwone klapki z kwiatuszkami. Wszystko to kupiłam sobie w zeszłym roku na wakacje do Egiptu, tunika wciąż rozmiar 12 więc trochę może za duża ale z dodatkiem stretchu to się naciąga i taka nienaciągnięta też fajnie wygląda. Od biedy wcale nie musiałabym tych legginsów nakładać, ale do pracy nie wypada w taaaaakiej mini. Dobrze że legginsy kupiłam w najmniejszym rozmiarze, ale tylko takie mi pasowały.
No i chodzę tak sobie po firmie i się przeglądam w każdej szybie, w każdym lustrze, podskakuję i klaszczę w dłonie jak małe dziecko. Bo się sobie wreszcie podobam. Bo nie mam już tego wstrętnego wała na plecach a z przodu nie wyglądam jak w 6 miesiącu ciąży. Jestem w końcu szczupła i zgrabna.
To już 7 tygodni kiedy jestem w fazie utrwalania wagi. Waga się trzyma, a ja nie przesadzam ani z trzymanie diety ani z nadmiernym jedzeniem. Ważę się codziennie rano i wieczorem, może to i głupie ale dzięki temu mam kontrolę nad sobą. Wiem że jeśli wieczorem przekroczę 57 kg to rano nie spadnę poniżej 56. Proteinowe czwartki działają cuda - jeżeli nawet uda mi się nabrać troszkę więcej wagi w tygodniu, po takim czwartku jest zawsze dużo poniżej zakładanej wagi 56 kg. Zresztą, test Dukana wyliczył mi że wga, którą jestem w stanie z łatwością utrzymać to 56,5 kg, więc na razie jest lepiej niż dobrze. Zresztą, nie waga jest tu najlepszym wykładnikiem, a to jak wyglądam.
Zrobiłam mały rachunek sumienia i naprawdę nie mam się czego wstydzić. Jeden raz może przegięłam lekko i za dużo zjadłam, bo dwa lody zamiast jednego, a właściwie to nie powinnam w ogóle. Ale nic to nie zmieniło końcowym rozrachunku. Trzymam się zasad diety, jak można 40g sera to 40 g sera i ani deka więcej. Jak jedna uczta to jedna uczta, jak dwie kromki chleba to dwie. Nawet ostatnio, jako że zapomniałam lunczu do pracy, kupiłam sobie gotową bułkę pełnoziarnistą z serem, szynką i sałatą (+ ogóre, pomidor). Ale już nie było chlebka w domu. Obiady? Staram się gotować to samo dla wszystkich, po mojemu, czyli bez tłuszczu, ale jak już się nie da, to odkładam sobie na drugą patelnię i robię osobno. Nie jem ziemniaków, ryżu i makaronu tyle ile Dukan każe. Codziennie jabłuszko albo jakiś inny owoc.
Moje pierwsze poważne przemyślenia na temat diety są takie. Dlaczego ludzie nie chudną pomimo że odżywiają się naprawdę zdrowo, bez tłuszczu i cukru, uprawiają sport czy są w jakiś inny sposób aktywni ruchowo? Przecież przez tyle lat próbowałam i nawet moja mama martwiła się, dlaczego? Tarczyca tarczycą, to fakt że nam jest trudniej, ale przecież nie jest to niemożliwe. Przecież nigdy nie piłam słodkich napojów, herbatę, kawę zawsze bez cukru, nigdy tłusto. Badminton 3-4 razy w tygodniu. Wniosek? Chyba jadłam za dużo. Ale nawet jak zmiejszyłam ilość pokarmów, nic się nie działo. Dlaczego? Bo dieta, choć zbalansowana, nie była tak naprawdę uporządkowana. Myślę że żeby było skutecznie, trzeba naprawdę dostać przysłowiowego kopa, albo dać go sobie samemu. Dla mnie dieta Dukana była takim kopem, czyli wyraźnie postawione granice, to wolno a tego nie, tego tyle a tego tyle, cel w takim a takim terminie i koniec. Nie ma przekraczania tych granic, jeżeli chce się osiągnąć cel nie wolno iść na żadne ustępstwa. Przecież nie po to ktoś pracował wiele lat nad czymś żeby jakiś laik go poprawiał.
I teraz, kiedy już cel został osiągnięty, widzisz że twoje poświęcenia nie poszły na marne i za nic w świecie nie chcesz wrócić do tego czym byłaś (eś). Nie możesz więc już wrócić do poprzednich nawyków żywieniowych, nigdy więcej. I teraz właśnie nadchodzi czas na zbilansowaną, zdrową dietę, tę dzięki której tylu osobom nie udaje się schudnąć. Bo odżywiać się zdrowo znaczy utrzymywać wagę na stałym poziomie, a jak chcesz schudnąc albo przytyć, to niestety potrzebujesz kopa.
Takie jest moje zdanie.

środa, 1 czerwca 2011

Białe noce

Zaczęły się białe noce. Kto kiedykolwiek był w Szkocji późną wiosną, wie o czym mówię. Pewnie to samo jest w jakiejś Szwecji i Norwegii, o Petersburgu już nie wspomnę. Bo tutaj w czerwcu noc trwa zaledwie godzinę, zazwyczaj wcale się nie ciemna, jest taki ciągły zmrok. Nie ma się co dziwić że koty teraz mają swój raj. W dzień to rzadko którego zobaczysz na ulicy, wyłażą stadami wieczorem, kiedy zaczyna się ściemniać, czyli około 23, a wracają wykończone nad ranem. Mój to oczywiście nie wyjątek, nie ma się więc co dziwić że apetyt zaczął mieć straszny, zjada rano całą porcję, jak nigdy, potem gdy przychodzę z pracy, odprowadza mnie czujnie z samochodu do domu i nie mogę nawet butów zdjąć bo kot przecież najważniejszy! Więc daję mu kolejną porcję, którą też pochłania w całości, a potem gdy przychodzi za dwie-trzy godziny i prosi tymi swoimi oczętami prosto ze Shreka, dużo mnie kosztuje żeby się oprzeć. Bo na opakowaniu kociego żarcia jest że 3 saszetki dziennie dla kota ma być więc więcej nie dostanie. Nie dlatego że go głodzę, a dlatego że w drugiej miseczce cały czas dosypujemy mu suchej karmy. I on sobie to podjada. A my nie chcemy żeby nasz kot brzuchem po podłodze szurał jak kot sąsiada, więc choć na ogół tym oczom oprzeć się nie mogę, w kwestii żarcia jestem nieubłagana. Nie chcesz suchego to nie jedz, jak zgłodniejesz to i tak zjesz!
Białe noce charakteryzują się tym że są... białe, czyli że bez głęboko zaciągniętych nieprzepuszczalnych rolet spać się nie da, a nie daj boże jakaś maleńka szpara między roletą a oknem, juz się człowiek budzi, a potem zasnąć nie tak łatwo. Dzisiaj na przykład, obudziłam się o 2.30, nie mam pojęcia dlaczego bo kot sprawcą tym razem nie był. I co? Przewierciłam się z godzinę na łóżku, nasłuchując wyimaginowanych szelestów, stukając męża pod żebro za chrapanie (co było chamskie bo wcale nie chrapał, po prostu mi się spać nie chciało i chciałam żeby mi potowarzyszył, ale nie, on jak zwykle spał w najlepsze), poszłam na górę do córki sobie z nią pogadać, ale ona nie za bardzo chciała o tej porze. Wróciłam, i znowu gehenna przewracania się po łóżku. I tysiąc myśli na minutę, a ile postów w głowie napisałam! Gdyby udało mi się to przelać na papier, miałabym materiał na cały rok.
Jako że coś niecoś mi z tych pomysłów w pamięci zostało, wyliczę tematy o których w moich snach-na-jawie pisałam, żeby mi nie umknęły i żebym zawsze miała do czego wrócić jak nie będę wiedziała o czym pisać.
1. Nuda (super-post który napisałam na blogu tydzień temu i nie zapisałam i mi się skasował)
2. Chrapanie
3. Szkoła i ADHD
3. Kot polowniczy
4. Język polski na emigracji
5. Farmville
6. Trudna pierwsza miłość
7. Klocki Lego
8. Czyja komórka lepsza
9. Kartka na imieniny
10. Kawa czy herbata

I jeszcze jedno, dzisiaj jest Dzień Dziecka, który mimo że niby międzynarodowy to tylko w Polsce chyba obchodzony. Więc WSZYSTKIM DZIECIOM składam najserdeczniejsze życzenia w dniu ICH ŚWIĘTA.
Wszystkim Dzieciom z wyjątkiem tych diabłów wcielonych, samolubów i małp rogatych, MOIM WŁASNYM DZIECIOM, bo jak wszyscy w Szkocji świętowali Dzień Matki w kwietniu, to one powiedziały że one są Polakami i dla nich ważny jest Polski Dzień Matki a nie Szkocki. A jak przyszedł czas to jedyne życzenia dostałam od siebie samej, a one oczywiście mnie olały, chociaż ich własny ojciec przypominał im przez kilka dni. Tak więc, Moje Dzieci, ostatni Dzień Dziecka miałyście w zeszłym roku. Pozdrawiam.