czwartek, 31 grudnia 2020

Jutro 2021

Szykując ten post weszłam na swoje wpisy z 31 grudnia w poprzednich latach. Zadumałam się... 

Miniony rok był zupełnie inny niż cokolwiek do tej pory, wszyscy razem jako ludzkość i każdy jeden jako osobna jednostka społeczna, przeżyliśmy. Moja głowa jest w tej chwili pusta. Nie mam żadnych planów, żadnych strategii, żadnych aspiracji i pomysłów na życie, boję się myśleć o jutrze. Wybaczcie, ale nie będę się silić na coś, co już zostało wymyślone. Moje dzisiejsze życzenia będą kompilacją tego, co już tutaj kiedyś napisałam. Przepraszam za użycie pewnych wyrazów, po prostu one tu pasują jak nigdy.

Tak więc, w ostatnim dniu tego najbardziej chujowego roku w życiu niejednego z nas (chociaż jak się tak zastanowić to na pewno wieluz nas zdarzył się chujowszy), pozwole sobie złożyć Wam wszystkim, Moi Kochani Czytelnicy, Przyjaciele Wirtualni i Przyjaciele Na Żywo, Koledzy i Koleżanki, Znajomi i Anonimowi z wyboru,  najlepsze życzenia na ten czyhający tuż za rogiem, młodziutki i nowiutki 2021 rok. 

Życzę Wam, żeby słońce jak najdłużej świeciło, żeby zima była zimą, a lato latem było. Żeby każdy miał co do garnka włożyć, a dzieci żeby miały nowe buty kiedy ze starych wyrosną. Żeby każdy czuł się bezpiecznie, nie tylko we własnym domu. Niech matki rodzą dzieci jeśli chcą, a ojcowie niech szanują matki ich dzieci. 

Niech znajdzie się to co się zgubiło, niech się naprawi to co się zepsuło, bez oglądania się za siebie niech wszystkie problemy zostaną z tyłu a nowe niech się rozwiązują szybko i bez strat. Żebyście nie musieli więcej obawiać się o przyszłość swoją ani swoich bliskich. 

Życzę sobie i wszystkim wiary w to, że marzenia są do spełnienia, nadziei na nowe jutro i miłości, która pokona wszystkie trudności. Żebyście znaleźli w sobie siłę na walkę z przeciwnościami losu, żebyście nie dawali się ponosić negatywnym emocjom, żebyście odnaleźli w sobie spokój i zrozumienie...

Celowo oddalałam i oddalałam jeszcze jedno zdanie, które pisałam w tym miejscu każdego roku. W końcu uznałam, że tego nie napiszę. Nie mogę, tak po prostu...



Kocham Was! 

środa, 30 grudnia 2020

Podsumowania, postanowienia czy może brak

Na samym początku tego roku opisałam swój noworoczny koncert życzeń, który zawierał marzenie o schudnięciu 7 kilo. Poza tym chciałam nauczyć się tańczyć tango, ponownie zacząć biegać i jeździć na rowerze, a także biegać za wnuczką. W sumie, poza ostatnim, nic mi z tej listy nie wyszło, nawet za wnuczką aż tak nie biegam, bo widuję ją raz na jakiś czas tylko, chociaż jakby się tak zastanowić to chwała niebiesiom, bobym już na ER z parę razy wylądowała z powodu kręgosłupa. Czy będę robić jakieś postanowienia na przyszły rok? Stay tuned, bo być może. A na pewno zrobię, jak co roku, podsumowanie. Może nie w takiej formie jak dotychczas, ale bardzo mnie świerzbi. 

Bardzo mnie też świerzbi, żeby się rozpiiiiiisać w tym dzisiejszym poście, ale obiecanki cacankami i trzeba ich dotrzymywać. Tak że krótko miało być to i krótko będzie. Jutro napiszę ostatni post w tym roku. Nie tylko, że tak miało być, ale też że chyba macie mnie już dość :-)

Papa!


wtorek, 29 grudnia 2020

Wiadomość

 Teść zadzwonił wczoraj wieczorem, że teściową zabrali do szpitala. Gorączkowała już od trzech dni, żadne leki nie pomagały, lekarz sprowadzony do domu opieki uznał że szpital pomoże. Dziś po południu zadzwonił z nowymi wieściami. Teściowa jest już z powrotem w domu opieki. W szpitalu zrobili jej badania krwi i stwierdzili, że nic jej nie jest, jest tylko odwodniona. I wypuścili ją. 

Powiem szczerze, że brew mi się uniosła na dużą wysokość. Wypuścili ją? Tak odwodnioną, że aż gorączkuje? Bez żadnej kroplówki, ani nic? No kurna nic. Nawet jej testu na Covid nie zrobili. Będą się starali ją jakoś napoić w tym domu opieki. Już to widzę. Człowiek z Alzheimerem to jest jednak chyba podczłowiek w dzisiejszym systemie...

Jak tu żyć??

poniedziałek, 28 grudnia 2020

Gry i zabawy

Piszę dzisiaj na telewizorze bo skończyliśmy właśnie gry i zabawy ze znajomymi na Zoomie i nie chce mi się odpinać komputera. 

Graliśmy w świąteczną edycję Escape Room. Dla tych, którzy nie wiedzą, wyjaśniam że Escape Room to jest taka gra grupowa, gdzie zamykają Cię w pokoju, z którego wyjdziesz dopiero jak znajdziesz rozwiązanie. Znaczy jak cała grupa znajdzie, więc im więcej ludzi tym lepiej. To był nasz drugi raz, a pierwszy wirtualnie. Jedyne doświadczenie, jakie mieliśmy do tej pory to był Escape Room na statku, gdzie zamknęli nas na półtorej godziny i mieliśmy znależć wyjście, rozwiązując zagadki związane z Harrym Potterem.  I pewnie utknęlibyśmy tam do końca rejsu, gdyby kolejni uczestnicy nie opłacili wejścia :-)

Trudno mi było wyobrazić sobie, jak wygląda taka zabawa wirtualnie, szczególnie na Zoomie. Bowiem już na początku pandemii przerzuciliśmy się na Teams i tam działamy, ale jakoś wyszło. Na Zoomie można zrobić wirtualne pokoje, podobnie chyba też na Fejzbukowym Messengerze, więc każda grupa była zamknięta w swoim pokoju. Jak to śmiesznie brzmi, takie witrualne życie jak w Simsach. Trochę ciężko, bo ja jednak wolę mieć czarno na białym napisane przed oczami na kartce niż na ekranie, nawet dużym telewizorowym. Gdyby nie młodzież, która była dołączona do naszej, że tak powiem, dojrzałej grupy, to byśmy tam jeszcze chyba ślęczeli bez kolacji, a na pewno napruci jak messerszmity, bo zabawa była wirtualna, ale drinki zawierały prawdziwy alkohol. 

W każdym razie, zabawa polegała na tym, że mieliśmy rozwiązać zagadkę kryminalną z domu świętego Mikołaja. Ktoś bowiem ukradł listę prezentów, co jest oczywiście i bezsprzecznie przestępstwem na skalę światową, bo dostarczenie odpowiednich prezentówe do odpowiednich odbiorców przez Mikołaja stało się niemożliwe. Zadaniem naszym było odnalezienie listy prezentów i wskazanie winnego Elfa, poprzez rozwiązanie, wcale nie tak łatwych, złamigłówek (Z mi się wstawiło przez nieuwagę, ale zostawiam bo fajnie wygląda).

Nasza  grupa wygrała, a w zamian będziemy mieli nasze imiona wyryte długopisem na liście corocznych zwycięzców. A w Sylwestra spotykamy się z inną grupą przyjaciół na wirtualny bal :-)

P.S. Stwierdzam, że jednak z powodu odległości i braku okularów gapienie się na telewizor w czasie pisania jest gorsze niż gapienie się na ekran komputera przy biurku :-) 

niedziela, 27 grudnia 2020

Jak zerwałam z tradycją.

Wstałam dziś rano o wpół do dziesiątej czując się jak nowo narodzona. W szlafroku zrobiłam sobie półgodzinną sesję jogi i zrobiło mi się  jeszcze lżej na duszy i ciele, w dodatku zdecydowanie urosłam. Te kilka dni nicnierobienia dały mi w kość, nie lubię nic nie robić przez tak długi czas, jeden dzień czasami sobie funduję, ale więcej to już rozpusta nie do zniesienia. 

Wczoraj zerwałam z tradycją, mam nadzieję, że tylko ten jeden raz. Tradycję bowiem taką wprowadziłam, że w swoje urodziny nic nie robię. Zupełnie nic, chcę być po prostu obsługiwana i zazwyczaj działa. Ale wczoraj jakoś nie czułam potrzeby. Może dlatego, że byliśmy tylko we dwoje? Więc jak to wyglądało wczoraj?

Rankiem czyli całkiem po dziewiątej zostały mi przyniesione prezenty do łóżka, więc je rozpakowałam, potem wypiłam kawę również do łóżka przyniesioną, potem się samodzielnie ubralam i tak jakoś zrobiło się południe, więc trzeba było coś zjeść. W międzyczasie odbierałam telefony i i różne skajpy od rodziny i znajomych, którzy nie tylko chcieli mi złożyć życzenia urodzinowe, ale normalnie o zgrozo pogadać!  

Na obiad czyli luncz był barszcz z wigilii z uszkami na przystawkę, a na drugie danie wigilijne pierogi. Chłop podgrzewał i podsmażał, a ja... no właśnie, chciałam napisać że postawiłam talerze ze sztućcami na stole, ale one chyba tam już były. Zapiliśmy to wszystko lampką czerwonego Chiraz i powiem, że jednak wolę Merlot. Na deser Chłop odkroił po kawałku sernika i makowca, do czerwonego wina w sam raz. Potem pograliśmy trochę w Trivial Pursuit wersja dla dzieci, żeby podbudować trochę nasze poczucie wartości. Pytania dla dorosłych bowiem nie mieściły się w kanonie naszych poobiednich możliwości. Jak już nam się znudziło to zasiedliśmy przed telewizorem. Obejrzeliśmy Mulan i kilka ostatnich części Star Trek Discovery, w międzyczasie konsumując obiad czyli kolację, składającą się z wczorajszej pieczeni z pięciu ptaków i właściwie wszystkiego ze świątecznego obiadu, czyli, ziemniaczki, marchewki, brukselki, żurawiny, wszystko polane sosikiem i zapite resztą wina. A na deser oczywiście sernik z makowcem, z tym że deser został podany po około dwóch godzinach bo nic nam się więcej nie chciało w brzuchach zmieścić po obiedzie. Oglądaliśmy ten telewizor do samej północy, okraszając obrazki na ekranie szklaneczkami Jacka Danielsa z Colą Zero. 

Tak piszę i piszę i napisałam, że  zerwałam tradycję nicnierobienia, a z tego co napisałam powyżej wynika, że nie zrobiłam nic. A jednak zrobiłam. Sobie drinka :-)

Pozdrawiam do jutra. 

piątek, 25 grudnia 2020

Tak zwany Pierwszy Dzień Świąt czyli Christmas Day

 Wstaliśmy około dziewiątej piętnaście, bo po co wcześniej. To znaczy Chłop wstał o siódmej nakarmić koty, ale potem wrócił do łóżka i sobie dosypialiśmy. A potem piliśmy kawę i się zrobiła jedenasta i trzeba było nastawiać obiad. Nie wiem po co, bo prawie ałe żarcie, które nagotowałam na Wigilię, zostało w lodówce. Ale tradycji musi się stać zadość. 

Więc najpierw wstawiłam do piekarnika pieczeń z pięciu ptaków (zabijcie mnie, nie wiem jakich, kurczakna pewno i kaczka), potem obraliśmy warzywa, czyli ziemniaki, marchewkę i brukiew, a ponadto brukselkę. I tak, gdy przyszło już do jedzenia o czternastej trzydzieści, na stole było co następuje:

- Pieczeń z pięciu ptaków z nadzieniem

- Ziemniaki pieczone, nasmarowane kaczym smalcem i ziołami

- Pieczona marchewka

- Pieczona brukiew (takie białe coś co wygląda jak pietruszka a smakuje jak połączenie marchewki z rzepą)

- Brukselka zasmażana z pieczonymi kasztanami i boczkiem

- Czerwona kapusta zasmażana na słodko-kwaśno

- Gravy, czyli rzadki sos pieczeniowy, pyyyyyszny

Zapijaliśmy to szystko butelką prosecco, a potem zajadaliśmy sernikiem i makowcem. Wypilimy całą butelkę tego prosecco, potem rozmawialiśmy z rodzinami, potem rozpakowaliśmy prezenty, potem zjedliśmy rybę z warzywami z wigilii, a teraz siedzimy, oglądamy telewizor i pijemy wino. 

Do jutra :-)

środa, 23 grudnia 2020

Pachnie świętami

W końcu u mnie pachnie świętami. Sernik na migdałowo, pierogi na grzybowo, barszcz jakoś tam, a makowiec nie wiadomo jak. 

Dzisiejszy dzień stał pod znakiem pieczenia. Czułam się jak w jakimś masterszefie, wszystko musiało być dokładnie skalkulowane, Alexa miała nastawione z osiem różnych przuypominaczy czasowych, a kuchnia momentami przypominała pobojowisko. Na pierwszy ogień rano poszedł chleb. Mój ulubiony na zakwasie, który nastawiłam wczoraj wieczorem, a dzisiaj trzeba było go najpierw zagnieść, potem odstawić na cztery godziny, potem uformować w bochenki, poczekać następne trzy godziny i upiec w naparowanym piekarniku. 

W czasie kiedy chleb sobie wyrastał, nastawiłam w maszynie do chleba ciasto na makowiec. Mam taką maszynę, która nie dość że mi miesza doskonale wszelkiego rodzaju ciasta, to jeszcze przyjmuje z powodzeniem świeże drożdże, a tylko takimi ostatnio dysponuję. W czasie, gdy ciasto w maszynie się mieszało, mikser zagniatał mi ciasto na pierogi. Miałam dwie i pół godziny na pierogi i uszka. Wystarczyło, bo farsz przygotowałam sobie dzień wcześniej. 

Zdążyłam skończyć pierogi kiedy skończyło się przygotowywanie ciasta na makowiec. Teraz musiałam to rozwałkować, ponakładać mak, pozawijać i zostawić na pół godziny do ponownego wyrastania. Nie do końca dobrze pozawijałam, więc wyszło co wyszło, ale i tak jestem zachwycona. 

W czasie, kiedy makowiec mi wyrastał, rozpoczęłam wykańczanie sernika, który upiekłam dzień wcześniej. Posmarowałam cieniutko własnoręcznie zrobionym dżemem wieloowocowym według przepisu, rozwałkowałam gotowy marcepan na placek, wykroiłam z niego kółko wielkości sernika i położyłam na sernik. Oczywiście nie idealnie, ale i tak jestem zachwycona. W międzyczasie włączyłam piekarnik, żeby włozyć do niego makowiec, gdy skończy wyrastać. W czasie gdy piekarnik się grzał a makowiec kończył wyrastanie, montowałam kulki i inne przybrania z marcepanu i instalowałam je na serniku. 



Potem przyszedł czas na włożenie makowca do piekarnika, a w czasie pieczenia osobiście zajęłam się sprzątaniem bałaganu, który po sobie zostawiłam. Gdy makowiec się już upiekł, rozpoczęło się gotowanie uszek i pierogów. Nie trwało to długo, bo gotowałam na dwa garnki. 




Potem oczywiście trzeba było po sobie posprzątać. W międzyczasie przylazł Chłop i marudził, że głodny, więc powiedziałam mu żeby mi nie zawracał głowy tylko przygotował coś na szybko bo nie mam czasu. Po szybkim lanczu przyszedł czas na pieczenie chleba. Kiedy chleb się piekł, zaczęłam obierać warzywa na barszcz. Wyjęłam chleb, włożyłam warzywa i co tam się wkłada do garnka, żeby wyszedł barszcz, po czym ponownie posprzątałam po sobie. 

I tak mi zleciał dzień, chyba że coś pominęłam. A gwiazda makowcowa wygląda ostatecznie tak, nie do końca jak powinna być, ale i tak jestem zachwycona :-)







wtorek, 22 grudnia 2020

A tak tylko

Piszę żeby coś napisać, bo jak żem powiedziała to tak będzie :-)

Dzisiaj mieliśmy Wielki Dzień. Wielki Dzień dotyczył kotów i nazywał się OPERACJA VET.  Umówieni byliśmy na coroczny przegląd i szczepionki, na godzinę czternastą. Jak na złość Chłopu się zachciało sprzątać o jedenastej rano. Jak wyciągnął odkurzacz tak Miguśka śmignęła z chałupy i tyle ją widziano. Tiggy jak Tiggy, ostatnio zdziadział (postarzał znaczy się) i odkurzacz go już nie rusza, sen w pozycji zrolowanej ważniejszy. No ale Miguśka. Trudno, mówi Chłop, przyjdzie, do drugiej daleko. O wpół do pierwszej zaniepokoiłam się, bo Chłop zaczął myć samochód, czyli był na zewnątrz, a jak ktoś z nas jest na zewnątrz to koty najczęściej asystują. No ale nie tym razem. Zbliżała się trzynasta trzydzieści. Wymyśliłam, że najwyżej wezmę Tigusia a on niech czeka w domu na Migusię i jak przyjdzie to niech ją zapakuje do kontenerka i przywiezie. W najgorszym razie przemówię wizytę. 

13:40 - Migusi nie ma. 

13:45 - Tiguś zapakowany w kontenerek

13:46 - wychodzimy. Niech się dzieje wola nieba. 

13:46 sekund 35 - pojawia się Miguśka. Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze zamknąć drzwi i dobrze, bo wcisnęła się między butami do środka. Na to tylko czekałam, złapałam zołzę i pakuję do klatki. Zeszło mi tak ze cztery minuty, bo co ją wpakuję to ona wyłazi, zanim zamknę drzwiczki do kontenerka. I tak parę razy. No ale się udało i wszyscy razem miałcząc głośno pojechaliśmy w znienawidzone miejsce. 

14:50 - oba koty już z powrotem w domu, poważone, podotykane, pooglądane, zaszczepione. Następna wizyta, jak dobrze pójdzie, za cały kolejny rok.

poniedziałek, 21 grudnia 2020

Fak (t)

Obudziłam się dziś rano, zerknęłam na komórkę i zobaczyłam, że jesteśmy zamknięci. Nie że jakiś lokdałn srokdałn, tylko normalnie zamknęli nas na wyspie jak szczury. Ani morzem ani niebem nie da się teraz stąd wydostać. Ani przybyć. 

No i po co się tak w telewizorze chwalili? Szczepionkę mamy pierwsi, bo jesteśmy najlepsi na świecie, lepsi od Niemiec, lepsi od Rosji, lepsi od Ameryki. A teraz wirus się wziął i zmutował, no oczywiście najpierw u nas, bo my jesteśmy najlepsi, najwięksi i nawet wirusa mamy najnowocześniejszego, nie jakieś tam przeżytki jak u Was. 

W sklep pobieżyliśmy zaraz z samego rana, żeby zakupić papier toaletowy, zanim go nam wykupią ci co to właśnie zużyli ostatnie zapasy z marca. Taki sam pomysł miała znakomita większość mieszkańców miasteczka, bo miejsca na parkingu prawie nie było, a parking duży. Ale oprócz nas nikt nie miał papieru w wózku. A dobrze patrzyłam.

No i na koniec prośbę mam. Czy jakby tak u nas żywności w ogóle zabrakło w sklepach i na półkach tylko zostałby ocet i mydło w kostce, czy mogę na Was liczyć w ramach poratowania koleżanki i przesłania puszki z konserwą? Tylko cholera jak???

Pozdrawiam z Wielkiej Brytanii, największego i najlepszego kraju na świecie. 

niedziela, 20 grudnia 2020

Czy święta się już zaczęły?

Od środy siedzę w domu. Znaczy w domu siedzę od marca, tylko na w pracy że tak powiem nie jestem od środy, ponieważ wyrabiam to co zostało do wyrobienia z urlopu w tym roku. Co więc od środy robiłam? Wykańczałam tę przeklętą szafę, robiłam zakupy, nie sprzątałam i nawet nie gotowałam, bo ani siły nie miałam ani ochoty. Kupiłam buraki na barszcz, kapustę na pierogi, jakieś śledzie i wigilia będzie. A dzisiaj w końcu nabrałam ochoty na uporządkowanie ogródka na zimę. Poprzesadzałam niektóre rośliny, niektóre wykopałam, naszarpałam się jak głupia, a w końcu i tak część zostawiłam nienaruszoną.

No i - zaczęłam święta. Znaczy, choinkę i takie tam postawiliśmy już dwa tygodnie temu, ale tak naprawdę to święta się zaczynają, kiedy zaczyna się gotowanie. Gotowanie jakieś jeszcze sobie poczeka, ale dzisiaj popełniłam coś, czego nie popełniłam jeszcze nigdy w życiu. Otóż w planach mam upieczenie sernika, do którego bazy będę potrzebować ciasteczek Amaretti. Schodziłam wszystkie większe sklepy w okolicy, ale ani Amaretti ani nic, co koło nich stało, niestety nie dało się uświadczyć. Postanowiłam wię, że upiekę sama. I oto efekt:

W piekarniku:

Po wyjęciu z piekarnika:

I na talerzu ...


Muszę powiedzieć, że wyglądają, pachną i smakują wybornie. Szkoda je będzie pokruszyć do sernika :-)





sobota, 19 grudnia 2020

A jutro będzie kac

 Szykuję się właśnie do świątecznej imprezy online, łączymy się w cztery domostwa na Teams i będzie się działo! Będzie Quiz, będą szarady, będzie szampan i inne bąbelki, będą drinki i koktajle, a jutro będzie potężny kac. 

Udało nam się przebrać na chwilę kota żeby dołączył do Chłopa w przebraniu, kot i Chłop wyglądali tak:




Do jutra :-)


piątek, 18 grudnia 2020

Lepiej późno niż wcale

Tytuł się tyczy mojego dzisiejszego posta. Ponieważ obiecałam, że do Nowego Roku w ramach wprawy codziennie będzie krótka notka. Ale dzisiaj tak mi jakoś zeszło na nie-wiadomo-czym, że teraz dopiero siadłam na komputer (nie poprawiać! wiem że na komputerze siedzieć może tylko kot).

To nie-wiadomo-co to był projekt SZAFA. O szafie być może wspomniałam, kiedy relacjonowałam utarczki z budowlańcami po powodzi, jaka nas nawiedziła 14 grudnia 2018. Znaczy pęknięciu rury i zalaniu całej chałupy od góry do dołu przez dwa piętra, że wszystko trzeba było wymieniać, razem ze ścianami i podłogami. Otóż wspomniana szafa została zbudowana w ramach odtworzenia zniszczeń, było z nią wiele problemów i długo nie mogliśmy się dogadać, w końcu wywaliłam zakontraktowanych stolarzy na zbity pysk i zamówiłam prywatnego, który jako tako odbudowę naprawił. Ale coś mnie podkusiło, żeby zostawić gołe drewno nie malowane, bo nie wiedziałam wtedy co będzie pasować do wystroju, a jak wiadomo drewno może mieć wiele kolorów. Powiedziałam panu stolarzowi, żeby zostawił jak jest, a ja sobie pomaluję jak mnie natchnie. I tak mnie natychalo od maja 2019. W ubiegłe lato, gdy było pięknie i gorąco, udało mi się porozkręcać drzwiczki i przygotować do malowania, znaczy zakupiłam pędzel i lakier, bo w końcu mnie natchło. Stanęło na lakier grey limed oak, nie mam pojęcia jak to jest po polsku, to taki taki szaro-białawy kolor drewna. Musiało upłynąć jeszcze pół roku, żebym w końcu skończyła ociąganie, a święta to jest doskonały powód żeby coś w chałupie pozmieniać i powykańczać. Ludzie robią świąteczne porzadki a ja robię przedświąteczny syf. No i od poniedziałku do środy pomalowałam tę szafę, dałam jej wczoraj porządnie wyschnąć, choć lakier wodorozcieńczalny i szybkoschnący jest. Syfu nie wida, bo zamknęłam pokój, ale smród sie unosi po całej chałupie doi dzisiaj, mimo wietrzenia. Chociaż dzisiaj już nie bardzo, tylko w bliskim sąsiedztwie szafy.

No a dzisiaj zaczęłam skręcać. Sama, bo sama rozkręciłam to sama skręcę. A jak Chłop by mi zaczął pomagać to zeszłoby dwa razy dłuzej. Najpierw poprzykręcałam zawiasy, potem te wszystkie poboczne pierdoły, których nie widać, a bez których szafa się nie domyka, te magnesy takie. Na końcu uchwyty, A potem przyszło zamontować drzwi. Ludzie, co ja przeżyłam!! Nawet nie będę pisać, w każdym razie spędziłam jakieś trzy godziny na montowaniu tych durnych drzwi, odkręciłam i ponownie przykręciłam tuziny śrubek, a prawie wszystkie z nich musiałam zastąpić nowymi bo robią takie gówno teraz, że wystarczy na jeden raz. Wkręcisz, ale jak wykręcasz to już się gwint ściera. Kilka razy klęknęłam na śrubkę, a co to znaczy to wie tylko ten, który to przeżył, no może jeszcze ten kto stanął na klocek Lego. Mam zdrętwiałe dłonie i pęcherze na kciukach. Chodzę na szywniaka, bo całe plecy mnie bolą, nie wiem w końcu czy kręgosłup czy nerki czy po prostu mi kij wszedł w dupę. Boję się schylić, bo jak się schylę to się już nie wyprostuję. Ale szafa jest!



czwartek, 17 grudnia 2020

Haiku

Długo mnie nie było. Przepraszam czytelników i dziękuję, że to czytacie. 

Myślę, że czas już pożegnać się z tą długaśną przerwą, żeby wejść z powrotem we wprawę (ekhem... jak się wychodzi z wprawy to można chyba w nią z powrotem wejść?), postanowiłam zacząć od systematyczności. Do Nowego Roku codziennie jakiś krótki wpis. 

Więc dzisiaj... co powiecie na haiku?


Choinka, bombki,

kolorowe światełka,

sernik zeżarł Chłop.


Znalezione na https://www.sadistic.pl/sadolowa-choinka-vt255092.htm


wtorek, 11 sierpnia 2020

Ogłoszenia parafialne.


Ostatni wpis na blogu był - uwaga - prawie miesiąc temu. 

I świat się nie zawalił. 

I nie spadły gromy z jasnego nieba.

I nie zadrżały góry w posadach ani nawet skały się nie zesrały. 

Mam obecnie straszliwie ciężki czas a jeszcze cięższy mnie czeka. 

Pojutrze jadę na wakacje. W Highlandy. Nie oczekuję zupełnego resetu ale choć trochę.

Nie wiem kiedy tu znowu coś napiszę. Lepiej jest na fejzbuku, tam coś jeszcze zapodaję. Tu za trudno. 

Bardzo ciężko mi jest podjąć decyzję "zamykam bloga" i mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Muszę to wszystko przemyśleć.

Bądźcie ze mną ♥





poniedziałek, 13 lipca 2020

Pierwszy raz z...

Normalnie, mówię Wam, ile się stresu najadam w ostatnim tygodniu, a w sobotę to już w ogóle!
Otóż z dniem 10 lipca wprowadzono w Szkocji obowiązkowe maski na ryj w sklepach. Dotychczas obowiązkowe były tylko w transporcie publicznym, no ale jak zaczęliśmy powoli wychodzić z kryzysu zwanego pandemią, ogłoszono, że także w sklepach maski będą musiały być zakładane, inaczej mogą nas wyprosić ze sklepu a nawet zawezwać policję w celu ukarania mandatem. Pisząc  maski mam na myśli zakrycie twarzy, może to być mase
Nie będę tu dywagować czy słusznie czy niesłusznie, czy za późno czy w ogóle potrzebnie. Nieważne. Ważne jest, że dla mnie w sobotę był ten pierwszy raz.
Dwie paczki maseczek po sześć sztuk każda leżały w szafce od marca, kiedy to zostałam obdarowana nimi przez przedstawiciela bardzo znanej chińskiej marki nie mającej nic wspólnego z artykułami higieny osobistej. Czekały cierpliwie, aż oto się doczekały. Uzbrojeni w jednorazowe maski wybraliśmy się do sklepu z samego rana, tak żeby nikogo jeszcze nie było, pech chciał, że połowa miasteczka pomyślała tak samo. No ale zanim do sklepu weszliśmy trzeba było toto przymierzyć. Trochę nam zeszło na dyskusji czy prawa strona to lewa i czy zewnętrzna to wewnętrzna, a także gdzie góra a gdzie dół, choć z tym było akurat lepiej z jednej strony jest wmontowany taki drucik, który się ponoć powinno zagiąć na nosie. Jak już ustaliliśmy że niebieskim na zewnątrz i drucikiem do góry, wyszliśmy z samochodu, bardzo ostrożnie rozglądając się na boki, żeby nie zostać potrąconym przez samochód albo przez innego przechodnia z wózkiem pełnym zakupów.  Bo Prosze Państwa, okazało się, że ja mam w tej masce problemy z widzeniem, a wcale jej sobie na oczy nie zakładałam!
Jakoś udało nam się wyłuskać wózek z miejsca postojowego, wydezynfekować nie tylko rączkę ale pół wózka i wejść do sklepu, i tu się dopiero okazało jaki to hardkor.  Dobrze, że znamy ten sklep i wiemy gdzie co leży, bo inaczej to nie kupilibyśmy chyba nic. Mimo tego przed każdym regałem trzeba było przystanąć, rozejrzeć się w poszukiwaniu produktu, odnaleźć produkt, upewnić się, że to co widzimy to jest właśnie to na co patrzymy, w zwolnionym tempie złapać za to co chcemy kupić i wrzucić byle jak do wózka. Przysięgam, te maseczki ograniczają pole widzenia! Nie tylko to, one także obniżają znacznie ostrość naszego wzroku!
Miałam wrażenie, że znakomita większość kupujących była w takim samym stanie szoku osobistego jak ja. Ludzie non stop sobie poprawiali te maski na twarzach, podciągali je jak podciąga się okulary na nos, odsuwali w celu zaczerpnięcia powietrza, a niektórzy opuszczali je sobie na usta, zostawiając nos na swobodzie. Wszystko to z obłędem w oczach i paniką na twarzach. Oczywiście nie odbiegałam od tego obrazka nic a nic, próbowałam oddychać ustami, ale przyniosło to tylko taki rezultat, że musiałam zapytać Chłopa, czy mu też z gęby wali. Jemu akurat nie waliło ;-)

Kurde, nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo taki kawałek papierka może przeszkadzać.


Zdecydowanie lepiej czułabym się w takiej masce:


A Wy, jak sobie radzicie ze swoimi maskami? Macie jakieś rady dla mnie niedoświadczonej? Jakie maski według Was są lepsze - te jednorazowe (z papieru) czy wielokrotnego użytku (z bawełny czy innej tkaniny)? A może zwykła apaszka byłaby lepsza? Myślałam nad tym, żeby może zakładać coś jak kowboje na westernach, ale czy ja w tym będę mogła oddychać? Co myślicie?


piątek, 3 lipca 2020

Na spacerek

Dzisiaj nie będzie słowa pisanego, będzie za to słowo mówione i ukazanie kiepskiej techniki operatora kamery. Trudno.
Od początku lockdown spaceruję dużo, ale bardziej po to by nabijać ilość kroków na zegarku niż dla dobrego samopoczucia. Dla dobrego samopoczucia to ja muszę iść żeby chodzić, tak naprawdę chodzić, ze dwie godziny conajmniej, z plecakiem, w którym mam wszystkie przydasie i buteleczkę z wodą. Niedużą, bo jak pije to sikam, a najczęściej nie ma gdzie. No i wczoraj pękło mi się (żyłka w oku) więc powiedziałam: dość. To wszystko z nerwów (w pracy) i od tego siedzenia przed komputrem (w domu). Więc spakowałam się i wyszłam.
Jak się siedzi w pracy w chałupie na doopie to człowiek ma wrażenie, że cały świat jest taki zmizerowany, zimny i nieprzyjemny. Przedobrzyłam z ubraniem, ale po to jest plecak, żeby wcisnąć do niego niepotrzebne części garderoby. No dobra, to tyle tytułem wstępu.

Filmik nadawałam na fejsie na żywo, dlatego wybaczcie jakość i estetykę, ale to był impuls i dobrze mi z tym. Kto mnie widział wczoraj to może zacząć od 12 minuty :-) Ale lepiej niech obejrzy jeszcze raz, bo dodałam komentarze. Zapraszam na spacerek.



czwartek, 25 czerwca 2020

Góma do rzucia

Oczywiście tytułu nie należy poprawiać. Autorka wie jak się pisze góma, szczególnie ta do rzucia.
Byłam w Wielkim Sklepie. Lubię Wielki Sklep, od kiedy okazało się, że z powodu jego wielkości chyba, nie ma żadnych kolejek przed wejściem, no chyba że do kasy, ale to normalne. No i moge tam kupić wszystko, jak specjalna edycja wódki Smirnoff czy sprzęt do robienia sushi. No i kiedy tak stałam w tej niewielkiej kolejce do kasy, rzuciło mi się na oczy takie zjawisko, że oprócz normalnych gum do żucia (nie moich ulubionych w listkach, bo tych to już dawno nie widziałam) na półce wyłożone były jakieś nowe, w pudełeczkach. Nowość, nie trzeba mi powtarzać dwa razy, lubię gadżety i lubię nowości, więc zakupiłam.


Ładne pudełeczko, całkiem poręczne. Cena nie wiem, bo to co poniżej funta to jakoś ciężko mi zapamiętać, prawdopodobnie więcej niż normalne, znaczy te w drażetkach pakowane po dziesięć sztuk, no bo za pudełeczko się płaci przecież. Kupiłam i zapomniałam. 

Wczoraj, jak co rano, wypiłam kawę przed odprowadzeniem Chłopa do pracy ale że się spieszył to nie miałam już czasu przeczochrać kopary, jak to się mówiło w akademiku, czyli wyszorować zębów. No i sobie przypomniałam, że właśnie mam w torebce paczuszkę nowej odświeżającej gumy do żucia Estra, w Polsce znanej pod nazwą Orbit. Otworzyłam, wyjęłam jedną, zapytałam Chłopa czy chce, nie chciał ale i tak mu dałam. No i mi kurna zostało zaledwie PIĘĆ SZTUK, bo o zgrozo, to wypasione pudełeczko posiada w zawartości sztuk jedynie siedem! No skandal po prostu!


Nie powiem, ładne toto, kwadratowa poduszeczka ładnie się mieści w paszczy i jest dość miękka w porównianiu do drażetek. W sumie sama nie wiem po co to piszę, to nie jest lokowanie produktu, nikt mi za reklamę nie płaci. Bo miało być o gómie do rzucia. 

No więc tak. Idziemy, rozmawiamy sobie, międlimy te gumy w ustach. Przed bramą pracy Chłop  pochyla się nade mną, ponętnie całując w usta na do widzenia, po czym szepcze namiętnie: "Wiesz, mogę Ci teraz tę gumę przekazać języiem, będziesz miałą dwie..." Odpowiedziałam równie namiętnym szeptem, żeby se te swoje zarazki do śmietnika wywalił, mnie moja jedna guma w zupełności wystarczy... No i poszłam.

Idę sobie, idę, guma jak to guma, robi się niedobra bo smak już wyrzuty, poza tym już mnie szczęka boli bom nienawykła. Rozglądam się uważnie, czy nie ma w pobliżu jakiejś istoty ludzkiej, no nie ma, w sumie jestem na ścieżce pomiedzy polami, dookoła mnie tylko las i pole pszenicy, przez które przechodzi trakcja elektryczna. Wyjmuję kleistą bryłke z ust, biorę zamach i rzuuuuuucam daleko w pole... Znaczy taki miałam zamiar, bo oczywiście guma wylądowała na jedynym dookoła słupie elektrycznym, tuż obok mnie. Przysięgam, gdybym brała udział w zawodach rzucania gumą, nigdy bym w tego cholernego słupa nie trafiła, a zwłaszcza z metra. Rozejrzałam się szybko, odkleiłam kulkę ze słupa i jeszcze raz rzuciłam, tym razem o włos od słupa, na szczęście się udało i guma znalazła miejsce wiecznego spoczynku gdzieś w pszenicy.

Morał z tego jest jeden - nie rzucajcie niczym w pobliżu słupów elektrycznych, bo te cholery mają zdolność przyciągania.

wtorek, 9 czerwca 2020

Co jest ze mną nie tak

Szlifuje formę. Zauważyłam, że ostatnio półgodzinna sesja jogi nie wystarcza, bo za każdnym razem oboje zostajemy jeszcze chwilę na matach i doćwiczamy co tam nie było do końca ogarnięte. Chłop zazwyczaj robi jeszcze downward facing dog, czyli "psa z głową w dół", ja zazwyczaj rozciągam jeszcze te członki, które nie zostały odpowiednio porozciągane i ćwiczę pozycję kruka. Coraz lepiej mi wychodzi, potrafię już podnieść się na własnych rękach przez dwie sekundy. Ale częściej przez sekundę. W każdym razie, po dwóch miesiącach krókich ćwiczeń widzę jakieś korzyści dla ciała i dla ducha też. Lepiej oddycham. Lepiej śpię. Jestem w lepszym nastroju. Mam więcej energii. Zmniejszyłam się odrobinkę objętościowo, bo wagowo to raczej jestem constant. No ale dżinsy sobie mogę z dupy ściągnąć bez rozpinania. Może się rozciągnęły.

No więc skąd ten temat? Co może być ze mną nie tak? Otóż zauważyłam, że:

1. Ciało. Potrafię skłonić się bardziej w lewo niż w prawo, lewą nogę mam bardziej rozciągniętą niż prawą, lewe ramię bardziej niż lewe, ale szyję mogę skręcić bardziej w prawo.

2. Oczy. Oko lewe widzi gorzej niż prawe, no chyba że są zmęczone, wtedy widzą bardzo podobnie.

3. Zęby. No są. Nie za brzydkie, ale nie znowu jakieś piękne. Trochę krzywe, ale najbardziej krzywy to mam zgryz. Może nie każdy zauważa, ale ja widzę, dlatego się tak rzadko uśmiecham pełną gębą. Chociaż, z drugiej strony, wcale się z tym nie kryję, bo co ja mogę? Nie miałą mama na aparat to teraz córka ma krzywy zgryz. Może i bym mogła teraz to naprawić, ale się boję. Nie wiem, może się jeszcze zastanowię, bo to nie tylko kwestia estetyczna, ale utrudnia gryzienie.

4. Brzuch. Mam wystający, no chyba że wciągnę. Zawsze miałam wystający, nawet gdy byłam chuda jak szczypiorek i świeciłam sześciopakiem. Pamiętam, jak żaliłam się babci: Babciu, zobacz jaka gruba jestem, jak mi brzuch wystaje. A babcia wtedy odpowiadała (ze swoim miękkim wschodnim zaśpiewem) - ale dociu, troszkę tłuszczyku pod skórką być musi, a poza tym kiszeczki muszą się przecież gdzieś zmieścić, prawda?

5. Paznokcie. No tym to mnie natura raczej nie obdzieliła, choć i tak mam lepsze od mojej mamy sióstr, oj one to dopiero biedne. To co pokazuję czasami na zdjęciach to jest i tak cud malina, bo one normalnie to są słabe, miękkie, suche i łamliwe. A na kciukach na dodatek się marszczą i nic z tym nie moge właściwie zrobić, bo jak spiłuję te zmarszczki pilnikiem to się robią jeszcze cieńsze i miększe. No cóż. Taki urok.

6. Język. Nie ten w gębie, choć właściwie to tak. Mam wrażenie że nie nadążam z mówieniem, w wyniku czego czasami gęgolę i memlaczę. Może gęby nie otwieram odpowiednio, może krzywy zgryz przeszkadza? Muszę się pilnować, żeby mówić powoli, wtedy jest wyraźnie.

7. Język po raz drugi, ale w innej kategorii. Ten, którym normalnie ludzie się porozumiewają. Ponieważ na codzień mówię po angielsku, a po polsku raz na czas, czasami mi się po prostu pieprzy. Do Chłopa potrafię wtrącić polskie słowo, szczególnie jak mówię do kotów (koty mówią po polsku), a do Polaków wtrącam słowa angielskie. W rozmowach z dziećmi szczególnie się to zdarza, no ale one części polskich słów po prostu nie znają. Z innymi Polakami się pilnuję, ale często zdarza mi się zapomnieć słowo. Do wnuczki mówię po polsku, ale ponglisz też się zdarza, na przykład: o popatrz jaki ładny baterflaj :-)

8. Piegi. No mam. Wszędzie. Normalnie jakbym była ruda, a nie jestem, cerę mam raczej z tych oliwkowych w stopniu jasnym, w skrócie jestem żółciejsza od Chińczyka. Wiem bo porównywałam. Piegi są widoczne zwłaszcza po opalaniu. pomimo stosowania filtrów.

9. Skóra. Gładka ale bardzo sucha, jeśli takie połączenie jest możliwe. Dla mnie suche to szorstkie, ale Chłop mówi, że gładka to niech mu będzie. Pewnie dlatego uwielbiam masaże, bo olej się wchłania w stopniu natychmiastowym.

10. Nogi. Nogi to mam ładne, nie powiem, a stopy jeszcze ładniejsze. No ale na lewej nodze mogę stać o wiele dłużej niż na prawej, co szczególnie uwidatnia się przy jodze. Pewnie powinnam napisać: równowaga, ale nie zauważam tego problemu, gdy stoję na rękach ;-)

A poza tym wszystkim, właśnie zauważyłam, że mam grzywkę dwa razy dłuższą od przylegających do niej włosów. Ja wiem, że jestem wyśmienitą fryzjerką, ale luuuuudzie, kiedy sie te salony wreszcie pootwierają??




Poza kruka (Crow Pose) - zdjęcie ze strony https://livingmindfully.blog/yoga/tutorial/crowpose

środa, 3 czerwca 2020

Jak marnuję dzień za dniem

Budzik dzwoni o siódmej rano. Mój budzik to alarm na komórce. Łatwo do niego sięgnąć, łatwo wcisnąć drzemkę. Po drugiej drzemce wstaje Chłop. Czasami narzuca na siebie szlafrok, ale najczęściej wkłąda szorty i koszulkę i wychodzi cicho z pokoju. Po czwartej drzemce czuję, że  otwiera mi się oko. Wyłączam cholerny alarm, przy okazji otwierając powiadomienia z wiadomościami na dobry początek dnia. Czytam, pięć, dziesięć minut, zależy. Wstaję, zakładam szlafrok i schodze na dół, po drodze zahaczając o toaletę. Chłop kończy już swoje śniadanie, koty nakarmione już odpoczywają na swoich legowiskach. Łapię za szklankę, napełniam wodą z kranu i łykam tabletki. W poniedziałek, środę i piątek dwie, w pozostałe dni jedną. Taka dawka.
Oboje wchodzimy na górę, przemywam szybko twarz w łazience, wskakuję w koszulkę i szorty, w czasie gdy Chłop włącza telewizor w Pokoju Gier i Zabaw i rozkłada maty na podłodze. Czasami jestem w pokoju pierwsza, wtedy biorę hula-hop i kręcę. Zajęło mi całe tygodnie nauczenie się na powrót kręcić tym ustrojstwem, jak człowiek był mały to jakoś nie miał z tym problemu, teraz zajmuje to wieki całe. Ale już umiem z powrotem i każdego dnia coraz lepiej.
Włączamy Youtube i na nim Jogę z Adrienne. Robimy już drugą trzydziestodniową serię, ćwiczenia rzadko przekraczają pół godziny ale powoli widzimy postępy. W oddychaniu, w sile mięśni, w trzymaniu równowagi. Codzienne bóle i strzykania jakby ustają, przestajemy narzekać na kolana, na plecy, na ból głowy nawet. Raz w tygodniu, w sobotę lub niedzielę, robimy godzinną sesję i wtedy jest większy hardkor ale też organizm sobie już lepiej radzi. Po sesji składamy maty i każde idzie szykować się do pracy.
Na początku malowałam się, gdy miałam spotkania online, teraz już przestałam. Zakładam tylko coś co nie wygląda jak koszulka, przeczesuję włosy, kolczyki muszę mieć ns sobie zawsze, niezależnie od spotkań. Kiedy dzień jest wolny od pozowania w komputerze, zakładam byle co, zależnie od pogody. Schodzę do kuchni, robię sobie kawę w ekspresie, zabieram ją na górę do biura, włączam komputer. Mam zazwyczaj pół godziny do wyjścią Chłopa do pracy. Chyba że jest poniedziałek lub piątek, wtedy Chłop pracuje z domu, tak jak ja. Sprawdzam emaile i zazwyczaj tylko na to wystarcza mi czasu przy porannej kawie. O wpół do dziesiątej Chłop zbiera się do pracy. Wychodzę z nim, czasami rozchodzimy się w pół drogi, on idzie w swoją drogę, a ja do sklepu, na pocztę lub do apteki, ale najczęściej odprowadzam go pod samą bramę. Wracam tą samą trasą, chyba że mi się chce wracać inną, wtedy nadkładam drogi i idę dookoła pięć kilometrów, czasami biegnę jak jest z górki.
Pogoda nas rozpieszcza ostatnio, od marca jest ciepło i słonecznie, maj był wyjątkowo gorący, każda wolną chwilę spędzam więc na zewnątrz. Od marca też nie padało, gdybyśmy nie podlewali ogrodu to wszystko by poschło marnie. Trawa na skwerach i w parkach wygląda jak w Polsce w lipcu po rekordowych upałach, uschła i pożółkła, niespotykane w Szkocji. Na szczęście wczoraj w nocy pokropiło trochę, po raz pierwszy od dwóch miesięcy nie musiałam podlewać.
Po powrocie do domu zasiadam ponownie do komputera. Do tego czasu nazbiera się juz trochę emaili, odpowiadam na pilne, mniej pilne mogą poczekać. Tak chyba pracują wszyscy ostatnio, bo coraz dłużej czeka się na odpowiedź. I tak mi schodzi do południa, muszę codziennie pilnować żeby mieć pod ręką szklankę z wodą, bo z piciem i jedzeniem mi ostatnio nie po drodze. Głodnieję dopiero około pierwszej więc przekąszam co tam mam na szybko, w tym czasie przychodzi Chłop, wykorzystując w ten sposób swoją przerwę na luncz. Pijemy razem herbatę w ogrodzie. Potem odprowadzam go do pracy ponownie. No chyba, że jest poniedziałek lub piątek, wtedy sobie po prostu siedzimy i gadamy. W poniedziałki i piątki jedno z nas przenosi się do salonu, bo ja nie mogę pracować z Chłopem w tym samym pomieszczeniu, jak on gada i gada na tych swoich spotkaniach przez internet. A czasami ja też mam spotkania więc byśmy się zagłuszali po prostu.
Po lunczu pracuję w ogrodzie. Jest gorąco, więc korzystam ze słońca, bo kto wie, ile to jeszcze potrwa. Jest słońce, trzeba korzystać, taką mam dewizę. Praca nie zając, nie ucieknie przez internet.
Czasami siedzę na ławce, czasami wykładam koc na trawę i leżę, monitorując na komórce przychodzące emaile. Czasami pogrzebię coś w kwiatkach, tu wyciągnę chwasta, tam coś przesadzę lub posieję. Patrzę jak rośnie pietruszka, koperek, kolendra, szczypiorek, patrzę na miętę, melisę, tymianek, oregano i dwa lubczyk. Podziwiam rozkwitłe już róże, obserwuję zalążki jabłek, jagód i porzeczek. Czasami wywieszę pranie, czasami coś wykręcę, przekręcę, pomaluję. Czasami dzwonię do mamy, do siostry, do dzieci. Robi się późne popołudnie, słońce wciąż wali z nieba, ale w moim ogrodzie nie ma go już około osiemnastej. Biorę więc komputer, krzesełko i wychodzę przed dom, na słońce, dokończyć pracowanie. Długo po osiemnastej dzwoni Chłop, że już właśnie wychodzi. Wstawiam do piekarnika gotowe żarcie, będące zamrożoną pozostałością po niedzielnym gotowaniu. Nie zawsze jest, ale o to się będę martwić za chwilę. Wychodzę z domu po raz trzeci, idę odebrać Chłopa z pracy. Po drodze dyskutujemy o tym, jak minął dzień, o tym co mijamy po drodze. Czasami wstępujemy do osiedlowego sklepiku kupić coś do jedzenia na kolację. Po powrocie do domu przygotowujemy wspólnie posiłek, albo jest już gotowy w piekarniku, dorabiam tylko jakąś sałatkę. Jemy na werandzie, jak nazywamy słoneczne miejsce w salonie. Po kolacji najczęściej krótka seria w Uno, to taka gra karciana. Robi się już wieczór, wciąż jest jasno, bo tutaj teraz bardzo późno zachodzi słońce, a za dwa tygodnie będzą już zupełnie prawie białe noce. Zasłaniamy okna w salonie i zasiadamy do oglądania. Codziennie oglądamy film lub zaległy program, jak Britain's got talent albo Graham Norton Show. Czasami Googlebox. Czasami coś specjalnego, jak ten koncert Lady Gagi lub Eurowizję. Wiadomości nie oglądamy, tylko specjalne wystąpienia premiera, ale do tej pory były tylko dwa i to krótkie. W piątki wieczorem z przyjaciółmi spotykamy się na Zoomie na quiz i parę drinków. W soboty i w niedzielę robimy to czego nie mogliśmy zrobić w ciągu tygodnia. Czasami sprzątamy (Chłop), czasami się bezczelnie opalamy (ja), tradycyjnie popijamy sobie letnie koktajle alkoholowe i po prostu cieszymy się życiem.
Tak że, jak sami widzicie, ciężko jest wygospodarować czas na cokolwiek innego. Wybaczcie więc, że nie czytam Waszych blogów, wybaczcie, że nie piszę. Dużo myślę, planuję, przewartościowuję, albo po prostu odpoczywam. Każdy musi sobie zrobić czasami przerwę od normalności.
Kocham Was wszystkich :-*

czwartek, 14 maja 2020

Odkurzanie mchu i pajęczyn.

Blog mi porósł mchem i pajęczynami, czas odkurzyć.
Dzisiaj wieczorem bym wracała ze Sri Lanki. No ale jest jak jest, jest mi bardzo ciężko ale wszystkim jest, narzekać naprawdę nie ma co. Chociaż jest na co i codziennie narzekam. Już jakiś czas temu przestałam oglądać rządowe codzienne rewelacje podjudzane przez dziennikarskie hieny, ale nie da się tak zupełnie odciąć od rzeczywistości, jakieś informacje trzeba przyswajać, choćby po to, żeby wiedzieć czy można wyjść z domu czuy jeszcze nie. Otóż z domu wyjść można, ale spotykać się z kimkolwiek to nie. W Anglii powoli poluźniają cugle, w Szkocji nic się nie zmieniło, mamy lockdown do 28 maja. Wczoraj dowiedziałam się nieoficjalnie, że prawdopodobnie do pracy wrócimy (do miejsca pracy, bo wszyscy pracujemy w tej chwili z domu) być może dopiero w październiku. Bardzo mnie to podłamało. Chłop nie bardzo mnie rozumie, bo on cały czas chodzi do pracy jako ten z gatunku niezbędnych, ja chodzę z nim, odprowadzam i wracam, potem przyprowadzam i wracam, wietrząc sobie głowę. Brak fizycznego kontaktu z ludźmi doprowadza mnie do rozpaczy, chodzenie do sklepu i na spacery nie wystarcza. Ludzie są bardzo mili, pozdrawiamy się wzajemnie, ale każdy obchodzi drugiego na kilometr, a w najgorszym razie na wymagane dwa metry. Dziwnie jest. Wczoraj uznałam, że albo się zabiję albo dostosuję i pracuję nad tym drugim.

A tymczasem pozwólcie, że pokażę Wam moje wakacje. Tak. Wakacje. Żeby odpocząć i się odstresować, wzięliśmy sobie tydzień wolnego. Pogoda nam niezwykle dopisała, poza jednym dniem cały czas było słonecznie i ciepło, choć czasami wietrznie. Codziennie spacerowaliśmy, podziwiając morzez z oddali i gapiąc się na statki, którym nie pozwolono na wpłynięcie do żadnego portu zaraz na początku pandemii więc zacumowały na środku zatoki wszystkie razem i tak sobie tam są, już ponad dwa miesiące.


Spacerowaliśmy po polach w najbliższej okolicy, którą mamy zaraz za płotem. 


Czasami wieczorne światło tworzyło przepiękne obrazy. 


Włamaliśmy się na pusty plac budowy tuż za rogiem, pomimo protestów zaczęli budować nam kolejne osiedle graniczące z naszym, więc piękne bezkresne widoki wkrótce będą tylko wspomnieniem. No ale na razie tylko pustka i zaschnięte błoto. Więc sobie tam czasami spacerowaliśmy.



Graliśmy z Chłopem w różne gry, Trivial Pursuit, statki i w Uno. 


5 maja świętowaliśmy rocznicę ślubu, zjadając Sri-Landzkie curry i wypijając całą butelkę szampana. Poprawiając potem dżinem z tonikiem albo rumem z colą, a może jakąś wódką, kto to teraz pamięta :-)


A trzy dni później Chłop miał urodziny, które świętowaliśmy tortem czekoladowym z malinami i czekoladą, nutellą i jeszcze więcej czekolady. I butelką wina.



A ostatnie dwa dni urlopu spędziliśmy wylegując się na plaży w Los Ogrodos, popijając drinki i inne napoje. Fajnie było. Szkoda że tak krótko, ale w sumie dobrze, po pogoda się spieprzyła i zrobiło się zimniej, jak w całej północnej Europie zresztą. Padało niestety tylko raz więc wciąż muszę podlewać, bo mi trawa się zaczęła już robić żółta. 



A moja wnusia za niecałe cztery tygodnie kończy roczek i już zapowiedziałam, żeby Chłop pieniądze na wykup szykował, bo jak dalej nie będzie się można z rodziną spotykać to ja zamierzam prawo złamać i niech mnie nawet i do więzienia zamkną. Bo ja na te urodziny pojadę żeby nie wiem co. 


A Wy, jakie macie plany na czerwiec?

piątek, 1 maja 2020

Praca z domu

Czyli jak to w Polsce się mówi praca zdalna, a u nas working from home.

Góra:



Dół:


No co, zimno mi w stopy :-)

wtorek, 28 kwietnia 2020

Co by było gdyby...

Właśnie dzisiaj, właśnie teraz, w tej godzinie, siedziałabym w samolocie lini lotniczych Qatar Airways lecącym do Doha, a jutro o tej porze siedziałabym na tarasie hotelu w Colombo i popijala sok z kokosa.

Bye Bye Sri Lanka...

czwartek, 23 kwietnia 2020

O wylewaniu frustracji

Gdybym zasiadła do pisania wczoraj, ten tekst byłby inny. Ale że zasiadłam dziś, a wszystkim na całym świecie ludziom bez wyjątku wiadomo, że sytuacja zmienia się z dnia na dzień, to będzie to co zaraz przeczytacie.
Wziąłwszy sobie bardzo dokładnie do serca prośbę, którą zamieściłam do świata, ale przede wszystkim do siebie, w zeszłą środę, cały tydzień spędziłam na stosowaniu się do własnych zaleceń. Codziennie, zaraz po wstaniu i zażyciu tabletek, wskakiwałam w spodenki i koszulkę (Chłop chcąc nie chcąc musiał robić to samo), włączałam youtube na telewizorze i ćwiczyłam jogę. Niewiele, pół godziny, inaczej Chłop by mi się przekręcił. Joga uspokaja, joga relaksuje i jednocześnie natycha energią, nie wiem jak ona to robi ale tak właśnie się czułam przez cały boży tydzień.
Po jodze przebrać się "do pracy", zrobić jakiś makijaż jak są spotkania w kalendarzu, bo przecież ludzi przez komputer straszyć nie będę, a jak nie ma spotkań to nie ma makijażu, bo samej dla siebie się malować nie będę, a Chłop mnie kocha z taką mordą jaką mam. Potem zrobić sobie kawę w ekspresie, coś przekąsić na śniadanie albo i nie, w sumie to mi nie zależy, jak jestem głodna to jem, a jak nie po co, daleko do restauracji w Los Kuchnios nie mam. Potem praca zdalna, z wirtualnymi  spotkaniami lub bez, okraszana systematycznymi wyjściami do ogródka, bo przeciez słońce tak pięknie świeci. Obowiązkowe wyjścia z domu dla zdrowotności w czasie lanczu albo przed, albo też po, zależy jak mi się chce w danym dniu i co mi się chce robić. Więc czasem bieg, czasem szybki spacer, ze dwa razy zdarzył się rower. Praca nie zając, nie ucieknie, przecież zawsze sobie mogę zejść na dół albo wejść na górę, zależy w której części domu jestem, i zajrzeć na ten komputer.
Szafę otwieram codziennie i codziennie ją zamykam (zgodnie z własnym zaleceniem) z westchnieniem, postanawiając "się wziąć kiedyś" za tę kupę szmat wciśniętych gdzie się da. I tak zakładam tylko jedne spodnie i trzy bluzki na zmianę. Obejrzałam album ze zdjęciami. Pograłam z Chłopem w "Trivial Pursuit", w statki i w Uno. Wyczesałam Miguśkę, Tiguś się nie dał. Pogłaskałam psa sąsiada, gdy się przypałętał, jak rozmawialiśmy sobie z jego panem w przepisowej odległości dwóch metrów. Apkę z akwarium sobie nawet zainstalowałam w telewizorze, żeby się na rybki pogapić. Codziennie byłam wdzięczna za dwie nogi, za dwie ręce, za dwoje wspaniałych dzieci, za malutką wnuczkę, którą mogę zobaczyć tylko przez internet. Nawet na komputer wchodziłam bardzo sporadycznie poza pracą, ot pooglądać sobie coś na Youtubie albo coś tam poczytać, gdy uznałam że już naprawdę trzeba. Naprawdę, robiłam wszystko co sobie sama zaleciłam w swoim własnym poście na swoim własnym blogu. Czułam spokój, czułam opanowanie, czułam moc.
Aż do wczoraj.
Kiedy poszłam na codzienny wieczorny spacer w celu odebrania Chłopa z pracy, z każdym krokiem mój spokój zamieniał się w złość, moje opanowanie we frustrację a moja moc przybrała postać takiego wkurwienia, że aż się ludzie za mną oglądali, tak energicznie szłam. Kiedy tylko zobaczyłam tego mojego bogu ducha winnego Chłopa, zaczęłam wylewać wszystkie swoje żale i całe oburzenie, którego miara się właśnie przebrała. Po odsłuchaniu konferencji prasowej brytyjskiego rządu i jego pożal się borze, tfu tfu, doradców. Nie dość, że nic nie wiedzą, wymyślają te swoje z dupy wzięte pseudo-naukowe prognozy, nie dość że każą nam siedzieć w domu to jeszcze teraz twierdzą, że nie wiadomo kiedy poluzują restrykcje, na pewno nie szybko a z całą pewnością nie do wprowadzenia szczepionki, czyli przez cały następny rok! To co, dzieci swoich mam przez cały rok nie widzieć, wnuczka ma urodziny w czerwcu, to też mam świętować przez internet? Może zobaczę ją dopiero jak już będzie chodziła do szkoły, po egzaminie maturalnym, a może na jej własnym weselu? Na wakacje mam nie jechać przez dwa lata? W dodatku maseczki nie są skuteczne, więc nie trzeba, żaden screening na lotniskach jest nieskuteczny, więc też nie trzeba, a testy na antyciała nie sa skuteczne w 100 procentach a tylko w 90 więc też nie trzeba. Ale kurtfa właśnie też opublikowali, że szczepionka na grypę jest tylko w 50 procentach skuteczna! To od kiedy 50 jest lepsze niż 90? A w ogóle pytania dziennikarzy to już jedna wielka żenada.
"A... a panie ministrze, a dlaczego tylko 70 tysięcy testów zrobiliście (liczba z dupy bo nie pamiętam) jak obiecaliście 100 tysięcy do końca kwietnia?"
"A kiedy futbol wróci na stadiony?"
Albo taka wisienka na torcie:
"A panie naczelny lekarzu, co pan powie na to, że w domach opieki umierają ludzie?"
No ja pierniczę. Bo do domu opieki (czytaj dom spokojnej starości czyli dom starców czyli dom dla ludzi, którzy nie są w stanie sami się sobą opiekować) idą młodzi, zdrowi i w pełni świadomi ludzie? Co to w ogóle za pytanie?
Jak ja wczoraj nadawałam na ten rząd, to się po prostu nie nadaje do powtórzenia. Nie tylko obecny, Churchillowi też się dostało, a także całej kolonialnej Anglii. I królowej Elżbiecie i jej przodkom również, jak wszyscy to wszyscy. Z tej złości poszłam spać przed jedenastą, pocieszając się dżinem z dodatkiem toniku.
A dzisiaj zen, joga, ptaszki śpiewają, koty mruczą, a ja idę robić syrop z mniszków.
Do następnego.

środa, 15 kwietnia 2020

Filozoficznie

A ja mam prośbę do tych wszystkich, którzy się tak tym całym wirusem jarają, że przesłania im to całą normalnie pojętą rzeczywistość. Którzy krytykują swoje rządy, że nie dosć skutecznie, nie dość szybko, nie dość efektywnie, nie dość efektownie, nie natychmiast, że wszystko co robią robią jest po prostu złe. Którzy oburzają się, opluwają, wyzywają, obrażają, wzywają policję na tych, którzy przechodzą w niedostatecznie dalekiej wedłuch nich odległości, w za dużych wedłuch nich grupach, że w ogóle chodzą po ulicach zamiast siedzieć w domu. Którzy oburzają się, gdy ktoś przyjmuje polecenia z pokorą i wiarą w lepsze jutro, ba, gdy ktoś w ogóle śmie mieć wiarę w lepsze jutro! Do tych, którzy zatruwają internet swoim jadem i nieprawdziwymi, wyssanymi z chorej wyobraźni własnej lub innych guru informacjami, którzy rozsiewają plotki bez pokrycia i bez zastanowienia, że jednak kogoś mogą ich słowa bardzo, bardzo skrzywdzić.

Zwolnijcie.
Zamknijcie oczy, weźcie parę głębokich oddechów.
Włączcie sobie Youtube, wpiszcie sobie słowo "joga" albo "yoga" - na jedno wyjdzie.
Zróbcie sobie krótkę sesję. A jutro drugą. Następnego dnia kolejną.
Nie wystarczy?
Zamknijcie komputer. Otwórzcie szafę i ją przewietrzcie. Otwórzcie lodówkę i wyjmijcie z niej przeterminowane rodukty. Otwórzcie szufladę i ją uporządkujcie. Otwórzcie album ze zdjęciami i obejrzyjcie. Wyjmijcie starą grę planszową z kredensu i zagrajcie z domownikami. Wyczeszcie kota, wygłaskajcie psa, pogapcie się na rybki.
Zwolnijcie.
Teraz nie jest czas na narzekanie. Zostawcie sortowanie świata tym, którzy zajmują się sortowaniem świata, zostawcie rządzenie rządzącym, politykę politykom, a leczenie lekarzom.
Teraz jest czas na bycie wdzięcznym. Nie narzekajce, że siedzicie w domu. Bądźcie wdzięczni, że macie dom, a w domu łóżko, lodówkę z jedzeniem, ubikację, wannę, prysznic, że macie wodę w kranach i prąd w gniazdkach. Że macie okna, przez które możecie wyglądać na świat, schody, po których możecie chodzić w górę i w dół, że macie nogi, które Was po tych schodach przeprowadzą, że macie ręce, które pomogą Wam wciągnąć ubranie na gołe ciało, że macie ubranie.
Pomyślcie, że są na świecie ludzie, którzy tego wszystkiego nie mają. Że mieszkają po sto osób w klitkach zbitych z kartonu, więc o izolacji nawet nie mogą pomarzyć. Że nie mają bieżącej wody, nie tylko do mycia rąk, ale nawet do picia. Że jedzą to, co znajdą na ulicy, że śpią na szmacie albo na gołej ziemi. Są ludzie, którzy nigdy nie zobaczą nieba i zielonej trawy, nie usłyszą śpiewu ptaków, którzy nigdy nie staną na nogach.
Zwolnijcie. Wszystko co macie, może Wam zostać odebrane w jednej chwili. Zastanówcie się, co jest dla Was naprawdę, ale tak naprawdę ważne. A potem zacznijcie myśleć. Być może to, że ktoś mówi Wam, że się nie martwi, że sobie poradzi, że będzie dobrze, być może to nie jest dowodem na jego pychę i egocentryzm, a na coś zupełnie innego. A Wy, oskarżając go o patrzenie na świat przez pryzmat własnej osoby, być może właśnie zdacie sobie sprawę, że Wasze słowa są lustrzanym odbiciem Was samych. A być może nie. Być może najważniejsza dla Was będzie cena baryłki ropy,  zamknięta ulubiona restauracja albo brak tipsów na pazurach. No i też dobrze, bo  przecież każdy może żyć jak chce, czyż nie?

piątek, 10 kwietnia 2020

O zgubionym dniu i straconej głowie

Przysięgam, że kiedy pisałam tego posta wczoraj, byłam przekonana, że jest środa. Zdziwiło mnie niepomiernie, kiedy w emailu od współpracownika wyczytałam: Wspaniałego długiego weekendu. No ale może idą wcześniej na urlop czy coś. Nie za bardzo zwróciłam uwagę, jak organizator spotkania online w pracy w zaproszeniu dodał: Wpadnijcie choć na chwilę, powiedzieć cześć albo miłego weekendu. W sumie, on też może idzie na urlop, albo ma dużo do roboty w czwartek i dlatego robi spotkanie o dzień wcześniej. Trochę się zdziwiwłam, jak w radiu ogłaszali, że ten konkurs, o którym w poniedziałek słyszałam, że mieli go rozstrzygnąć w piątek, będzie rozstrzygnięty jutro. Ale pomyślałam - no coż, wielki piątek, może ramówkę mają przesuniętą w związku z tym, albo organizator idzie na urlop. No bo ja mam wolne w piątek to i wiele innych osób też na pewno.
I tak sobie przesiedziałam cały dzień, zamartwiając się tylko, że te kiełbasy i boczki, co to je sobie w polskim sklepie zakupiłam, mogą do niedzieli nie wytrzymać.
Przyszedł Chłop z pracy pod wieczór, zjedliśmy kolację. Zamyślonym głosem zaczynam snuć plany wielkanocne, że jutro czwartek, że ostatni dzień do pracy, a może ciasto upiekę w piątek i w ogóle całe jedzenie może ugotujemy w piątek i święta sobie zrobimy w sobotę? Chłop patrzy na mnie z podniesioną brewią (nie poprawiać), chwilę myśli, uśmiecha się i z całkowitym spokojem mówi:
- Ale czwartek jest dzisiaj.
- Co???? Jak to dzisiaj? Co ty mnie tu wkręcasz? - oburzam się.
- No dzisiaj jest czwartek, jutro jest piątek. 
- Niemożliwe, przecież dzisiaj jest środa, wiem dokładnie że dzisiaj jest środa, bo wczoraj był wtorek - oponuję, chociaż rura mi powoli mięknie.
- Wczoraj była środa i oglądałaś Masterchef. We wtorek oglądaliśmy Celebrity Bake Off.
- Tak? A co niby robiliśmy w poniedziałek?
- W poniedziałek siedzieliśmy oboje na Ebayu - odpowiada ze stoickim spokojem Chłop.
- O kurcze... - prawie szepczę, ale nie do końca przekonana, zerkam na zegarek, na którym jak byk stoi cyferka 9. Czyli jest dziewiąty. Przenoszę wzrok na ścianę, na której wisi kalendarz. Wyszukuję dziewiątkę. No i jest, kurde, czwartek. Przez całkowite zdumienie i częściowe zażenowanie przebija się powoli przebłysk świadomości, a z gardła wydziela się rozradowany odkryciem okrzyk:
- Hurraaa! To ja jutro nie idę do pracy!!!!
Jakbym gdziekolwiek wychodziła. Uroczystym krokiem wspięłam się po schodach do gabinetu i jeszcze uroczystszym ruchem myszki zamknęłam pracową pocztę, Microsoft Teams i wszystkie pootwierane pliki. Komputera nie zamknęłam, bo zamierzłam wieczór spędzić efektywnie oglądając filmiki na Youtubie. W sumie nie wiem po co, bo mam Youtuba na telewizorze i mogłabym wzroku nie męczyć. 
Dziś rano, jako że już wiedziałam, że mamy piątek i ten piątek mam wolny i mogę sobie robić wszystko, na co mam ochotę. Po śniadaniu (Chłopa nie moim, bo ja śniadania w dni wolne jadam po jedenastej) robimy sobie jogę z Adrienne, bo zarządziłam kilka dni temu, że czas kryzysu to najlepszy czas na robienie jogi z rańca. Następnie zaczynam snuć plany - pojedziemy sobie z Chłopem do sklepu na zakupy, pomalujemy płot, ale Chłop deklaruje się, że sam pomaluje. I on też sam wejdzie na dach garażu, bo trochę usyfiony po zimie i trzeba go przeczyścić. Ja mówię, że też chcę sobie wejść na garaż, bo tak. Mąż się zgadza, choć raczej wskazane jest, żeby tylko jedna osoba była na tym dachu. No to on sobie zejdzie a ja wejdę, wielki mi problem.
Zasiadam do komputera, żeby poczytać wiadomości. Chłop zasiada również do swojego.  Mówię:
- To co, tylko chwilę poczytam i jedziemy do sklepu?
On patrzy na mnie jak na kosmitę i mówi:
- Ale ja jestem dzisiaj w pracy.
- Jak to w pracy? Przecież piątek jest, wolne dzisiaj.
- Ty masz wolne. Ja nie mam wolnego, pracuję z domu, zapomniałaś?
Hmmmm... rzeczywiście, zapomniałam. Normalnie straciłam głowę.

Siedzę sobie teraz, pisząc te słowa, przy biurku obok siedzi mój mąż, w pracy zdalnej będąc. Od godziny słyszę różne faki i inne przekleństwa. Gapiąc się w komputer, zapomniał o dwóch spotkaniach, jego podwładni nie zrobili analizy badań tak jak było trzeba, coś mu się tam w obliczeniach nie zgadza i w ogóle. Zaparzyłam mu herbatę z podwójnej melisy, kończę pisać i wychodzę sie zrelaksować pieczeniem sernika.

Wesołych Świąt!


 

czwartek, 9 kwietnia 2020

Krótki post z kawałkiem statystyki

Wiadomoco nie schodzi z listy głównych tematów do obgadywania. Powoli zaczynamy się przyzwyczajać, powoli liczby stają się tylko daną statystyczną. Powoli zaczynamy uznawać sytuację za nową normalność, powoli zaczynamy myśleć. Ile ludzi tyle teorii spiskowych. W powszechnym przekonaniu ludzie umieraja w takim samym stopniu jak zawsze, tylko klasyfikacja choroby się zmieniła.
A ja Wam dzisiaj podam parę danych z oficjalnych statystyk dotyczących Wielkiej Brytanii.
Na stronie Angielskiego Urzędu Statystycznego (nie mylić z Wielką Brytanią, Szkocja ma swój i Irlandia Północna ma swój) zostały uzupełnione dane do 27 marca. Dane, które teraz przytoczę, są danymi TYGODNIOWYMI z Anglii i Walii od 20 do 27 marca 2020 roku. Porównam je do danych z analogicznego okresu 22 do 29 marca 2019 i 23 do 30 marca 2018 roku.

Ilość zgonów ogółem

2018 - 9.941
2019 - 9.867
2020 - 11.141

Zgony z powodu chorób towarzyszących (underlying cause)
w tej kategorii wymienia się WSZYSTKIE choroby układu oddechowego:
- ostre zapalenia układu oddechowego (takie jak zwykłe przeziębienie, zapalenie zatok, angina, zapalenie krtani itp.)
- Grypa i zapalenie płuc pod każdą postacią
- Ostre zapalenie dolnych dróg oddechowych (zapalenie oskrzeli)
- Inne choroby górnych dróg oddechowych (nieżyty nosa alergiczne i naczynioruchowe, chroniczne zapalenie zatok i wiele innych chronicznych postaci chorób dróg oddechowych)
- Przewlekłe choroby dolnych dróg oddechowych (przewlekłe zapalenie oskrzeli, astma i inne)
- Choroby płuc spowodowane czynnikami zewnętrznymi (długa lista wyliczająca wszystkie czynniki poza alergiami)
- I wiele wiele innych chorób, których nawet nie podejmuję się tłumaczyć na polski

2018 - 1.657
2019 - 1.314
2020 - 1.534        PLUS zgony z powodu Covid19 - 539

Powyższa bardzo skrócona statystyka pokazuje, że niestety, umiera więcej ludzi niż w analogicznych okresach poprzednich lat.

Żeby nie było, w angielskich statystykach najbardziej śmiercionośnym tygodniem jest zawsze drugi tydzień stycznia. W porównaniu do marca statystyka przedstawia się jak poniżej:

Ogółem

2018 - 13.167
2019 - 12.609
2020 - 14.058

Choroby towarzyszące

2018 - 3.075
2019 - 2.214
2020 - 2.141

Jeszcze raz powtórzę, że to są dane TYGODNIOWE.

Od chwili zanotowania pierwszej śmierci z Covid-19 minęło niecałe 5 tygodni. Wczoraj w UK potwierdzono liczbę 7097. To jest 1419 dodatkowych zgonów na tydzień. Nie ma jeszcze dostępnych tygodniowych danych po 27 marca, ale gdy prześledzimy całą tabelkę to wyraźnie widać, że ilość zgonów, gdzie Covid-19 nie był wspomniany na akcie zgonu w trzech tygodniach marca, jest mniej więcej na stałym poziomie. Liczba osób zmarłych z wirusem za to rośnie w bardzo szybkim tempie. Być może szerszy obraz będzie po udostępnieniu danych z późniejszych tygodni, czas pokaże.

A jak w Szkocji? Pewnie podobnie, ale tu publikuje się dane kwartalne, więc tak naprawdę niczego się nie można dowiedzieć, poza oficjalnymi informacjami na bieżąco.
Wczoraj opublikowano dane ujawniające, że w ostatnim tygodniu (od 30 marca do 5 kwietnia) liczba zarejestrowanych zgonów ogółwm (z wszyskich powodów) w Szkocji była o 60 procent (!) wyższa niż średnia z ostatnich pięciu lat - 1741 zgonów w porównaniu do średniej 1098. Dodając do tego wynik z tygodnia poprzedzającego (od  23 marca), liczba zarejestrowanych zgonów była o 27 procent wyższa niż średnia z pięciu lat. Sprawa jest prosta - informacje jakie są podawane w radio i telewizji i w ogóle wszędzie, są proste - jeśli masz objawy Covid-19 (gorączka i  kaszel), nie idź do lekarza, siedź w domu, zadzwoń po pogotowie dopiero jeśli masz zaburzenia oddychania i w ogóle czujesz że jest z tobą źle. Stay home, save the NHS, save lives (Zostań w domu, chroń służbę zdrowia, uratuj życie). A co ludzie słyszą? Że nie wolno iść do lekarza ani dzwonić po pogotowie W OGÓLE. Więc ludzie nie idą, nie dzwonią, bo służba zdrowia jest zapracowana. Widziałam. Puste przychodnie, puste szpitale. Odraczane planowane operacje, odraczane planowe leczenie.
W artykule, który czytałam, szkocka premier Nicola Sturgeon mówi, że rząd Szkocji stale przypomina, że ludzie powinni kontynuować korzystanie ze służby zdrowia w związku z innymi objawami, jak robiliby to normalnie, ponieważ rząd zdaje sobie sprawę, że ludzie mogą mieć obawy przed zgłaszaniem się do lekarza ponieważ wiedzą, że słuzba zdrowia jest przeciążona.
Ciekawe, słucham radia i oglądam wiadomości, ale jakoś jeszcze nie trafiłam na ten przekaz. Za to słysze nieustannie "Stay home, save the NHS, save lives"


wtorek, 31 marca 2020

Gość w dom...

Siedzę sobie wczoraj na krześle przy biurku, gapię się w monitor, słuchawki na uszach i oglądam codzienną dawkę informacji wiadomo o czym. Nagle coś zaczyna do mnie dochodzić, jakby z otchłani rowu mariańskiego: "yyyy...oooooooaaaaaaa", "Yyyyyoooo.aaaaaa". Myślę, ki diabeł, ściągam słuchawkę z ucha i teraz już wyraźnie słyszę ciche nawoływanie stłumionym szeptem: "Iwooonaaa, jak możesz to przyjdź natychmiast na dół..." Rzucam wszystko jak leci, lecę na złamanie karku bezszelestnym krokiem po schodach, wpadam do salonu, a tam Chłop: "Ciiichooo, patrz tylko..."No to patrzę, a tam przez szklane drzwi na patio zagląda ... bażant! Ten sam, którego widziałam parę godzin temu w krzakach za płotem. Ten sam, którego przepędzaliśmy przez płot przed samym Bożym Narodzeniem. No w każdym razie, tak samo wygląda. Stoi i się gapi. No to ja na niego z debilnym uśmiechem. W końcu coś mi zaświtało i poleciałam na górę po aparat. I komórkę. Oczywiście w aparacie skończyły się baterie, więc szybko do schowka po następne. Cholera, następne też nie działają, drę się cicho na Chłopa, że czemu zużyte baterie wsadza do szuflady, on oczywiście nic nie wie, szukam następnych, ładuję. działa.





A potem złapałam za komórkę i nakręciłam ten ono poniższy filmik. Który jest również dostępny na Youtube, więc zapraszam. 


Kto obejrzał filmik ten już wie. Kręcenie zostało brutalnie przerwane, ponieważ z domu bez ostrzeżenia wybiegła Miguśka, a bażant wzbił się na wyżyny, przefrunął przez płot i osiadł na drzewie. 



I siedział tam tak przez parę godzin, aż mu się znudziło. Teraz wiem, dlaczego te wszystkie koty przychodzą pod nasz dom. One myślą, że on u nas mieszka :-)