środa, 30 października 2019

Listopad

Do Helołina jeszcze jeden dzień, do Wszystkich Świętych jeszcze dwa dni, do poniedziałku pięc dni a do następnej środy siedem. A w poniedziałek (prawdopodobnie) przyjeżdża Syn, więc jestem troche podniecona. Ale jeszcze bardzioej jestem podniecona tym co się stanie w środę - a w środę Moi Państwo - wyjeżdżam na wakacje! Wymarzone, wyczekane, zasłużone. Z tym wymarzeniem to nie tak do końca, bo szczerze mówiąc mieliśmy w odwłoku gdzie jedziemy, byle było w listopadzie, ciepło i na dwa tygodnie. Wymarzone w tym wypadku znaczy - wytęsknione, pożądane, wypragnione, ale nie w sensie miejsca tylko w sensie wypoczynku. Ten rok dał nam się w kość, bardzo, naprawdę bardzo, tak bardzo, że odbija się na nas nie tylko psychicznie, ale także fizycznie, a kiedy człowiek choruje ze stresu to nie jest dobrze wcale. Dlatego potrzebujemy resetu.
W sumie nie będzie mnie 16 dni. Jedziemy na lotnisko Gatwick koło Londynu, stamtąd samolotem do Aqaby w Jordanii, a tam przesiadamy się na statek i płyniemy.
W planie była Jordania, Dubaj, Abu Dhabi i jakaś pustynna wyspa w Emiratach, Manama w Bahrajnie. Doha w Katarze, i dwa porty w Omanie. Dwa tygodnie temu jednak dostaliśmy wiadomość, że z powodu problemów w Zatoce Arabskiej po prostu nie będziemy do niej wpływali, bo firma nie chce ryzykować ani statku, ani pasażerów. Zmniejszono nam więc z tego powodu ilość portów,  w zamian dając zwrot kasy w wysokości 20% ceny wakacji. Mogliśmy też zrezygnowac i oddaliby nam całą kasę, ale nawet nam to nie przyszło do głowy. Po takiej cenie jaka wyszła ostatecznie, nie bylibyśmy w stanie zabukowac żadnych wakacji na dwa tygodnie. W dodatku All Inclusive.
Tak więc, będziemy dwa dni w Jordanii, potem kilka dni na morzu, a potem trzy dni w różnych portach w Emiratach (bez wpływania do Zatoki), a potem w dwóch portach w Omanie. I stamtąd wracamy do domu, a statek płynie dalej, do Indii a potem na Daleki Wschód. W sumie to myśleliśmy o tych Indiach, ale nie chciało nam się wydawać kasy na wizę. I tak musieliśmy wykupić wizę do Omanu, ale nie była droga, a ta do Indii to kosztuje jakieś 150 funtów na osobę. To Indie sobie trochę na nas poczekają.
Z całej wycieczki zależy mi tylko na Jordanii, bo chcę zobaczyć Petrę, a cała reszta to już tylko dodatek, więc będziemy planować na bieżąco. Celem wakacji jest się wyluzować, wypocząć i naładować baterie. Będę jadła, piła i się opalała w dzień, a wieczorem będę znowu jadła, piła i tańczyła i robiła to co mi się w danej chwili bedzie chciało. Taki plan.
Statek jest ten sam, którym byliśmy w zeszłym roku w Norwegii, tylko trochę przerobiony w środku od tego czasu. Zobaczymy, co się zmieniło. I naprawdę, nie mogę się doczekać.


Pozdrawiam :-)





poniedziałek, 28 października 2019

A wtedy było tak...

Zastanawiając się, o czym do Was napisać, wpadłam na pomysł przeglądu. Taki ośmioletni przegląd bloga, a dokładniej, ostatnich postów październikowych, tuz przez Nocą Zmarłych, Halloween, Wszystkich Świętych czy jak tam zwał.
No to jedziemy.

W czwartek 27 października 2011 roku chwaliłam się pękniętą żyłką w oku. Ona chyba była już w stanie zagojenia, ta żyłka, ale w perspektywie zdarzeń z tamtego czasu wydaje się być wciąż żywa i boląca. Pamiętam dokładnie, jak z czerwonym zapierniczałam pomiędzy Edynburgiem a Stirling, pomiędzy szpitalem a centrum sportowym. Przez cały weekend... Wyglądałam jak terminator, a eks małż jak zombie, więc mieliśmy gotowe charakteryzacje na nadchodzące Halloween. Ja z tego wyszłam, jemu już tak zostało :-)

W czwartek 25 października 2012 roku byłam niedobra. Nie kupiłam kotu odpowiedniego żarcia. Na szczęście się zrehabilitowałam, dając mu połowę puszki tuńczyka w oleju, drugą połowę zostawiając dla syna, bo chudy to niech też ma coś z życia.

W środę 30 października 2013 roku popełniłam post kulturacyjny (nie poprawiać), o Les Miserables, czyli Nędznikach. Jak zwykle, nie miałam zamiaru pisać recenzji, ale co to jest, ja się pytam, jak nie recenzja? Wychwalając Hugh Jackmana, i obśmiewując Ruseela Crowe, z zachwytem namawiałam do obejrzenia  tego musicalu, no ale ja chyba zachęcam do wszystkich filmów, o których piszę, co nie? Bo o tych beznadziejnych po prostu nie piszę - czasu szkoda i klawiatury.

W piątek 31 października 2014 post był prosty - śmialiśmy się z Halloween :-) No ale to był piątek, a przypomnę, że kiedyś w piątki były kawały. Na przykłąd takie - Mały duch i duży duch zaglądają nocą do okna domu. W oświetlonym pokoju rozbiera się ładna młoda dziewczyna. Duży duch mówi do małego: - Uciekaj szybko do domu! Tatuś sam będzie straszył tę panią!
Buhahahahahaha.

I uwaga uwaga - jaki straszny zbieg okoliczności - w 2015 roku 30 października też był piątek i znowu się halloweenowaliśmy. Na przykład tak: W jakich naczyniach wampiry przechowują posiłki?
W naczyniach krwionośnych

Za to 31 października 2016 roku był poniedziałek i wcale nie pisałam o duchach tylko o botoksie. Takim prawdziwym, nie tym koszmarze z produkcji Patryka Krzemienieckiego zwanego Vegą. I o pięćdziesiątych urodzinach i o czarnej owcy ożenionej z blond Rosjanką w srebrnej sukience, silikonem w cyckach i botoksem na czole, a może po prostu tylko młoda była. 

A 31 października 2017 roku odbiło autorce i pokazała się w cąłej krasie ze snapchata. Zielone oczęta, kokardka w czaszki, klaun pod oczami i na nosie, i ta najpiekniejsza fotografia z twarzą w kolorze zielonym, to tylko niektóre z wcieleń. Już planuję kolejny pokaz za kilka dni :-)  

W roku ubiegłym natomiast, w środę 31 października, zamieściłam post Bez tytułu. Przykro, że musze tu o nim wspomnieć, ale pamięć jest tym, co pozostaje. 

No i tak to. Trochę smutny, trochę wesoły ten mój post. Patrzę przez okno, niby dopiero czwarta ale jakos tak jakby mroczniej niż zwykle. Czy to dlatego, że zegarki przestawiliśmy wczoraj o godzinę, czy dlatego że chmury zakryły niebo? A było wcześniej tak pogodnie...



poniedziałek, 21 października 2019

Corpus Christi

Przepis na sernik z jabłkami zapodam w innym terminie, natomiast teraz muszę przenieść Was w zupełnie inne klimaty, kultularne raczej. Kurtularne. Kulturalne. Kurturalne. Niepotrzebne skreślić :-)
Byłam ci ja bowiem w kinie. Nie żeby to jakaś nowina była, bo w kinie jestem conajmniej raz w tygodniu, a odkąd wykupiłam kartę zniżkową, to nawet trzy razy, tak jak w ubiegłym tygodniu, kiedy obejrzeliśmy w środę "Gemini Man", w czwartek "The Day Shall Come", a w piątek - polski film pod całkiem łacińskim ale wymownym tytułem "Corpus Christi", czyli "Boże ciało".
Wiedziałam, o czym jest ten film, wiedziałam, że jest polskim kandydatem do Oskara, czytałam i oglądałam recenzje, przypuszczałam więc, że będzie dobry. Ale nie przypuszczałam, że Chłop mi się aż tak zachwyci. Wczoraj, podczas rozmowy z ojcem, opowiedział mu dokładnie fabułę filmu wraz z obszernym komentarzem, na koniec gorąco rekomendując i wyrażając nadzieję, że pokażą go gdzieś na Netfliksie albo na Amazon Prime, tak jak "Zimna wojnę" w zeszłym roku, bo z chęcią obejrzałby jeszcze raz.
U mnie recenzji, jak zwykle, nie będzie. U mnie będzie plakat na zachętę:


i zwiastun, jakby jeszcze ktoś nie widział:



A co Wam moge opowiedzieć o filmie "Boże Ciało"? W zasadzie nie powinnam powiedzieć nic. Albo powiedzieć - idźcie i sami zobaczcie. Albo poczekajcie na emisję w telewizji. 
Ale Wam coś powiem. "Boże Ciało" wzbudził we mnie wiele emocji. Chciałoby się powiedzieć sprzecznych, ale nie, nie czułam żadnych sprzecznych emocji. One stały ze sobą w całkiem równym szeregu i składały się jak doskonale dopasowane puzzle. Miłość - Ból - Strata - Rozgoryczenie - Bunt -  Cierpienie - Frustracja - Żąrliwość - Niesprawiedliwość. I to uczucie, kiedy podnosisz brew w niedowierzaniu, a ona zamiast opaść, pozwala drugiej brwi zrobić to samo. 
Chciałabym powiedzieć, że jest to film trudny, że nie jest dla każdego. Ale nie, nie powiem, bo ten film jest absolutnie dla każdego. No może poza dziećmi, bo jest dozwolony od lat 15-tu. 
To nie jest film o kościele, to nie jest film o religii.  To jest film o emocjach, o przezwyciężaniu kryzysów, to jest film, który naprawdę skłania do refleksji. Jest bardzo uniwersalny, bardzo prawdziwy, dla mnie jest najlepszym polskim filmem, który widziałam w ostatnich latach. Lepszym od "Zimnej wojny". Bardzo, ale to bardzo polecam. 

P.S. To był jedenasty post pod rząd. Policzyłam. Czyli czalendż wykonany. Postaram się kontynuować trend, może nie codziennie :-)

Zabawy z sernikiem

Ze dwa dni zastanawialiśmy się wspólnie nad dekoracją sernika - przypominam, że ciasto Chłopa idzie jutro na konkurs Bake Off w jego pracy. Więc rozważaliśmy różne metody dekoracji, polewę, glazurę, czekoladę, no wszystko czym można tylko nasmarować sernik z góry. Powiem szczerze, że ciężka to decyzja, bo musiałam ją podjąć sama (bo Chłop z tych nie mających pojęcia) ale zrobić tak, jakby to on zdecydował. Po długich dywagacjach i poszukiwaniach weny w Guglach, padło na glazurę karmelową z motywem jesienno-halloweenowym. Po pierwsze dlatego, że oboje chcieliśmy spróbowac techniki "feathering" na glazurze, a po drugie dlatego, że w Aldi wczoraj wyprzedawali wyciskarki do dekoracji za funta czerdzieści dziewięć, to sobie kupiliśmy i trzeba było się pobawić.
Narobiłam więc z samego rana masy cukrowej w kolorze brązowym, w ogóle nie miałam pojęcia jak się za taką masę zabrać i nie byłam w stanie powiedzieć, czy robię dobrze czy nie, konsystencja mi się nie za bardzo podobała, ale moje guru masowo-cukrowe (siostra) było niedostępne i musiałam sobie radzić sama. Z tej masy razem z Chłopem powyciskaliśmy nowymi foremkami brązowe listki, żeby było jesiennie. Listki sobie ładnie leżą poukładane, a Chłop tymczasem smaruje sernik glazurą karmelową, którą wcześniej sam pod moim ścisłym nadzorem wykonał. Od tego nadzoru obsmażyłam sobie wskazującego palca lewej na szczęście ręki, jako że zapomniałam, że karmel w garnku gorący jest. Bardzo.


Zanim Chłop przystąpił do dekoracji właściwej sernika, musiał poćwiczyć na sucho, wylewając trochę karmelu na talerz i praktykując przy pomocy zakupionego dzień wcześniej lukrowego pisaka, utworzył wymyślony wcześniej wzór. 


Po kilkudziesięciu minutach debatowania nad sernikiem, w końcu można się było zabrać do właściwej roboty.


Trochę to trwało, ale w końcu powstała wymarzona pajęczyna, po czym poobkładaliśmy sernik maso-cukrowymi brązowymi listkami i Chłop pracę ostatecznie zatwierdził. 


Prezentuję Wam, Drodzy Państwo, Autumnal Apple and Caramel Baked Cheesecake, czyli Jesienny Jabłkowo-Karmelowy Sernik. Dla wątpiących, ciasto jest ładne proste a nie jak na zdjęciu pod spodem, gdzie wydaje się zalegać na boku jak jaka Piza. 


Tak, wiem, miał być pajonk ale mi nie wyszedł. Bo masa cukrowa była do dupy :-)


P.S. Zagapiłam się i nie zdążyłam, jest dziesięć minut po północy. Ale się liczy jak niedziela, co nie? Poniedziałek będrzie jak wstanę :-)

sobota, 19 października 2019

Pieczemy

Chłop ma konkurs w pracy. Na pieczenie ciasta. Wymyślił wiec, ze będzie piekł sernik. Poszłam do polskiego sklepu, zakupiłam ser, pozostałe składniki były w domu. Dziś był ten dzień, żeby, gdyby coś się nie udało, mieć jeszcze jeden dzień na upieczenie czegokolwiek.
Wzięłam polski przepis na sernik z jabłkami i czytałam, przy okazji instruując i doglądając pracy, bo Chłop nigdy jeszcze takiego ciasta nie piekł. W ogóle, poza banoffie pie (rodzaj deseru bananowego) to chyba nic nie „piekł”. No i wyszło takie coś:


A potem ja zabrałam się za ciasto z jablkami. Jeszcze nam dużo jabłek z wrześniowego zbioru, wiec coś z tym trzeba zrobić. Moje ciasto się jeszcze piecze:


A teraz pije sobie zaległy dżin z tonikiem, bo wczoraj nie dałam rady, byłam w kinie na świetnym polskim filmie. Ale o tym jutro.

A na koniec - wszystkiego najlepszego dla Kasi i jej dopiero co zaslubionego męża - dużo szczęścia i radości na nowej drodze życia 😀

piątek, 18 października 2019

Takie kwiatki

Który to już dzień mojego czalendża? Przestałam liczyć, ale dziesięć to chyba jeszcze nie będzie? W każdym razie, dzisiaj postanowiłam pokazać Wam, co się u mnie dzieje w ogródku.
Otóż, dopiero niedawno zakwitła mi dalia. No ale trudno sie dziwić, skoro wsadziłam ją do ziemi w połowie czerwca. Niestety, w czasie, kiedy ogród nas najbardziej potrzebował, mieszkaliśmy gdzie indziej, a po powrocie inne rzeczy były na głowie. Więc kiedy przeszukując garaż w poszukiwaniu czegoś natrafiłam na wiaderko z kłączami dalii i begonii, pomimo że czas na ich wsadzenie do ziemi skończył się w kwietniu, wzięłam i posadziłam byle gdzie, nie za bardzo zważając na miejsce, bo po prostu myślałam, że nie wzejdą. Wzeszły, pod koniec sierpnia, wszystkie pięć, ale tylko ta jedna ma kwiaty. Pozostałe mają zalążki, ale niestety już jest za zimno, żeby się rozwinęły.
Te fioletowe z lewej strony wzięłam od teścia w lipcu. Zakwitły teraz, nie wiem co to jest, ale wyglądają jak malutkie storczyko-lilijki. To białe to chryzantemka, którą kupiłam dośc mizerną na wyprzedaży w sierpniu. A bratki zasiały się same, to niech sobie rosną.


To fioletowe na dole to chyba hebe, dopiero zaczyna kwitnąć. A to z lewej strony to nie wiem co to jest, taka kula liści, z której wyrastają kwiaty bardzo podobne do rzepaku.


Pelargonie Chłop zakupił w czerwcu do wiszących koszyków. Było ich za dużo, więc kilka powędrowało do gruntu. W koszykach już zdechły, ale w ziemi czują się całkiem nieźle. A to koło pelargonii to nie wiem co, jakieś stokrotkowate. Też kupiłam z wyprzedaży, też biedactwo takie było, a radzi sobie świetnie. Wiem, że to roślina wieloletnia, więc nie będę przesadzać.


Moja hortensja bukietowa. Uważam za cud, że istnieje. W zeszłym roku kupiłam maleńką, wyrosły z niej tylko dwa ogromnw kwiaty, tak ciężkie, że gałązki się pod nimi pourywały przy samej ziemi. Goły korzeń z centymetrem kikuta wsadziłam w ziemię, a na wiosnę serce mi urosło, bo kikucik wypuścił kilka gałązek, a na jednej z nich wyrósł kwiat. Kwiat maleńki w porównaniu do tych zeszłorocznych, ale cała roślina ma już z pół metra, mam nadzieję na piękny okaz w przyszłym roku.


I róże jeszcze kwitną. Żółta, dopiero wypuszcza pąki po raz drugi.


I biała. 


I różowa. Dałabym głowę, że w zeszłym roku zupełnie inaczej wyglądała.


Niestety, dwie róże mi umarły. Pozostało siedem. Wszystkie bardzo przechorowały zeszłoroczne wielokrotne przesadzanie, tak że cieszę się bardzo, że odżyły na jesień. 
Wszystkie zdjęcia zrobiłam dziś rano, przed wyjściem do pracy. Było szaro, ponuro i zbierało się na deszcz... Jak to jesienią.

czwartek, 17 października 2019

Spodenki

Trochę kontynuując poprzedni wpis, przeszukałam zdjęcia i znalazłam dowód na to, że rzeczywiście, spodenki widoczne na zdjęciu z wczorajszego posta posiadam już ponad dziesięć lat. Kupiłam je bowiem w 2009 roku, przed wyjazdem na pierwsze "egzaotyczne" wakacje do Tunezji. Proszę bardzo - na dole ja w lipcu 2009, przed wejściem do hotelu Royal Miramar Thalasso w Skanes. Ten hotel już nie istnieje, albo zmienił nazwę.


Potem, musicie mi uwierzyć na słowo, bo zdjęcia się gdzieś zagubiły (syn ma je na komputerze, zapomniał mi je zgrać), spodenki pojechały ze mną do Egiptu w 2010 roku, do Polski w 2011 i na Gran Canarię w 2012 roku. Na zdjęciu poniżej ja na Krecie w pamiętnym roku 2013, również w słynnych spodenkach :-)


W 2014 nigdzie nie byłam na wakacjach, w każdym razie nigdzie żeby wystawiać gołe nogi. W 2015 spodenki pojechały ze mną do Kornwalii, ale ponieważ nie miał mi kto robić zdjęć, niestety dowód się nie zachował. Poniżej ja w 2016 roku, w ogródku przyszłych teściów w Yorkshire. W SPODENKACH.  


W tym samym roku 2016 miałam je na na Wyspach Kanaryjskich...


...a także na Majorce, Menorce, Sardynii, Korsyce, w Sorrento, a nawet w Rzymie.

W kolejnym roku, 2017 już, pojechały ze mną na objazd krajów Bałtyckich, były w Gdańsku, Helsinkach, Sztokholmie i Oslo. W St Petersburgu, Berlinie i Kopenhadze nie były, bo było za chłodno.


W 2018 wybrały się ze mną w podróż poślubną. Były zarówno w Dubaju...


... jak i na Malediwach.


Nie zapomniałam ich zabrac w tym roku na wakacje do Polski. Jak nie wierzycie, to sobie zobaczcie tu :-)
Kurde, chyba czas kupić nowe spodenki...

środa, 16 października 2019

Nostalgicznie

Pomijając palec na obiektywie, to zdjęcie jest pełne wspomnień. Zdjęcie z wakacji trzy lata temu.
Majorka. 
Tyle się od tego czasu zmieniło.
Mam jeszcze te same buty, te same spodenki. Zabiorę je ze sobą na następne wakacje. 
Bluzki już nie mam...


wtorek, 15 października 2019

Na planie filmowym

Jakoś tak reżyserzy upodobali sobie Edynburg i okolice do kręcenia filmów i seriali, bardziej i mniej sławnych. Z tych bardziej sławnych mogę wymienić "Rydwany ognia", "Trainspotting", "The Da Vinci Code", "Atlas Chmur", czy ostatnio "Avengers: Infinity War" i oczywiście "End Game".
No i bardzo dobrze, choć dla mieszkańców bywa to dość upierdliwe. Na przykład niedawno. Zaraz po skończeniu festiwalu, pod koniec sierpnia, zawitała do miasta nowa ekipa filmowa. Powiem szczerze, że podniecenie wśród młodszej (ale także nieco starszej) społeczności, było ogromne, szczególnie że okres filmowania zbiegł się z okresem powrotu studentów na uczelnie. A skąd to podniecenie? Otóż chodzi o najnowszą odsłonę kultowego już FAST AND FURIOUS (czyli Szybcy i wściekli). I Vin Diesel był w mieście!
No cóż, dla typowego mieszkańca tak jak powiedziałam, wiązało się to z dość uporczywym upierdem, szczególnie, że sceny kręcono przez cztery tygodnie i w ciągu tych czterech tygodni po kolei zamykano pięćdziesiąt dwie ulice w centrum miasta. No ale dla okazyjnego przechodnia, studenta czy turysty to gratka niemała, muszę powiedzieć. Co tam się działo! Dziwaczne pościgi samochodowe, ludzie skaczący z autobusu na przejeżdżające pojazdy, skoki z mostów czy dachów kamienic, pisk iskrzących opon na zakrętach - no istny cyrk!
Co z tego, że pościg samochodowy odbywał się z szybkością dwadzieścia na godzinę, a skaczący z dachu kaskader w rzeczywistości zjeżdżał na linie i był zabezpieczony był tak, że wciąż pamiętając swój 426-metrowy zjazd w parku linowym mogłam tylko unieść brew w politowaniu. Really?? No dobra, w kinie to będzie na pewno zarąbiste, ale Wam powiem, że to jak się kręci film, a potem jak to wygląda, to są dwie całkowicie rózne rzeczy.
To, że znalazłam się na planie filmowym, to był czysty przypadek. Po prostu miałam w tym czasie szkolenie z pierwszej pomocy, a budynki uniwersyteckie są w centrum Edynburga po prostu wszędzie. Na przykład zdjęcie poniżej - ten samochód stał dokładnie na przeciwko wyjścia z Charles Stewart House, czyli budynku, w którym miałam szkolenie.


W sumie to nie wiedziałam, czy to co na zdjęciu pod spodem to samochód, czy zwykła atrapa. Ale się okazało. 


To był najprawdziwszy samochód, którym jeździł Dominic Toretto, czyli Vin Diesel.  


A pod spodem widzicie gostka zjeżdżającego na linie z dachu budynku National Museum. I drona, który zapewnie nakręcał widok z góry.   


Kiedy wyszłam na luncz, cała ulica okazała się być planem zdjęciowym. Szwendało się po niej mnóstwo ochroniarzy i policjantów, którzy tylko popędzali ludzi: Keep moving, keep walking, they will not start shooting before you start walking... (Proszę się ruszać, proszę iść, nie zaczną filmować dopóki nie zaczniecie się przemieszczać)... No i tak było. Może będę w filmie jako osoba z tłumu :-)))

A zaraz jak skończyli zdjęcfia do Fast and Furious 9, do miasta przybył Will Ferrell and Rachel MacAdams, kręcić nowy film o Eurowizji. I znowu dwa tygodnie, pozamykane ulice, zakłócenia w mieście. Ale już skończyli. Uff...


poniedziałek, 14 października 2019

Z gratisami

OK. Może wpadłam w szał zakupowy. Tak naprawdę to parę rzeczy mi się pokończyło, więc musiałam zamówić. Na przykład foundation, czyli podkład. A że akurat w Clinique przyznali mi rabat w rocznicę założenia konta i w dodatku dawali małą kosmetyczkę z niewielką zawartością gratis, to czemu nie?
Oto, co mi dzisiaj przyszło:

- Dramatically Different emulsja nawilżająca, duża butla z breloczkiem
- Even Better podkład z SPF 15
- Kosmetyczka z zawartością
- Próbka jakiegoś serum


A zawartość kosmetyczki to High Impact Mascara (czyli tusz do rzęs) w całkiem sporym rozmiarze jak na próbkę, bo 6ml, a normalnie jest 7 ml, Pretty Easy Eyeliner w rozmiarze normalnym a nie próbkowym, oraz jakiś Moisture Surge żel pod oczy w rozmiarze jakieś 40 % normalnego. Tak że spoko :-) No i kosmetyczka, na pewno mi się przyda na wakacjach.


W ogóle to chyba napiszę do Clinique żeby mi coś zasponsorowali, bo tyle co ja już nakupiłam i napisałam o tym na blogu, to chyba się kwalifikuje do jakiegoś specjalnego gratisa.

Dziwne, kiedy zaczynałam ten cykl, wcale nie miałam na myśli chwalenie się zakupami, ale jakoś tak samo wyszło. Być może zakupy pomagają w depresji. 

niedziela, 13 października 2019

W różnym świetle

Nic dzisiaj nie robiłam tylko łaziłam z Chłopem po sklepach. Spodnie sobie kupował, do pracy. Powiem szczerze, że wolę sama ciuchy kupować niż z nim, bo on to tak, nabierze do tej przymierzalni, potem przymierza wszystko po kolei, pindrzy się do tego lustra i wdzięczy, spina poślady, a potem stwierdza, że te nie bo jakieś za krótkie, te nie bo za duże, te za małe z te za niewygodne. A ja latam jak ten debil w poszukiwaniu odpowiedniego rozmiaru/fasonu/koloru. Wiem, wiem, są od tego zatrudnieni pracownicy w sklepach, ale ja wolę sama, bo tak jest szybciej. No w końcu kupił sobie te spodnie i namówiłam go jeszcze na spodenki letnie z wyprzedaży, niech ma na następne wakacje.
A potem poszliśmy do innego sklepu po folię spożywczą, bo tylko tam mają taką jak mi pasuje, a potem do innego po czekoladki, w końcu zaszliśmy do TK Maxa, bo może mają jakieś kurtki na zimę dla mnie. Nie mieli, za to mieli tysiące innych ubrań i ubranek, więc nie mogłam, po prostu nie mogłam się powstrzymać i kupiłam sukieneczkę z rajtuzkami na półroczne urodziny dla mojej królewny. No i teraz nie wiem jaki to jest kolor, bo na jednym zdjęciu wyszedł mi jaśniejszy, a na drugim ciemniejszy :-)



A w sumie, co to za różnica, ładnemu we wszystkim ładnie :-)

P.S. Nie mogę uwierzyć, że Mała już za dwa miesiące będzie miała sześć miesięcy...

sobota, 12 października 2019

Fokus na środkowy palec

Na butach się nie kończy. W szale odstresowania postanowiłam sobie już nigdy nie robić paznokci żelowych czy hybrydowych, znaczy żadnych takich co to się lakier przykleja i trzeba go dłutem odłupywać. Paznokcie same mi w tej decyzji pomogły, stając się ostatnio jakby twardsze i zdrowsze, być może dzięki temu, że codziennie piję herbatę ze skrzypu polnego, zastanawiam się już czy świeży tak samo działa jak suszony, bo tego cholerstwa tyle u nas rośnie za płotem, że narobiłabym sobie zapasu na dwa lata, jakbym chciała. No i codziennie wspomagam się dawką witaminy D w spraju, bo tabletki mi stają w gardle. No to jak te paznokcie się poprawiły to nie zamierzam ich znowu maltretować, zwykły lakier wystarczy. Mam ci ja tego cholerstwa pod dostatkiem, ale wszystko to badziewie jakieś tanie, bo nie uważałam za stosowne wydawać kasy na lakiery do paznokci, jak je i tak maluję od święta, a ostatnio wcale. No to takie tanie, jakie zachwalane by nie były, to na moich paznokciach trzymają się może jeden dzień, może dwa ale to tylko wtedy jak nic nie robię. No to pomyślałam, że jak kupię takie trochę droższe to może się potrzymają dłużej. Poszłam więc do Bootsa i zakupiłam. Akurat mieli Essie w promocje 3 w cenie 2, więc wzięłam trzy kolorowe lakiery plus trzy wspomagacze - base coat (podkład), top coat (nie wiem jak to jest po polsku, taka warstwa wierzchnia) i dwa w jednym, czyli base i top. W dodatku dostałam szminkę za darmo. Jednym rzutem zakupiłam również dwie farby do włosów, bo były w promocji i jednorożcowe mydło do rąk. Tadam!


A potem, na szybko, bez piłowania, manikiurowania i bez żadnego podkładu maźnęłam sobie tymi lakierami paznokietki jak na zdjęciu poniżej, profesjonalnie zamalowując gdzieniegdzie skórki. Powiem szczerze, że niebieskim jestem zachwycona. Pasuje idealnie do mojej nowej sukienki.


Jest późno. Jest źle. Ale zdażyłam na drugi z dziesięciu :-)
Do jutra!


piątek, 11 października 2019

Takie buty

W ramach terapii wracania do świata / z wygnania / z wlasnego więzienia / z pułapki duszy i ciała / z czarnej dupy (niepotrzebne skreślić) postanowiłam zrobić sobie czalendż (och jakie to modne ostatnio!) i spróbować codziennie, przez 10 dni z rzędu, zamieścić jakiś krótki wpis z obrazkiem.
Zobaczymy, czy mi się uda. Pokibicujecie?

*****

Zobaczyłam je przypadkiem, przechodząc w kompleksie handlowym koło sklepu, który powstał po dopiero co zlikwidowanym biurze podróży Thomas Cook. Wołały mnie to weszłąm. Cena mnie nie powaliła, ale i nie zdziwiła. Na półce dokładnie mój rozmiar, założyłam na nogę, zamyśliłam się. Przypomniałam sobie, jak córka kupiła sobie kiedyś kozaki UGG. Bardzo drogie, więc kiedy wyraziłam swoją opinię, że wygląd moim zdaniem nie usprawiedliwia ceny, odrzekła w te słowa: "Ale mamo, chodziłaś kiedyś po niebie? No to wyobraź sobie, że kiedy tylko założyłam te kozaki na nogi, poczułam chmurki otuliły moje stopy i jakbym stała w niebie". 
Nie, nie kupiłam ich tego dnia, choć wołały do mnie, uciekłam z wyrzutem sumienia. Bo zaledwie tydzień wcześniej kupiłam sobie botki z czarnej skórki, podobne tylko droższe. Musiałam przemyśleć.
I oto dziś - tadam! - stałam się ich posiadaczką. Nie, nie czuję jakbym miała na nogach chmurki i i chodziła po niebie. Po prostu czuję, że leżą na moich stopach jak doskonale dopasowana do dłoni skórzana rękawiczka.