piątek, 30 stycznia 2015

Humor piątkowy

Miałam dzisiaj dziwny sen. Śniła mi się lodówka a w niej pełno białego sera, takiego w kostkach, polskiego, wielkie kostki to były... Uśmiechnęłam się rano do tego snu przypominając sobie post Stardust z wczoraj :-) Star, widzisz jak na mnie działasz???
No to dzisiaj natchnięte serem, będzie o jedzeniu... Zapraszam.

*****
Blondynka siedzi w samolocie pierwszej klasy.
Podchodzi do niej stewardessa i pyta, czy chce coś do pica.
- Poproszę orange juice, może być jabłkowy.


*****
Diabeł złapał Polaka, Rosjanina i Niemca.
Mówi do nich:
- Wypuszczę was dopiero za rok, ale musicie spełnić 1 warunek. Dam wam po psie i musicie przez ten rok nauczyć go jakiejś sztuczki. Musicie również wiedzieć, że każdy z was dostanie jedzenie tylko dla jednej osoby, albo pies będzie jadł, albo ty.
Przychodzi diabeł po roku, wchodzi do Niemca, patrzy Niemiec chudy jak sztacheta, pies gruby jak beka.
- No Niemiec, coś nauczył tego psa?
Niemiec mówi osłabionym głosem:
- S ss s siad (pies siadł).
- OK jesteś wolny.
Wchodzą do Rosjanina, patrzą Rosjanin chudy jak sztacheta, pies gruby jak beka.
- Dobra, a ty czego nauczyłeś psa?
Rosjanin mówi osłabionym głosem do psa:
- L ll ll leżeć (pies się położył).
- OK Ruski, jesteś wolny.
Wchodzą do Polaka.
Patrzą, Polak gruby jak beka a pies chudy jak sztacheta.
- Ty to sobie jeszcze rok posiedzisz.
- Zaraz, zaraz.
Polak usiadł sobie wygodnie na kanapie, wziął w dłoń pęto kiełbasy i zaczyna jeść.
Pies patrzy na niego i mówi:
- H HH Heniuś, daj gryza.


*****
Mąż wraca do domu zmęczony jak wół i od razu siada do stołu i czeka na obiad.
Żona przynosi mu talerz zupy pomidorowej, której mąż wręcz nie znosi.
Zdenerwowany otwiera okno i wyrzuca talerz na podwórko.
Żona patrzy, obraca się i idzie do kuchni.
Po chwili przynosi mężowi drugie danie: kluseczki polane sosem, golonko i sałatkę z kapusty.
Mężowi aż na ten widok ślinka cieknie.
Już zabiera się za sztućce gdy żona łapie talerz i wyrzuca go za okno.
- O w mordę, co Ty robisz do jasnej cholery?
Na co żona spokojnie odpowiada:
- No myślałam, że drugie danie też zjesz w ogrodzie.


*****
Przychodzi zajączek do sklepu i mówi:
- Dzień dobry, przepraszam pana bardzo po ile jest makowiec?
- Po 3,8zł za kilogram, zajączku?
- Hmmmm, drogo, a po ile są okruszki?
- Okruszki (mówi sprzedawca śmiejąc się), okruszki są za darmo.
Na to zajączek uradowany:
- To poproszę 2 kilo okruszków.


*****
Przychodzi zmarznięty turysta do bacówki i pyta się bacy:
- Baco macie coś do jedzenia?
- Ni, ni momy.
- A macie chociaż wrzątek?
- Mom, ino mi wystygł.


I na koniec, coś o serze, a jakże! :-)))

*****
Do sklepu spożywczego przybiega facet:
- Kilogram twarogu proszę!
Sprzedawca dał facetowi ser, po czym facet szybko wybiegł ze sklepu.
Po chwili ten sam facet przybiega do sklepu:
- Dwa kilo twarogu, ale szybko!
Zdziwiony sprzedawca sprzedał facetowi twaróg i facet znowu wybiegł ze sklepu.
Sytuacja powtarza się kilkakrotnie, w końcu sprzedawca się pyta gościa po tym jak ten zamówiłem jeszcze taczkę twarogu:
- Po co panu aż tyle twarogu?
- Pokażę panu, ale niech pan ładuje!
Po chwili obaj wybiegli ze sklepu.
Dobiegają do wykopanej w ziemi dziury i facet zaczyna łopatą wrzucać twaróg do ziemi.
Z dziury dobiegają głośne odgłosy jedzenia, mlaskania, beknięcia.
- O kurcze, co to takiego? - pyta sprzedawca.
- Nie mam zielonego pojęcia, ale to coś cholernie lubi twaróg.


Miłego weekendu!

środa, 28 stycznia 2015

Pada śnieg...

No wzięło i się schrzaniło. I biało z nieba padać zaczęło. Żółty alarm dla regionu, czyli BĄDŹ OSTROŻNY. No to ja jestem przygotowana, pamiętałam rano żeby miotełkę z kuchni do bagażnika włożyć, w razie gdyby samochód odśnieżać trzeba było. Łopaty w tym roku nie wożę... Może się nie przyda. Cieszę się że nie mam tak jak ten pan z filmiku. Tylko włączcie głos :-)
W każdym razie, byle do wiosny, co nie?


Pozdrawiam serdecznie!

wtorek, 27 stycznia 2015

Żeby nie zapomnieć

Dzisiaj mija 70 rocznica wyzwolenia obozu koncentracyjnego Auschwitz.
Kiedyś nazywano go obozem w Oświęcimiu. Bardzo dobrze że nadano mu z powrotem właściwą nazwę, tę którą nadali mu nigdyś Niemcy.
Ciśnie mi się na język że jestem wielką fanką obozu Auschwitz, ale "fan" brzmi tu zupełnie nie na miejscu więc przepraszam za to określenie. Odkąd pamiętam byłam zafascynowana zjawiskiem holocaustu, czytałam wiele książek na ten temat, oglądałam wiele reportaży i programów telewizyjnych, słuchałam audycji radiowych... Może fascynacja to też słowo nie na miejscu, ale tak właśnie jest, bo jak inaczej nazwać wielkie zainteresowanie tematem?
Bardzo często teraz rozmawiam na tematy historyczne. Moje pojmowanie historii jest trochę niehistoryczne, może bardziej socjologiczno-społeczne. Pamiętam niektóre daty, no bo jak nie pamiętać jak trzeba było kuć na pamięć w szkole... Pamiętam również niektóre nazwiska, miejsca, wydarzenia. Za tym wszystkim stoją jednak ludzie i ja do historii podchodzę bardziej emocjonalnie niż faktuologicznie.
W samym obozie byłam dwa razy. Pierwszym razem będąc w szkole, jako nastolatka, gdzie obowiązkiem każdego Polaka było zwiedzenie tego miejsca zagłady. Pamiętam wszystko jak przez mgłę. Nie wstrząsnęło to mną. Głupia koza byłam, jak większość dzieciaków w tym wieku.
Drugim razem pojechałam tam dwa lata temu. Był piekielny skwar, słońce prażyło nas na frytki. To nadawało tylko miejscu jeszcze bardziej okrutnego charakteru, jeżeli można to sobie wyobrazić. I tym razem, jako osoba dorosła, podeszłam do tego zupełnie inaczej, spojrzałam na to wszystko innymi oczami. Nie istnieją słowa które mogłyby wyrazić co czułam patrząc na zdjęcia, ekspozycje, wędrując pomiędzy barakami Birkenau...
I tutaj skończę. Powtórzę za Nałkowską - ludzie ludziom zgotowali ten los...

Na koniec muszę dodać coś co mnie niezmiernie zadziwiło w Wielkiej Brytanii. Oni nigdy nie puszczą w niepamięć II wojny światowej. Temat ten jest wałkowany w szkołach  na historii przez cały rok, na kursach historii stanowi jedną trzecią zakresu materiału. Oni nigdy nie wybaczą Niemcom. Wiem że w Polsce dzisiaj jest pełno informacji na ten temat. W Wielkiej Brytanii programy telewizyjne pokazywane były w telewizji już od jakiegoś czasu. Kapitalny dokument pokazał w sobotę Channel 4. "Holocaust - night will fall". Nagrania zrobione przez żołnierzy alianckich są wstrząsające, nigdy czegoś takiego nie widziałam. Bardzo wymowny jest cytat który stał się częścią tytułu - "If we don`t learn the lessons these picture teach, night will fall" - "Jeśli nie wyciągniemy wniosków z tych obrazów, zapadnie noc".
Jeszcze ciekawszy moim zdaniem program pokazała telewizja BBC. "Shoah". Epickie nagranie Claude Lanzmanna opowiada historię holocaustu poprzez wywiady ze świadkami. Dokument z 1985 roku pokazuje co się wydarzyło, tłumaczy jak to się stało że niemal 6 milionów Żydów zostało zamordowanych po przewiezieniu do specjalnie w tym celu stworzonych obozów zagłady.
10 lat zabrało autorowi stworzenie tego programu dokumentalnego, jeżdżąc po świecie w poszukiwaniu świadków wydarzeń. Film stał się nagraniem upamiętniającym holocaust. Jest bardzo długi, całość trwa dziewięć i pół godziny. Dla mnie szczególnie ciekawy ponieważ nakręcony w Polsce. Nie wiem czy w ogóle był w Polsce pokazywany, bo został przez Bartoszewskiego nazwany prowokacją polityczną. Pokazuje bowiem Polaków jako zacofanych antysemitów, zapominając że Polacy również byli wysyłani do obozów zagłady, w tym za pomoc w ukrywaniu Żydów. Kontrowersje kontrowersjami, ja uważam że należy spojrzeć na temat z każdej możliwej strony żeby wyrobić sobie swoją własną opinię. Bardzo ogólny opis po polsku tutaj

Google w dniu dzisiejszym odsyła nas na stronę upamiętniającą holocaust, niestety po angielsku
https://www.google.com/culturalinstitute/project/the-holocaust

Telewizja BBC nadaje dzisiaj wiele programów na temat, w tym nowe interaktywne video którego jeszcze nie miałam okazji zobaczyć ale zobaczę jak tylko wrócę do domu.
http://www.bbc.co.uk/news/world-europe-30993045

Foto ze strony BBC

Uważam że wszyscy powinniśmy pielęgnować w sercach pamięć o tamtych strasznych wydarzeniach, i nigdy nie zapomnieć,..

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Sen

Spałam bardzo niespokojnie ubiegłej nocy, śniły mi się różne rzeczy, ale jedna scena utkwiła mi w pamięci tak bardzo że wciąż jestem niespokojna. Wiecie jak to jest...
W moim śnie najpierw wszystko było miło, pięknie, niewinnie. Wsiadłam do samochodu żeby wrócić do domu. Za oknami ciemna noc. Z początku nie zauważyłam, ale jak wyjechałam z miasta zrobiło się zupełnie czarno, okazało się że nie działają mi światła. Nie zatrzymałam się jednak, zwolniłam bardzo ale jechałam dalej, nic nie wiedziałam, raczej czułam drogę... Nagle okazało się że jestem wśród drzew na krawędzi przepaści, w dole rzeka. Ciągle jechałam... Powtarzałam sobie w myślach: "tylko się trzymaj drogi, tylko się trzymaj..." I nagle koło mi się obsunęło, straciłam panowanie nad kierownicą, poczułam że lecę w przepaść, zdążyłam tylko pomyśleć: "Jeśli to koniec, niech będzie szybko"...
Wciąż we śnie otworzyłam oczy, bylam gdzieś na łące, wciąż ciemno, ale się zaczęło przejaśniać. Uzmysłowiłam soobie że leżę tak przez jakiś czas, zaczęło mi się robić zimno, nie wiedziałam gdzie jestem, pamiętałam tylko że leciałam w dół i myślałam o końcu... I cały mój umysł zaczął pracować nad przypomnieniem sobie co się stało...
Obudziłam się, zlana potem to zbyt dużo powiedziane, raczej lekko spocona. Z czego raczej się ucieszyłam, bo jakoś nie mogłam się wypocić przy chorobie ostatnio. Ale ten niepokój w środku...
Jest się czego bać?

niedziela, 25 stycznia 2015

Mały siczek i wielki siur

Jako że Wielka Podróż Kociurów już za kilka dni, postanowiłam w ramach przyzwyczajenia do samochodu i sprawdzenia jak będą reagować, przewieźć ich parę kilometrów po autostradzie. One samochodu się nie boją, ale zazwyczaj jeżdżą tylko do weterynarza więc nie mają za dobrych skojarzeń.
Zapakowałam ich bez trudu do transporterków, zaniosłam po kolei do samochodu, usadowiłam na tylnym siedzeniu, poprzypinałam pasami i pojechalim :-) Starałam sie wolno brać zakręty, a na autostradzie ustawiłam prędkościometr (chyba tak to się nazywa...) na maksymalną wymaganą (czytaj: dozwoloną) predkość, żeby było w miarę spokojnie i tak jak będziemy jechać w piątek. Ustaliłam trasę na 20 mil więc tam i z powrotem miało byc 40, czyli 40 procent tego co je czeka. Spoko. Pierwsza zaczęła Migusia, ale żeby ją usłyszeć musiałam wyłączyć radio bo ona cieniutko i cichutko miałczy, prawie jak myszka, oesu co ja tu wypisuję, myszka miałczy, ha ha ha! No dobra. Po jakichś 10 minutach nagle z tylu rozległo się wielkie i czyste "miauuuu" - to nerwy Tigusiowi puściły. I tak na zmianę, z różną na szczęście częstotliwością, z większymi lub mniejszymi przerwami, więc nie było to aż takie męczące jak sie spodziewałam. Za każdym miałknięciem przemawiałam do nich jak do niemowlaków tak że ciekawie było i się nie nudziłam.
W drodze powrotnej coś mi zaśmierdziało... ups, myślę, koopa czy co? Może któryś kazika puścił (kazik = bąk) i dlatego wali... Smrodek pomału zaczął zanikać, może się po prostu przyzwyczaiłam :-)
Po przyjeździe do domu wypakowałam towarzystwo z samochodu, wniosłam do domu i otworzyłam transporterki. Wyszły ostrożnie, powoli, popatrzyły na siebie i porozchodziły się po pokojach. Zaglądam do mniejszego transporterka, qpy nie ma, za to materacyk ma maleńką plamkę w miejscu Migusiowej doopki. Popuściło jej się troszkę siczków. Ok, to spoko. Zaglądam do większego transportera, qpala na szczęście też nie ma, za to w miejscu Tigusiowego siedziska mokra śmierdząca plama. Wielki siur. Tiguś nie miał materacyka, miał za to starą miękką zasłonę robiącą za kocyk. No i dobrze, wszystko natychmiast powędrowało do pralki a koty z tych nerwów i stresu wielkiego zeżarły całe jedzenie jakie im dałam. Nawet Migusia.
Trochę mniej się już obawiam tej całej podróży. Więcej prób już nie robię. Mam nadzieję że wszystko przebiegnie z jak najmniejszą ilością problemów :-)
Pozdrawiam :-)

piątek, 23 stycznia 2015

Humor na piątek

Pozostając w temacie kotów... Coś do pośmiania



********
Przychodzi facet z mówiącym kotem do łowcy talentów. Gość musi zademonstrować zdolności kota, więc zadaje mu pytanie:
- Jak się nazywa drobny węgiel? 
Kot odpowiada: 
- Miał!!! 
Potem facet pyta: 
- Jaka jest forma czasu przeszłego czasownika ,,mieć'' w trzeciej osobie rodzaju męskiego? 
Na co kot odpowiada: - Miał!!! 
Łowca talentów wyrzuca obu na ulice. Na ulicy kot wstaje, otrzepuje się i mówi: 
- O co mu chodzi, czy ja mówiłem niewyraźnie?


********
Mężczyzna postanowił pozbyć się kota. Zapakował go w koszyk i wytargał do innej dzielnicy. Zadowolony, że pozbył się problemu, wraca do domu - kot już tam jest. Nie zrażony, na drugi dzień wywozi kota za miasto i szybciutko leci do domu. W domu zastaje kota.... Myśli sobie: ,,Uparta zaraza''. Nazajutrz wywozi kota krętymi drogami 100 kilometrów od miasta. Po niedługim czasie dzwoni do domu: 
- Jest kot? - pyta żony. 
- Jest. 
- To dawaj go do telefonu, bo nie wiem jak do domu wrócić.....


********
- Wyobraź sobie, wczoraj na imprezie postanowiliśmy najarać kota. 
- I co on na to? 
- Nic, siedział z nami, palił, śmiał się, dyskutował...


********
Na lekcji biologii nauczycielka mówi:
- Pamiętajcie, że nie wolno całować kotków ani piesków, bo od tego można zachorować. A może ktoś z was poda przykład?
Zgłasza się Jasio:
- Ja mam, proszę pani. Moja ciocia całowała raz kotka.
- I co?
- No i zdechł.


********
Żyd ze sporym workiem na plecach przekracza granicę. 
- Co jest w tym worku? - pyta urzędnik celny. 
- Jedzenie dla kota - odpowiada Żyd. Celnik otwiera worek: 
- Przecież to kawa! Czy kot je kawę??!! 
- A czy to moje zmartwienie? Nie chce, niech nie je!



Wesołego weekendu!

czwartek, 22 stycznia 2015

Jak przewieźć kota

Tak się składa że wyjeżdżam co jakiś czas i kłopot mam z kotami. Fajnie było jak dzieci były w domu, to się opiekowały. Ale dzieci już nie ma za to koty są. No i teraz - co z nimi zrobić. Opcji jest kilka. Hotel odpada. Po prostu nie i koniec, to już ostateczna ostateczność. Sąsiadów nie chcę obarczać dwoma kotami i to w dodatku dość często. Nikt znajomy blisko nie mieszka. Wynajęcie kociego opiekuna trochę kosztuje, ale jest to jakaś opcja, chociaż trochę się obawiam, czy aby na pewno będzie przychodził dwa razy dziennie do kotów. No i kwestia obcej osoby w domu, ale zakładam że z opcji tej skorzystam nie raz, chciało się mieć zwierzątka to teraz trzeba im opiekę zapewnić.
Ostatnia opcja to wyjazd z kotami. Wydaje się łatwym rozwiązaniem, bo co to, zapakować koty do kontenerków, kuwetę, miski, jedzenie i parę zabawek. Ale koty wiadomo jakie są, Tiggy nie lubi jeździć i ze dwa razy się nawet porzygał, ale to bylo na początku, teraz trochę łatwiej mu idzie. Miałczą w samochodzie obydwoje, płaczą jakby im się krzywda wielka działa. Podróż samochodem z kotami trwałaby około dwóch godzin. I teraz nasuwają się pytania:
- Jak one zniosą jazdę samochodem?
- Czy wytrzymają dwie godziny w kontenerku? Słyszałam że przewozi się koty w klatce, ale gdzie, w bagażniku??
- Czy lepiej jest im zaserwować od razu tabletkę podróżną czy lepiej poczekać na wyniki podróży? Jakie są skutki uboczne takiej tabletki?
- Czy one mi jakoś nie uciekną? W podróży to mało prawdopodobne ale tam, na miejscu? Nie będą wychodzić, ale to wiadomo czy się jedno z drugim przez drzwi nie wyśliźnie?
- Jak taki kot wychodzący reaguje na pozostawienie go w zamknięciu? Mam na myśli swobodny dostęp do wszystkiego w domu, ale jednak bez wyjścia na zewnątrz.

Proszę Was o podzielenie się swoimi doświadczeniami, jak nie tu to piszcie na email (w prawym górnym rogu jest formularz). Przecież przewoziliście koty, Bułka to aż do Niemiec przecież jechała, a nie kojarzę żebym gdzieś czytała o szczegółach podróży... Gosia Wrocławianka swojego Hokusika na wieś wozi od czasu do czasu, przecież to też zmiana miejsca, przynajmniej za pierwszym razem, kiedy wszystko nowe. Jakiekolwiek wskazówki będą najmilej widziane, nie piszcie tylko że najlepiej to kota zostawić w domu bo tyle to wiem, chodzi mi o to że jak już trzeba z nimi wyjechać to jak to zrobić bez większych ubytków na zdrowiu, naszym i kocim.

Pozdrawiam serdecznie i liczę na odzew :-)

środa, 21 stycznia 2015

Na pocieszenie

Buty se kupiłam. W zasadzie na pocieszenie. Ale przede wszystkim na wesele. O takie:

Nie jestem jeszcze przekonana do tego paska na kostce, ale jakoś dam radę.

Popatrzcie na te łańcuchy, właśnie dla nich kupiłam te butki... 
Tylko jak ja w nich teraz chodzić będę?.... A zresztą, na wesele w sam raz, co nie? Na weselu się nie chodzi, dam radę :-)


wtorek, 20 stycznia 2015

Jaki poniedziałek taki tydzień cały

Zgodnie z tym co napisałam wczoraj w jednym z komentarzy do mojego poprzedniego posta, i tego będę się trzymać jak rzep krowiego ogona, powylewam sobie teraz swoje żale na blogu bo kto mi zabroni. A że wszystko musi się że tak powiem uleżeć, przeżreć i przetrawić, może o konkretach napiszę jak już to przemielę a może nie napiszę wcale. Na razie, aby było zgodnie z tematem, skupię się na stanie mojego umysłu. W którym to znalazłam się wczoraj i dzisiaj jest nie lepiej więc zapaliła mi się lampka ostrzegawcza - raz do roku mam takie coś i takie coś włąśnie nadeszło. A nazywa się to jak w temacie. I objawia się że jak się coś spieprzy za przeproszeniem w poniedziałek to będzie się tak pieprzyć cąły tydzień. U mnie działa to na zasadzie samospełniającej się przepowiedni, lub bardziej obrazowo, na zasadzie kółek zębatych napędzanych jedno od drugiego...
Pierwszy u mnie spieprzył się humor. Już tak od razu, na zawołanie, chociaż wstałam prawą nogą bo po to się jakiś czas temu przeniosłam na druga stronę łóżka żeby wstawać prawą nogą, sprytna jestem, co nie? Z drugiej strony, wcale się mojemu humorowi nie dziwię, bo po tygodniu laby i sielankowym weekendzie musiał się gotować na bój w robocie. Zwaliłam wszystko na zmęczenie pochorobowe, choć przyczyna była zupełnie inna bo damsko-męska ale o tym opowiadać nie będę bo zaraz będziecie chcieli szczegóły znać, każecie sobie wszystko opowiadać, już ja Was znam ;-) No i oczywiście słynny Blue Monday. Czyli wszystko zebrane do kupy i humor do doopy. Ale mi się zrymowało! No ale tak właśnie jest. A w tym złym humorze zaczęłam sama siebie nakręcać. Wiecie jak jest, ktoś gdzieś coś powie, Ty zaczniesz się zastanawiać, wleziesz na goole, zaczniesz szukać, im więcej szukasz tym więcej się pojawia informacji i w końcu dochodzisz do wniosku że wiesz za dużo. No to ja tak właśnie zrobiłam. Samonakręcające się kółka zębate... Humor spieprzony na całego. Z takim humorem poszłam spać dość wcześnie wczoraj żeby się wyspać. 
A dzisiaj od samego rana coś. I to nie moja wina. Miałam plan - zabrać na ósmą samochód do przeglądu, poczekać tam godzinę jak zwykle to robię, spóźnić się pół godziny do pracy ale to też nie dramat. Obudziłam się więc o godzinę wcześniej niż zwykle, wyruszyłam z domu czterdzieści minut przed czasem, chociaż jedzie się tylko dwadzieścia, w razie czego żeby mieć zapas czasu. I co? Nie dość że roboty drogowe na jednym z głównych skrzyżowań (na co akurat byłam przygotowana stąd te dwadzieścia minut) to jeszcze wypadek przy zjeździe na bypass. A jak wypadek to droga zablokowana. Widząc co się dzieje zjechałam wcześniejszym zjazdem żeby zrobić mały objeździk i wpadłam z deszczu pod rynnę bo nie tylko ja byłam taka mądra. Na sprzegląd spóźniłam się pół godziny, przegląda zajął odrobinę dłużej niż przypuszczałam, a w pracy nie mogłam znaleźć miejsca do parkowania i jeździłam jak idiotka po cąłym kampusie wraz z przyległościami przez pół godziny. Miejsce znalazłam w końcu. Ale do pracy spóźniłam się półtorej godziny. 
No i tak to się zaczęło. Czekam na ciąg dalszy bo przeceiż jaki poniedziałek....Też tak macie?



poniedziałek, 19 stycznia 2015

Chorować jest niezdrowo - odpowiedź na post Róży

Przeczytałam post Róży [KLIK] i się zamyśliłam. A potem zaczęłam komentować i pisałam, pisałam, pisałam i wyszło mi komentarza na cały artykuł więc wykasowałam komentarz i postanowiłam zrobić z niego post na swoim blogu. Będzie osobiście, ale... dlaczego nie?
W zasadzie to się zgadzam. Zgadzam się z pierwszą częścią posta Róży. Nie lubię się nad sobą użalać, wnerwia mnie jak ktoś cały czas klepie o swoich chorobach i staje w zawody typu "moja choroba jest gorsza od twojej a mój ból najgorszy na świecie"... Ja sama siebie uważam za okaz końskiego zdrowia, zawsze byłam silną kobietą, mała jestem i drobna i ciężarów nie lubię dźwigać choć dźwigam od czasu do czasu a potem to kręgosłup mi napierdziela i ani się położyć ani usiąść... ale to już moja własna zasługa, póki daję radę to chodzę. Ze względu na pewną przypadłość otoczona jestem dożywotnią opieką lekarską i muszę się stawiać na badania raz do roku, więc się stawiam, robią to co mają robić, przy okazji pogadam sobie z lekarką jak tu sobie usprawnić życie, bo od jakiegoś czasu (starość nie radość choć na zdjęciach nie widać) pomału różne rzeczy zaczynają się psuć a nie mam zwyczaju z pierdołami chodzić do lekarza. I tu mogłaby nastąpić wyliczanka drobnych problemów które jakby poskładać do kupy to już bym się do trumny musiała kłaść, a tak to - jedne się leczy, inne się ignoruje czekając aż się same wyleczą, z innymi się żyje do końca życia bo inaczej się nie da. Poza tym maszyna działa, to co sie będę przejmować. Jak to mówią - róbmy swoje. Nie uważam że katar jest chorobą śmiertelną, uważam że ciąża jest stanem fizjologicznym a nie chorobą (i pisze to osoba która spędziła w tym stanie trzy miesiące w szpitalu...) a każde pierdnięcie nie oznacza raka jelita grubego. Z chorymi nerkami można pracować, z chorym sercem można uprawiać sporty (jeśli stan na to pozwala), bez nóg też można się poruszać. Wszystko siedzi w ludzkiej głowie.
Nie lubię się nad sobą użalać, ale zaczęłam się zastanawiac z czego to wynika. Bo chciałabym od czasu do czasu tak naprawdę się rozmięknąć, popłakać nad swoim losem, ponarzekać, żeby był ktoś mnie wysłucha, kto pocieszy w stylu "będzie dobrze, płacz, płacz, wypłacz się, to ci pomoże..." Ktoś kto po prostu wysłucha i pomilczy razem ze mną. A tu tylko dookoła słyszę biadolenie i "dobre rady" w stylu: szwagrowi kuzyna przyjaciela Staszka to pomogło na to samo to i to, ja też to miałam/em, ale moje to dopiero było złe, nie takie jak twoje, pikuś, I wnerwia mnie to niezmiernie, a to wnerwianie powoduje że wolę się zamknąć i nic nie gadać niż mam potem wysłuchiwać tego całęgo narzekania na wszystkie choroby świata. Dlatego się nad sobą nie użalam, dlatego jestem zamknięta. Bo ludzie wokół mnie nie potrafią po prostu pomilczeć, nie potrafią BYĆ razem ze mną...
Oczywiście generalizuję bo są tacy którzy potrafią, ale doświadczenie życiowe zrobiło ze mnie osobę skrytą i zamkniętą, która wyłazi ze skorupy tylko w tragicznie beznadziejnych przypadkach. Jak napisałam wcześniej, jestem silną, pewną siebie kobietą, która woli zrobić sama niż poprosić o pomoc. Nie dlatego że uważam że zrobię coś lepiej. Dlatego że uważam że MOGĘ to zrobić sama. A jeżeli widzę że nie mogę to o tę pomoc proszę.
I tu dochodzimy do części drugiej posta Róży, do części z którą się nie zgadzam.
Jeszcze nie tak dawno byłam bardzo ambitna, cały czas jestem ale zaraz zrozumiecie o co mi chodzi. Zawsze żyłam w stylu - szybciej, dalej, dłużej, więcej, da się, co się ma nie dać, pokonywałam własne słabości, pobijałam własne rekordy... I - patrz część pierwsza, pomału niektóre rzeczy zaczęły się sypać. Więc siłą rzeczy musiałam przestać się forsować. Uznałam że dłużej tak już nie mogę. Mam jedno życie i chcę je przeżyć jak najdłużej w jak najlepszym stanie. A nie połamana i powykręcana, z bólami różnego typu. Dlatego też kiedy w zeszłym tygodniu zmogło mnie choróbsko, nie poszłam do pracy choć od biedy mogłabym. Nie uważam że z tego powodu świat się zawali albo ktoś sobie beze mnie nie poradzi, ja po prostu nie mam ochoty czekać z utęsknienem na koniec pracy, męczyć się licząc na przetrwanie, znosić jakikolwiek ból bo przecież mogę. Mogę znosić ból i to nawet skutecznie. Ale nie chcę. Nie potrzebuję. Dość już tego. Chorować jest niezdrowo i doświadczyłam tego na własnej skórze w zeszłym tygodniu, kiedy po trzech dniach spędzonych w łóżku nie miałam już siły dłużej w nim leżeć, myśląc że to już koniec najgorszego  przeciążyłam osłabiony organizm tak że z trzech dni zrobił się tydzień. Chorować jest niezdrowo. Tak. Szczera prawda. Ale pracuje się żeby żyć a nie żyje żeby pracować. Doszłam do tego nie tak dawno...
The end.
 

piątek, 16 stycznia 2015

Humor piątkowy

Jako że chora byłam to temat sam się nasuwa :-) Zapraszam!

---------
Polski turysta udaje się do Rosji, gdzie dzięki silnej złotówce maksymalnie korzysta z tanich usług tamtejszych dziewczynek. Po powrocie do kraju zauważa, że coś złego dzieje się z jego penisem. Idzie do lekarza. 
- Niebieskie plamy, różowe wybroczyny i zielone wrzody. Diagnoza jest jednoznaczna: ruski PVSD- mówi lekarz. 
- Co takiego? - pyta pacjent. 
- Ruski PVSD. Bardzo rzadka, wielce tajemnicza choroba. Mało o niej wiemy. Podejrzewamy, ze to kosmiczna mutacja AIDS. Nie ma na to lekarstwa. Jedyny ratunek - amputacja członka. 
Przerażony amator cielesnych uciech w te pędy biegnie do rosyjskiego znachora. Ten musi się znać na PVSD - chorobie typowej dla państwa Putina. 
- No, tak. PVSD w drugim stadium. Przepraszam, są też początki trzeciego etapu choroby - widzi pan te wybroczyny? Nie mam wątpliwości, ma pan PVSD. Kliniczny przypadek - mówi rosyjski znachor 
- Polski lekarz kazał mi amputować penisa. Czy miął racje? - pyta pacjent. 
- Konował z Kasy Chorych! Chce pana naciągnąć na forsę. Po co od razu amputować. Poczekasz pan dwa, no, góra trzy tygodnie i sam odpadnie - pociesza znachor.


---------
Lekarz skacowany po ostrym weekendowym pijaństwie… Nagle wchodzi pacjent, w dodatku w doskonałym nastroju i pyta:
– Panie doktorze, jak tam moje wyniki?
Na to opryskliwie lekarz:
– Ma pan raka!
– Jak to raka? A przecież wcześniej mówił pan, że to tylko kamienie!
– Kamienie, kamienie… A pod każdym kamieniem RAK!


---------
Pacjent nerwowo czeka na opinię w gabinecie słynnego ortopedy.
- A u kogo pan wcześniej był, zanim trafił pan do mnie? - pyta lekarz.
- U kręgarza.
- U kręgarza?! - wyśmiał go lekarz - To strata czasu! No i niech pan powie, jakiej bezużytecznej rady panu udzielił?
- Poradził, żebym przyszedł do pana.


---------
- Siostro! Po co mówiliście pacjentowi z siódemki, że chcemy mu nogi uciąć?!
- A co, uciekł?
- Tak!
- A pan doktor mówił, że ten paraliż to nieuleczalny jest...


---------
Gabinet lekarski w przychodni rejonowej w Rejowcu Fabrycznym. Akurat czwartek, więc przyjmuje psychiatra. Wchodzi gościu - na oko jakieś 47 lat, grubawy, łysiejący na czubku głowy, w okularach, ma pekaesy. Zezuje i przegina głowę na lewo.
- Na co się Pan uskarża? - pyta lekarz.
- Żo-żo-żona mi sieeeee pu-pu-puszcza!
- A gdzie teraz wiernej szukać? - mówi lekarz.
- Sy-sy-syn włóczy się i chu-chu-chuligani.
- No, ale jeszcze nikogo nie zabił, nie?
- No-no-no iii... sz-sz-szczam w nocy do łó-łó-łóżka.
- Spróbujemy zaradzić. Proszę łykać nervosal dwa razy dziennie i przyjść za dwa tygodnie.
Po dwóch tygodniach koleś przychodzi. Roześmiany, dżinsy czerwone, sweterek w romby. - Co słychać? - pyta medyk.
- W porzo.
- Jak żona?
- Puszcza się. Ale gdzie teraz szukać wiernej?
- Synalek?
- Rozrabia. Ale nikogo nie zabił.
- A jak tam w nocy?
- Szczam. Ale do rana zawsze zdąży wyschnąć.


Pozdrawiam serdecznie!

czwartek, 15 stycznia 2015

Niespodzianka z (R)óżą

Cały tydzień nie pisałam, straszne to oj straszne! Ale wybaczcie mi Drodzy Czytelnicy, chora byłam... Wciąż trochę jeszcze jestem ale już nie na tyle żeby nie móc przed komputerem zasiąść i notkę sporządzić. Tym bardziej że jest o czym, bo tematy zmieniają mi się w głowie jak w kalejdospokie i ten dzisiejszy to tak z ostatniej chwili choć się trochę naczekał.
Równiuśko tydzień temu, 8 stycznia, pan listonosz przyszedł do mojego domu z przesyłką i nikogo nie zastał. Chociaż potomek był w domu ale spał snem twardym o pierwszej po południu że i petardami by go nie dobudzić. Więc pan listonosz wsadził w drzwi czerwoną karteczkę z zawiadomieniem że niestety przesyłka się nie zmieściła przez dziurę na listy i czeka do odbioru na poczcie.
W piątek spieszyłam się bardzo do pracy więc po przesyłkę nie zdążyłam, w sobotę zaspałam bo czynne tylko do dziesiątej, a od niedzieli to mnie już porządnie wzięło i trzyma do dzisiaj, tak że z domu nie wychodziłam, a komu by się chciało w taką pogodę zresztą... Dzisiaj, choć jeszcze trochę chora i odrobinę obolała, postanowiłam wyjść z domu po tę przesyłkę, a potem do sklepu muszę podjechać bo w lodówce tylko śledzie. Ostatni raz byłam na zakupach chyba przed Sylwestrem... No ale do brzegu. Zachodzę ja sobie po tę przesyłkę co to się w drzwiach nie zmieściła, wiatr mało mi łba nie urwał, przy większych porywach szłam sobie w miejscu, jeśli w ogóle dałam radę nogą ruszyć, ale zaszłam. Daję karteczkę panu w okienku, a on przynosi mi... regularne śliczne pudełeczko wielkości takiego na buty. A przecież nic nie zamawiałam. Patrzę na adres - ślicznie napisany polską ręką - uwierzcie mi, tu za granicą od razu poznać polski charakter pisma, ki diabeł, z Polski i nie z Polski bo znaczek tutejszy, pudełeczko również... Patrze ja a na boku napisany adres zwrotny... tadam! RÓŻA!!! Dostałam paczkę od Róży Wigeland z Londynu :-)))


Otwieram z niecierpliwością...


A tam... róża!


I czekoladki :-)


I tysionc pińcet mydełek różanych - mogę się teraz myć codziennie! 


A na koniec wisienka na torcie - kartka z życzeniami, ale to już jest bardzo osobiste więc Wy dostajecie tylko to na wierzchu :-)


Róża przypomniała mi że upominek który dostałam "należy mi się" (oh jak ja lubię to słowo!) za zgadnięcie dokąd się ona przeniosła z Irlandii. Nie do końca zgadłam bo chciałam ją mieć bliżej siebie, ale jak chciała to mnie nagrodziła, juhu!!!
Dziękuję Ci ze szczerego serca Różo!



piątek, 9 stycznia 2015

Trochę humoru na weekend

Pogoda taka do bani że się zupełnie nic nie chce, w nocy był huragan, ludziom płoty powyrywało, dobrze że u mnie nic ne zniszczyło, chociaż było jeszcze ciemno jak wyjeżdżałam to dokładnie nie widziałam. No to trzeba się jakoś rozerwać w ten piątkowy poranek. Specjalnie dla Was, parę specjalnie wyselekcjonowanych dowcipów, o zwierzątkach :-) Zapraszam!


--------------------
Spotyka doberman jamnika. Właściciel jamnika ostrzega właściciela dobermana:
- Weź Pan tego psa, bo to się źle skończy!
- Weź Pan lepiej tego swojego jamnika - odpowiada drugi - bo mój doberman zaraz go załatwi!
- Jak Pan chcesz - odpowiada właściciel jamnika.
Za chwilę oba psy wpadają na siebie i po krótkiej chwili doberman znokautowany, a jamnik jakby nigdy nic.
- Panie, sprzedaj Pan mi tego jamnika - prosi po chwili właściciel dobermana.
- Dobra, a za ile?
- Dam 3000 zł!
- Panie, 3000 zł kosztował krokodyl, a gdzie operacja plastyczna?


--------------------
Nad rzeczka był camping. Taki sobie zwyczajny - kilka domków, parę namiotów i kibelki nad woda. Poniżej rzeczka wpływała do lasu. W lesie, na pochylonym tuz nad woda pniu siedziały dwie wiewiórki i majtały nóżkami. Duża i mała. Duża - ojciec wiewiórka mówi do mniejszej:
- Synu, nauczony doświadczeniem wielu pokoleń, wieloma rozczarowaniami i upokorzeniami, chcąc oszczędzić ci ewentualnych przykrych chwil, oto przekazuję ci jedną z ważniejszych wskazówek. Popatrz tam - Pokazuje łapką coś płynącego woda. - Widzisz, to brązowe?
- Widzę.
- To NIE jest szyszka...


--------------------
Facet dostał na urodziny papugę. Szybko zorientował się, ze ma ona okropny nawyk przeklinania i rzuca mimochodem co drugie słowo. Cóż miał jednak zrobić - wyrzucić żal, zawsze to jakiś towarzysz, zresztą prezent. Wiele dni starał się walczyć ze słownictwem papugi. Mówił do niej miłe słowa, puszczał łagodną, klasyczną muzykę, robił wszystko, żeby dać papudze dobry przykład. Słowem - pełna poświęcenia terapia i wszystko na nic.
Pewnego dnia, kiedy papuga wstała lewą noga i była wyjątkowo wredna, facet nie wytrzymał. Zaczął krzyczeć, ale papuga darła się głośniej. Potrząsnął nią. Wtedy nie dość, ze go zbluzgała, to jeszcze dostał parę razy dziobem. Zdesperowany wrzucił ptaszysko do zamrażarki, zatrzasnął drzwi, oparł się o nie i zsunął w dół. Papuga rzuciła się kilka razy o ściany zamrażarki, coś zabełkotała i nagle wszystko ucichło.
Facet ochłonął trochę, zaczął mieć wyrzuty sumienia. Otworzył szybko drzwi zamrażarki. Papuga milcząc weszła na jego wyciągnięte ramie i powiedziała:
- Najmocniej przepraszam, ze uraziłam pana moim słownictwem i zachowaniem. Proszę o przebaczenie, dołożę wszelkich starań,aby się poprawić i nie dopuścić do podobnych scen w przyszłości.
Facet był w szoku, już otwierał usta, żeby zapytać, co spowodowało tak radykalna zmianę, kiedy odezwała się papuga:
- Czy mogę pana uprzejmie zapytać: co zrobił kurczak?


--------------------
Pewna pani wybrała się do Afryki na safari i zabrała ze sobą swojego pupila - pudelka. W trakcie wyprawy piesek wypadł z jeepa, czego nikt nie zauważył. Biegł za samochodem, biegł, biegł... ale nie dogonił. Nagle słyszy gdzieś za sobą szelest i kątem oka dostrzega zbliżającego się lamparta. Zadrżał ze strachu, przed oczami przeleciało mu całe życie. Wtem jednak patrzy, a kawałek dalej w trawie leżą jakieś poobgryzane szczątki.
"Może nie wszystko stracone" - myśli pudelek i dopada do padliny. Lampart wyłazi z krzaków, patrzy - a tam jakiś dziwaczny mały stwór coś zajada, ciamka, mlaska. Lampart już - już ma na niego skoczyć, ale słyszy jak stwór mruczy do siebie: "Mmmm... jaki smaczny ten lampart... rarytas... mięsko palce lizać... a kosteczki - co za rozkosz...".
Lampart przeraził się i dał nura w krzaki. "Całe szczęście, że mnie nie widział ten mały diabeł, bo zeżarłby mnie jak dwa razy dwa" - myśli uciekając. Pudelek odetchnął, ale zauważył, że na drzewie siedzi małpa, która najwyraźniej obserwowała całą sytuację, bo minę ma zdziwioną. Nagle małpa puszcza się biegiem za lampartem i wrzeszczy. "Oj, niedobrze" - myśli pudelek. "Ta cholerna małpa wszystko mu wygada. Co robić?"
Małpa faktycznie dopada lamparta i opowiada mu, jak to został wystrychnięty na dudka. Lampart wnerwił się strasznie. Kazał małpie wsiąść mu na grzbiet i wrócić ze sobą na polankę, żeby była świadkiem tego, jak rozprawi się z tym stworem. Wracają, patrzą, a tam pudelek rozwalony na grzbiecie, dłubie w zębach pazurem i gada do siebie: "Gdzie do cholery ta małpa? Wysłałem ją po kolejnego lamparta, a ta cholera, nie wraca i nie wraca..."


--------------------
Facet przychodzi do baru z małą małpką na ramieniu i zamawia drinka. Po chwili małpka zaczyna skakać po całym barze, podkrada oliwki z baru i je zjada, potem bierze pokrojone cytryny i je również pałaszuje. Zaraz potem
wskakuje na stół bilardowy, bierze jedną bilę i ku zdumieniu wszystkich - połyka ją. Barman krzyczy do faceta:
- Widział pan, co zrobiła pańska małpa?!
- Nie, co?
- Właśnie zjadła jedną bilę z mojego stołu bilardowego!
- To mnie nie dziwi. Ona je wszystko w zasięgu jej wzroku. Przepraszam za moją małpkę, zapłacę za wszystko.
Facet kończy drinka, płaci i wychodzi z małpką. Dwa tygodnie później znów przychodzi do baru z małpką na ramieniu, zamawia drinka a małpa zaczyna znowu hasać po barze. Kiedy facet kończy drinka, małpka znajduje wisienkę na
talerzyku. Bierze ją, wsadza sobie w tyłek, wyjmuje, a następnie zjada. Barman jest wyraźnie zdegustowany:
- Widział pan, co zrobiła tym razem?!
- Nie, co?
- Wzięła wisienkę, wsadziła sobie w tyłek i zjadła!
- To mnie nie dziwi, ona je wszystko w zasięgu wzroku. Ale odkąd połknęła bilę, najpierw wszystko mierzy.
Pogodnego weekendu!

środa, 7 stycznia 2015

Exodus

Po totalnej porażce tego badziewia zwanego "Noah" czyli po polsku "Noe", z wielką obawą szłam do kina na film o Mojżeszu spodziewając się kolejnego filmu pseudo-religijnego. Nic bardziej mylnego. Pomijam fakt że uwielbiam Christiana Bale grającego główną rolę, dla niego samego obejrzałabym ten film, pomijam też fakt że bardzo lubię filmy Ridleya Scotta, a może właśnie te dwa fakty zadecydowały o tym że "Exodus" oceniam bardzo wysoko i że znalazł się on na mojej liście filmów które z chęcią obejrzałabym (i obejrzę) jeszcze raz. Dla mnie, powtarzam jeszcze raz, dla mnie, bo ktoś oczywiście może mieć inne zdanie, jest to film z gatunku jak ja to nazywam "top notch" czyli wszystko na swoim miejscu i niczego nie za wiele.
Gadanie oczywiście jest, ale nie za dużo, akcja też, ale nie do znudzenia, drastyczne momenty są, ale nie na tyle żeby się za przeproszeniem porzygać, miłość między kobietą i mężczyzną nie cukierkowo-różowa i hura (!) bez seksu! To znaczy jest seks oczywiście bo dzieci jakieś się pojawiają, ale wszystko gdzieś w dalekich podtekstach i scen łóżkowych nie ma. In wielki plus dla mnie bo mam dość tego "romantyzmu" w każdym filmie. Zarówno bogowie jak i królowie bardzo zwyczajni, realni, rzeczywiści a przez co sympatyczni, przy czym sympatia przenosi się z bohatera na bohatera i ten kto w założeniach ma być zły wcale tak naprawdę zły nie jest... I ten jeden Bóg pokazujący jakże ludzkie oblicze...
Kto spodziewa się gościa z brodą machającego laską w kierunku wody żeby sie rozstąpiła, kto spodziewa się ślepego podążania za tekstem biblijnym niech się z oglądaniem powstrzyma. W przeciwnym wypadku bardzo polecam.

wtorek, 6 stycznia 2015

Zabierz mnie do kościoła

Wiem. Wiem. Nie taka nowa ta piosenka. Słyszałam ją wiele razy, ale tak jak zazwyczaj się słucha radia, bezekspresyjnie, automatycznie, nie zważając na tekst. Wczoraj, nie mogąc w nocy zasnąć, puściłam ją sobie na youtube, najpierw posłuchałam, potem słuchając obejrzałam teledysk, potem przeczytałam tekst, jeszcze raz posłuchałam, nie miałam serca oglądać nagrania drugi raz. Pod spodem podaję tłumaczenie, dla nieangielskojęzycznych.


Moja kochanka ma poczucie humoru
Chichocze na pogrzebie
Widzi dezaprobatę wszystkich
Powinienem czcić ją wcześniej
Jeśli niebiosa kiedykolwiek przemówiły
Ona jest ostatnim prawdziwym słowem
Każda niedziela jest coraz bardziej posępna
Świeża trucizna co tydzień
"Urodziliśmy się chorzy" - słyszysz jak to mówią
W mooim kościele nie ma absolutów
Ona mówi mi "będziemy wielbić w sypialni"
Jedyne niebo do którego będę wysłany
To takie gdzie jestem sam z Tobą
Urodziłem się chory, ale uwielbiam to
Każ mi być zdrowym
Amen. Amen. Amen.

Zabierz mnie do kościoła
Będę czcił jak pies w świątyni Twoich kłamstw
Wyznam ci moje grzechy, a Ty naostrzysz swój nóż
Ofiaruj mi tę nie-śmiertelną śmierć
Dobry Boże, pozwól mi oddać Ci me życie

Jeśli jestem poganinem dobrych czasów
Moją miłością jest słoneczny blask
Aby utrzymać Boginię przy sobie
Ona wymaga poświęcenia
Mam wysuszyć całe morza
I znaleźć coś błyszczącego
Coś mięsnego na główne danie
To świetny wysoki koń*
Którego Ty masz w stajni?
Mamy wielu głodujących wiernych
To wygląda smacznie
To wygląda obficie
To wzbudza apetyt

Weź mnie do kościoła
Będę  czcił jak pies w świątyni Twoich kłamstw
Wyznam ci moje grzechy, a Ty naostrzysz swój nóż
Daj mi tę nie-śmiertelną śmierć
Dobry Boże, pozwól mi oddać Ci me życie

Żadnych panów, ani królów kiedy rytuał się zaczyna
Nie ma słodszej niewinności niż nasze delikatne grzechy
W szaleństwie i glebie tej smutnej ziemskiej sceny
Tylko wtedy jestem człowiekiem
Tylko wtedy jestem czysty
Amen. Amen. Amen.

Weź mnie do kościoła
Będę się czcił jak pies w świątyni Twoich kłamstw
Wyznam ci moje grzechy, a Ty naostrzysz swój nóż
Daj mi tę nie-śmiertelną śmierć
Dobry Boże, pozwól mi oddać Ci me życie

* (ktoś na "wysokim koniu" - także zwrot opisujący osobę która się wywyższa, uważa za lepszą kosztem innych)

Tyle tytułem wstępu.
Tolerancja. Słowo niestety obce wielu ludziom. Nie będę się rozpisywać wiele bo to temat jest gorący, a ostatnio Pantera o tym dużo pisała. Jednak chyba mnie to obchodzi skoro spać przez to nie mogłam. Tolerancja. Podaję za Wikipedią:

    Tolerancja (łac. tolerantia – „cierpliwa wytrwałość”; od łac. czasownika tolerare – „wytrzymywać”, „znosić”, „przecierpieć”) – w mowie potocznej i naukach społecznych postawa społeczna i osobista odznaczająca się poszanowaniem poglądów, zachowań i cech innych ludzi, a także ich samych.
    W ogólnym znaczeniu tolerancja to otwarte, obiektywne i szanujące podejście wobec odmiennych od własnych postaw, zachowań i cech drugiego człowieka. W społecznym, kulturowym i religijnym znaczeniu tolerancja i tolerowanie są słowami używanymi do opisu postaw, które są „tolerancyjne” (czy też szanujące) wobec praktyk czy przynależności grupowych, które mogą być dezaprobowane przez tych, którzy są w większości.
    W praktyce „tolerancja” wskazuje na poparcie dla postaw, które są przeciwne dyskryminacji etnicznej, rasowej czy religijnej. Natomiast słowo „nietolerancja” może być używane w celu opisu zachowań czy praktyk dyskryminacyjnych. Mimo że słowo tolerancja powstało jako słowo odnoszące się do tolerancji religijnej dla mniejszości religijnych powstałych w wyniku reformacji, to słowo do dziś jest powszechnie używane dla opisu znacznie większej ilości zjawisk dotyczących otwartości czy szacunku dla istnienia innych postaw, grup czy poglądów mogących nie być zgodnymi z poglądami większości.
    Tolerancja nie oznacza akceptacji (por. łac. acceptatio – przyjmować, sprzyjać) czyjegoś zachowania czy poglądów. Wręcz przeciwnie, tolerancja to poszanowanie czyichś zachowań lub poglądów, mimo że nam się one nie podobają.
    Tolerancja jest postawą, która umożliwia otwartą dyskusję. Bez tej postawy dyskusja zamienia się albo w zwykłą sprzeczkę, albo prowadzi do aktów agresji.
    Tolerancja uznawana jest za podstawę społeczeństwa otwartego i demokracji.
    Tolerancja ma też granice: dotyczy to postaw, które sprzeciwiają się tolerancji

Jak to jest że niektórzy domagają się tolerancji i równouprawnienia kiedy chodzi o ich własny światopogląd, szczególnie religijny, kiedy od społeczeństwa wymaga się określonych postaw żeby zapobiec urażeniu cudzych uczuć, zwłaszcza religijnych, a tymczasem te osoby w imię bardzo wąsko pojętej miłości Boga i bliźniego nawołują do nienawiści i nietolerancji wszystkiego co wedłuch nich odmienne, nieprawidłowe, chore?? Czy nie dość mamy wojen, religijnych czy na tle rasowym, aktów agresji, przemocy, czy historia niczego nas nie nauczyła? Dlaczego to właśnie ludzie uważający się za wierzących przejawiają najbardziej okrutne instynkty? Czy Bóg każe nam zabijać, krzywdzić, ranić, opluwać wszystko i wszystkich którzy są "inni", "nie-normalni"? Gdzie jest norma w takim razie? Wydaje mi się że niektórym poprzestawiały się priorytety i że życie w zgodzie z własnym sumieniem (jeśli takowe ten ktoś posiada) zostało zamieniona na życie w zgodzie z sumieniem tłumu, bo co ludzie powiedzą... Ja uważam że ludzi powinno się oceniać nie po tym kto kim jest, skąd pochodzi, jak wygląda, ale po ich czynach. Nie ten jest człowiekiem kto potrafi gadać, ale ten kto zachowuje się jak człowiek. Ament.
Zapraszam do dyskusji.

niedziela, 4 stycznia 2015

Koniec byczenia

Jak w temacie. Wracam za chwile do domu. Koniec byczenia, koniec wakacji, koniec chamskich rozrywek, trza do normalnosci powrocic... Nowy rok wlasnie sie dla mnie zaczyna. Od jutra do pracy i tak juz bedzie...
No to witam wszystkich ponownie, zaczynamy kolejny roczek...

piątek, 2 stycznia 2015

I tak to leciało...

No to czas na podsumowanie roku 2014. Tak mniej więcej to leciało:

  • Styczeń - jeden martwy kaszalot znaleziony na plaży, przeczytana pierwsza książka serii "Hunger Games", zarzucony Winnetou (jeszcze wciąż o nie dokończyłam). Mocne postanowienie nie oglądać sie za siebie.  
  • Luty - zrzeknięcie się kalendarza wylosowanego w konkursie u Gosianki na rzecz Panterki, zakupienie trzech par pięknych srebrnych kolczyków w prezencie Walentynkowym od siebie dla siebie, dokończenie "Hunger Games",  samotna wyprawa na Arthur's Seat, napisane dwa wiersze, pierwsze prawdziwe kocie dźwięki wydane przez Migusię, Koniec Świata czyli wyjście do pracy bez maskary (lol!), ostatnia tuż przed rozwodem więc zupełnie nieważna rocznica ślubu, trzecia rocznica blogowania...
  • Marzec - przeczytana cała seria chłamu pod tytułem "50 shades of Grey", pierwsze żelowe paznokcie w kolorze różowym, jeden wiersz, jedno sądowe potwierdzenie zakońćzenia małżeństwa, podróż do Amsterdamu...
  • Kwiecień - pierwszy plagiat internetowy moich wierszy, 2 nowe wiersze, krótka wycieczka do muzem, odnowienie makijażu permanentnego, ostateczne postanowienie odnośnie życia osobistego...
  • Maj - dwa wiersze, ostateczny rozrachunek z przeszłością, poza tym... wiosna, wiosna, wiosna...
  • Czerwiec - powrót synka do domu (na wakacje tylko!), cudowna kartka od Gosianki Wrocławianki, prosto z Japonii(!), zaczęcie oglądania "Game of Thrones", wspaniały samotny weekend w Londynie i oczywiście rozpoczęcie Mundialu w Brazyli... Oj działo się, działo...
  • Lipiec - pierwsza widziana szczota na ogonie Tigusia, jedna walka z pryszczem, jeden poznany policjant, jedna zbiorowa nagroda konkursowa oczywiście u Gosi (!), jeden puchar świata dla Niemców w mundialu, obejrzanych meczy - bardzo dużo, co najmniej dwa dziennie..
  • Sierpień - ilość myszych/ptasich/motylich trupów przyniesiona przez koty - bardzo dużo, ilość nastawionych nalewek - 5, ilość nowo poznanych facetów - 1, rozpoczęcie trzytygodniowego urlopu, jedna wycieczka do miasta na Fringe Festival, kilka fajnych spacerów z synem, jedna wycieczka do ogrodu botanicznego, mnóstwo zdjęć. No i przede wszystkim - sierpień stał pod znakiem chorego Tigusia i dwóch jego operacji. To był bardzo trudny i wyczerpujący, także finansowo, miesiąc...
  • Wrzesień - ilość sporządzonych słoiczków sosu chili - 3, ilość obciętych prawie do zera clematisów - 1, pierwsza mysz złapana przez Migusię, zakończenie długiego urlopu, ilość fajnych wycieczek zaliczonych - 4, jakieś czternaście randek... Ilość wierszy - 2. Powrót syna na uniwersytet. I szkockie referendum, zaliczone zgodnie z moją wolą :-)
  • Październik - ilość żywych myszek znalezionych w domu - 4, ilość dni urlopu które trzeba było rozplantować - 12, jedne zakupione perfumy, jedna strona założona na Fejkbuku, jedno rozstanie z facetem, ilość wierszy - 2, ilość stanów depresyjnych - chyba dwa. Ilość nowo poznanych facetów - 2. Jesień...
  • Listopad - ilość wierszy - 2, ilość łokci tenisisty - 1, ilość rzeczy znalezionych w torebce - 40 (!), ilość (niekoniecznie samotnych) spacerów po plaży - 2, 10 rocznica przybycia do UK, ilość weekendów spędzonych romantycznie - wszystkie :-) Miesiąc w którym liczna==ba odwiedzin bloga przekroczyła magiczne 100 tysięcy...
  • Grudzień - jeden wiersz, jedne święta, nieskończona ilość esemesów, parę prezentów, pierwszy wieczór sylwestrowy spędzony poza domem od lat... Dwa kilo do przodu, ale co mi tam...
Ubiegły rok był... chyba dla mnie udany. Pamiętam jak bardzo chciałam żeby 2013 się już skończył i nigdy nie wracał... W 2014 weszłam nostalgicznie, wyszłam z niego podobnie, ale ta nostalgia była zdecydowanie radosna. Przeżyłam kilka rozczarowań, kilka nieciekawych momentów, sierpień był chyba najgorszym miesiącem ze względu na chorobę Tigusia, ale generalnie był to dla mnie dość spokojny rok. Spokojny, ale pełen wrażeń. Spełniło się to co sobie wymyśliłam w zeszłorocznych życzeniach. Jestem o rok starsza, o rok bogatsza w doświadczenia, o niebo spokojniejsza, wyluzowana i pewniejsza siebie. I taka chcę pozostać przynajmniej do końca tego roku...

A oto jak podsumował mój rok wujek Gugiel :-) Zapraszam do obejrzenia tego krótkiego filmiku, niektórych zdjęć nie rozpoznaję, ale czy to ważne?...



Pozdrawiam serdecznie w Nowym Roku!