czwartek, 22 lipca 2021

Glencoe

W ubiegły weekend zamieściłam na osobistym Fejzbuku parę zdjęć z wyprawy do Glencoe. Zdjęcia słabe bo mój ajfon już słaby a i niebo było z rana zachmurzone na całe szczęście więc wyszło jak wyszło. Piszę że na szczęście, bo nas też upały nie ominęły, 26 stopni w Szkocji to naprawdę dużo, a przy bezchmurnym niebie to się człowiek rozpuszcza. Ale w ten dzień nadeszły chmurki, a w górkach i tak zawsze jest chłodniej, przez co dało się podróżować w całkowicie przyzwoitych warunkach. Zresztą właśnie dla tych chmurek wyjazd zaplanowaliśmy na niedzielę, sprawdzając wcześniej prognozę pogody.  

No więc pokazałam na Fejzbuku parę byle jakich zdjęć, trochę ludzi kliknęło "lubię" i po sprawie. Ale ta nasza wyprawa nie była turystycznym wypadem. Była ostatnią drogą i ostatecznym pożegnaniem. I o tym teraz napiszę.

W pierwszych dniach czerwca jechaliśmy na pogrzeb syna bliskich przyjaciół. Ponieważ jest to ponad 500 kilometrów, po drodze mieliśmy zaplanowane zatrzymać się na noc u teścia, i z powrotem tak samo. I w progu dowiedzieliśmy się, że właśnie przed godziną zmarła matka mojego męża. Miała silną demencję, wiedzieliśmy, że była chora, ale mimo to nowina spadła bardzo nieoczekiwanie, zresztą do tego człowiek nigdy nie jest do końca przygotowany. I to właśnie w takim momencie... Pojechaliśmy na pogrzeb CJ-a* jak było zaplanowane, chyba Chłop tego potrzebował. Być może o tym jeszcze napiszę, ale nie dzisiaj. Zanim wróciliśmy z pogrzebu CJ-a, teść już skontaktował się z domem pogrzebowym i ustalili wstępnie co i jak. Pozostało tylko wybranie piosenek i zamówienie kwiatów. Wróciliśmy do domu, aby przyjechać ponownie na pogrzeb teściowej za 10 dni. To i tak bardzo szybko, ale mieliśmy napięte terminy, bo na  ostatnie dwa tygodnie czerwca mieliśmy zaplanowane na wakacje i nie było powodu, żeby odwoływać. 

W domu nie powiem, że było łatwo. Chłop jest jedynakiem, był do matki bardzo mocno przywiązany. A ja nigdy byłam pocieszycielem w żałobie. Tak naprawdę jedyne co mogłam to być przy nim i potrzymać za rekę, przytulić i płakać razem z nim. A potem znowu pojechaliśmy na pogrzeb. Właściwie to nie był pogrzeb, bo pogrzeb oznacza złożenie ciała w ziemi, a w tym przypadku była kremacja. Nigdy wcześniej nie byłam na kremacji. Uroczystość była niewielka, ale niezwykle wzruszająca. Chłop wygłosił urzekającą przemowę wspominającą matkę, przyjechali rodzice CJ-a, co dla nas było wielkim zaskoczeniem bo przecież dopiero co pochowali syna, ale oni tego po prostu potrzebowali. Kiedy na koniec zagrano piosenkę "I will always love you" w wykonaniu Dolly Parton, wszyscy się rozkleiliśmy do imentu. Po wszystkim teść powiedział: "No to teraz musimy zorganizować wizytę w Glencoe"...

A potem pojechaliśmy na wakacje, a potem teść nie mógł do nas przyjechać bo szykował się do szpitala, ale w końcu zabieg mu przełożyli więc udało się w końcu. Zapytacie, dlaczego to teść przyjeżdża do nas, a nie my do teścia? Właśnie, chodzi o Glencoe.

Glencoe to wioska w Highlandach, ale nazywa się tak też dolina górska, gdzie leży wioska. Historycznie bardzo ważna dla Szkotów kraina, odbyła się tam bowiem w 1692 roku tzw. Rzeź w Glencoe, gdzie od 38 do ponad 70 (według różnych żródeł) członków klanu MacDonald, w tym kobiet i dzieci, zostało zamordowanych przez żołnierzy króla angielskiego Wilhelma III, składających się głównie z członków klanu Campbell. Można sobie o tym poczytać tu. Najważniejszą ciekawostką w tym wszystkim jest, że moja teściowa była Szkotką i pochodziła właśnie z klanu Campbell. I pomimo, że przepowiednia głosi, że żaden członek klanu Campbell nie zazna nigdy spokoju w Glencoe, wszyscy członkowie rodziny do tej pory wyrażali wyraźne życzenie, żeby tam właśnie rozsypać ich prochy. Jedynie jej ojciec (a dziadek Chłopa od strony matki) nie został rozsypany w Glencoe, ale on nie był Campbell. 

Pojechaliśmy więc do Glencoe z samego rana, podróż od nas trwa około trzech godzin w jedną stronę. Cóż ja mogę Wam Glencoe powiedzieć? Byłam w wielu miejscach na świecie i wiele miejsc na mnie zrobiło wrażenie, ale nic nie mogę porównać właśnie do doliny Glencoe. Jest tam po prostu przepięknie, magicznie, cudownie, nawet jak pada deszcz. Za każdym razem, gdy tam jestem, czuję się po prostu lekka, poruszona, szczęśliwa. Nie dziwię się, że większość Szkotów wybiera to miejsce na wieczny spoczynek. Bo ja też już dawno, zanim jeszcze porozumieliśmy się z Chłopem. 

Trochę im (teściowi i Chłopu) zeszło na znalezienie miejsca. Bo to nie mogło być byle jakie miejsce, oni dokładnie wiedzieli gdzie, tylko przez lata trochę się jednak zmieniło. Łaziliśmy więc po tych wrzosowiskach, po pachy w paprociach, co i raz wpadając w bruzdę bagienną, a ja przy okazji zbierałam polne kwiaty, z których uwiłam spory bukiecik, związując go bagienną trawą. W końcu ustalili obaj, że znaleźli. Ktoś niedawno był w tym miejscu, bo leżały tam wciąż jeszcze świeże kwiaty. Po krótkiej naradzie Chłop po prostu otworzył papierową torbę i wysypał prochy swojej matki na te piękne wrzosy i paprocie rosnące pośród czterech jedynych, specjalnie zasadzonych w tym miejscu drzewek. Położyłam kwiaty, zadumaliśmy się, zrobiliśmy parę zdjęć. A teściowa ma taki widok:



Niestety, nie było nam dane poznać się bliżej, bo spotkałyśmy się, kiedy miała już demencję, prawdopodobnie nawet wcale nie wiedziała, kim jestem. Ale wciąż była piękną silną kobietą i taką ją zapamiętam. RIP Kitt **



*CJ - Christopher Jack, zwany Bubba

**Kitt - tak ją nazywali bliscy, w rzeczywistości Kathryn