poniedziałek, 30 kwietnia 2018

Oby przetrwać

Moje życie zmieniło się z radosnego i pełnego uroków w nędzną wegetację mającą na celu przetrwanie do dnia jutrzejszego. Moja choroba, jak było do przewidzenia, przybrała oczekiwany obrót, bo tak jest kurna zawsze, jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło mieć przeziębienia, które nie skończyłoby sie zapaleniem zatok. Inaczej z grypą czy innym poważnym wirusem, jak przylazł tak wyłazi, ale zwykłe przeziębienie u mnie zawsze kończy się antybiotykiem. Na szczęście dzieje sie to tak rzadko, że nigdy nie pamiętam. I zawsze, kurde, zawsze mam nadzieję że jednak przejdzie, że się wyczyści. I zawsze się rozczarowuję. No cóż, idę jutro do lekarza i będę przekonywać że antybiotyk jest mi konieczny. Zresztą, nigdy nie musiałam długo przekonywać, wystarczyło im popatrzeć na objawy. Czy naprawdę musi mnie to wszystko spotykać i to właśnie dokładnie teraz??

piątek, 27 kwietnia 2018

Humor piątkowy

Ponieważ jakoś tak drętwo się ostatnio zrobiło, dzisiaj na poluźnienie majtek taki sobie misz masz, trochę o tym trochę o tamtym, a w szczególności o facetach. Zapraszam :-)


*****
Reklama TV
Facet kładzie zegarek na ziemi, przejeżdża po nim rower. Facet podnosi zegarek, pokazuje - zegarek jest w stanie idealnym. Głos zza kadru: "To jest zegarek firmy Sony".
Facet kładzie zegarek na szosę, przejeżdża po nim ciężarówka, facet podnosi zegarek - nie ma na nim nawet drobnej rysy. Głos zza kadru: "To jest zegarek firmy Sony".
Facet kładzie zegarek na torze kolejowym, przejeżdża po nim pociąg, facet go podnosi - zegarek jak nowy. Głos zza kadru: "To jest zegarek firmy Sony".
Facet kładzie zegarek na kamieniu i wali młotkiem. Zegarek rozsypuje się w drobny mak. Głos zza kadru: "To jest młotek firmy Bosch".



*****
Wchodzi facet do baru i pyta:
- Czy ktoś może zgubił spory rulon pieniędzy owinięty gumką recepturką?
Jeden z klientów podchodzi do niego i mówi:
- Ja, ja! To moje!
- Masz, znalazłem gumkę.



*****
Facet obudził się obok brzydkiej laski, którą wyrwał wczoraj w klubie. Otwiera oczy i mówi:
- Pewnie umierasz z głodu. Masz ochotę wyjść i zjeść coś na mieście?
- Bardzo chętnie!
- OK, tylko nie zapomnij zamknąć za sobą drzwi.


*****
Kieszonkowiec Jankiel wstąpił do synagogi pomodlić się. Z przyzwyczajenia jednak ukradł rabinowi zegarek.
- Powiedz mi, Jankielu - zagadnął go rabin - Coś tam ostatnio nagrzeszył?
- Ukradłem zegarek dobremu człowiekowi. Chcesz, rabbi, to ci go oddam.
- Nie. Trzeba go zwrócić temu, do kogo należy.
- A jeśli on go nie chce?
- W takim wypadku zachowaj go i już się tym nie przejmuj.



*****
Do sklepu ze starociami w Jerozolimie wszedł turysta, rozejrzał się - same rupiecie bez wartości, zbiera się do wyjścia, patrzy, a tu przy drzwiach siedzi kotek i pije mleczko z miseczki. A ta miseczka - facet oczom nie wierzy - porcelana z epoki dynastii Ming!
- Wie pan co - mówi do sprzedawcy. - Ten kotek przypadł mi do serca na pierwszy rzut oka, niech mi pan go sprzeda! Dam za niego dziesięć szekli.
- Nie mam mowy! - powiada sprzedawca. - To ulubiony kotek moich wnucząt, nie jest na sprzedaż.
- Ale ja samotny jestem, a kotek - o, widzi pan - łasi się! - od razu mnie polubił. 50 szekli dam.
- Wykluczone, wnuczęta by się zapłakały.
Turysta jednak nie odpuścił, w końcu kot poszedł za tysiąc szekli.
Gość wziął kota pod pachę, zmierza do wyjścia, ale w ostatniej chwili zatrzymuje się i powiada:
- Wygląda na to, że kotek jest przywiązany do swojej miseczki. Pewnie by mu było za nią tęskno. Chciałbym ją kupić - dziesięć szekli dam.
- A nie, nie! - mówi sprzedawca. - Miseczka jest z epoki Ming i jest warta dwa miliony dolarów... A takich kotów po tysiąc szekli to ja już osiemdziesiąt sprzedałem.


*****
Rabinowicz mówi do Sary:
- Tak sobie myślę... Jestem starszy od ciebie i prawdopodobnie umrę pierwszy. Porozpaczasz trochę dla picu, a kiedy już to będzie przyzwoite, poślubisz Mosze. Mój grób będzie zarastał chwastami, a ty szybko o mnie zapomnisz. Następnie zrujnujesz mój interes i sprzedasz go za grosze. A potem polecicie do Stanów i będziecie żyć z reszty moich pieniędzy.
Sara:
- Oj, nie fantazjuj. Najpierw umrzyj, a potem zobaczymy.


*****
Icek przychodzi do rabina.
- Rabbi, mam straszny problem z moją żoną, wszystkie pieniądze przepuszcza...
- To nie dawaj jej pieniędzy.
- Rabbi, tak będzie jeszcze gorzej, wtedy będzie cały dzień narzekać i lamentować...
- To dawaj jej tylko tyle pieniędzy, ile potrzebuje na codzienne sprawunki.
- Rabbi, ale wtedy ona wyda je na stroje, a dzieci głodne będą chodzić...
- To wiesz ty co, Icek? Przechrzcij się.
Żyd zaskoczony.
- I to pomoże?!
- Nie, ale będziesz zawracał głowę księdzu, nie mnie.


*****
Generał dowiedział się, że co noc żołnierze chodzą na dziewczyny. Postanowił to sprawdzić. Poczekał aż się ściemni, wszedł do baraku, a tam pusto. Usiadł więc i czeka. Nagle wchodzi szeregowiec, patrzy na generała i zaczyna się tłumaczyć:
- Byłem z dziewczyną na randce no i jakoś tak nam czas zleciał... Randka się skończyła, a ja pobiegłem na autobus, ale mi uciekł, złapałem autostopa, ale auto po drodze się zepsuło, więc udałem się do wsi i kupiłem konia, ale ten padł na drodze, dlatego przybiegłem ile sił w nogach z powrotem do koszar.
Generał mu nie uwierzył, ale rozumiejąc młodego chłopaka, nie nałożył na niego żadnej kary.
Wbiega drugi szeregowiec, tłumaczy się w ten sam sposób.
Potem trzeci, czwarty, piąty - wszyscy tłumaczą się tak samo. Nagle wbiega szósty szeregowiec i zaczyna się tłumaczyć:
- Byłem z dziewczyną na randce no i jakoś tak nam czas zleciał... Randka się skończyła, a ja pobiegłem na autobus, ale ten mi uciekł, złapałem autostopa i...
- I auto się zepsuło?
- Nie, droga była zawalona martwymi końmi, nie dało się przejechać.


*****
Moją żonę poparzyła meduza.
- Ałć, boli! Szybko, nasikaj na to, nasikaj! - woła do mnie ukochana.
Nie wiem, jak niby ma to pomóc, ale ch*j tam, niech będzie. Sikam na meduzę i krzyczę:
- A masz, glucie! To cię oduczy!



Wesołego weekendu!

czwartek, 26 kwietnia 2018

Wszystko przez Avengers!

Siódma czterdzieści. Budzi mnie alarm w komórce. Naciskam drzemkę. I kolejną. I kolejną. Ósma zero dwa. Cholera, jeszcze chwilę... ósma czternaście, wylęgam się z kokonu, złażę na dół, automatycznie karmię koty, połykam tabletkę i wracam na górę. Zaglądam do sypialni - Chłopa nie ma. Znaczy jest, bo w łazience go nie ma, to gdzie ma być. Tylko go nie widać, tak się rozpłaszczył i nawet łeb zakrył kołdrą, bo słońce odsłoniłam. Odkrywam rąbek: "A ty do roboty nie wstajesz dzisiaj?" "O kurde, a która godzina?" "Ósma dwadzieścia" i pędzę do łazienki bo jak wstanie to wlezie i będę musiała makijaż kończyć w pokoju. I mówi to baba, która ma w domu trzy łazienki. Chociaż, w sumie to zawsze Chłop udaje się do alternatywnej kiedy mamy clash. No ale szybko, zrobiłam swoje, wracam do sypialni po kolczyki. Bo bez czego jak bez czego ale bez mascary i kolczyków to do pracy nie wychodzę. Chłop zdążył juz nałożyć majtki i siłuje się z dżinsami. Tu podniosła mi się lekko lewa brew. "Czyli jednak postanowiłeś nie iść do pracy dzisiaj?" "Co? Do pracy? Jasne że idę... (chwila konsternacji i widać że w końcu światełko się przebiło przez tunel) Dlaczego ja więc te dżinsy nakładam??..." - gada Chłop sam do siebie. Zawsze bowiem do pracy nakłada normalne czarne spodnie od garnituru, a dżinsy to tylko w weekendy i po pracy.
Uwinęłam się szybciutko ze śniadaniem, buziak na pożegnanie i w samochodzie byłam już za pięć dziewiąta. Do pracy spóźniłam się tylko dwadzieścia pięć minut. Zwaliłam na korki.
A wszystko przez Avengers!


Stare ludzie a głupie. No ale tradycji musiało stać się zadość. Ubiegłą noc spędziłam upojnie w kinie, na premierze najnowszego filmu z udziałem superbohaterów "Avengers Infinity War" (Avengers Wojna bez granic). Wyszliśmy z kina po trzeciej nad ranem, w łóżku byliśmy około czwartej. Jestem niewyspana, to prawda, ale na pewno nie żałuję.
Film wbił mnie w fotel i pozostawił... takie fajne słowo po angielsku speechless. Czyli oniemiałą. W sumie to działo się tyle, że muszę zobaczyć go jeszcze raz, na spokojnie.
Jak ktoś lubi a nie widział (co bardziej niż prawdopodobne, bo co za debil chodzi do kina o północy) to niech leci do kina raz dwa. Więcej nie powiem.

wtorek, 24 kwietnia 2018

A bo tyle się działo

Aż trudno uwierzyć, że ostatnio napisałam tu  ponad tydzień temu! Kto ma fejzbuka ten wie, a kto nie ma to się teraz dowie, że chora byłam. A poza tym, w pracy urwanie głowy i w domu urwanie głowy, a na dodatek nawiedzili nas teściowie. O co trochę zła byłam na początku, bo nie czułam się najlepiej, ale machnęłam na to ręką i jak przyjechali w piątek to przywitałam ich w piżamie i poszłam do łóżka. Nie, nie przyjechali znienacka, oczywiście że się zapowiedzieli i ja się zgodziłam, no to musiałam trzymać fason. Zresztą, wizyta ta była przełożona, bo mieli przyjechać na "próbę przedweselną" tydzień temu, ale teściowa ponoć zrobiła straszny cyrk w domu, głowę sobie rozwaliła spadając z szafy (!), wysmarowała siebie i całą łazienkę czymś niezbyt przyjemnie pachnącym, teść przez kilka dni tylko mył, przebierał, prał i sprzątał. A sam ma już przecież siedemdziesiąt pieć lat. Niestety, te kilka dni zmusiły go do podjęcia decyzji o oodaniu jej do domu opieki kiedy tylko to będzie możliwe, a raczej będzie niemożliwe przed ślubem, istnieje więc prawdopodobieństwo że na ślubie jedynego syna nie będzie, choć bardzo by chciał. Stąd ta wizyta.
Faktycznie, teściowa jest już w czarnej dupie. Nie wiadomo, czy kogokolwiek rozpoznaje, wypełnia polecenia, typu "usiądź, zjedz, idziemy spać, idziemy tam i tam", czasami wykrzyknie "O, dobrze Cię znowu widzieć" do kogoś z nas, ale generalnie nie kojarzy już nic. Cały dzień chodzi po domu, otwiera drzwi, zamyka drzwi, i chodzi, otwiera, zamyka, albo i nie zamyka, a najgorsze że chodzi tak i rozmawia, nie wiemy z kim. Powtarza w kółko te same zdania jak mantrę, akcentując wyrazy jak dziecko akcentuje wierszyk. Przez ten weekend nasłuchaliśmy się tyle, że w niedzielę wieczorem w głowach powtarzały się nam te same sentencje, jak powracająca natrętnie zasłyszana piosenka:
"Doktor chce Cię widzieć o dwunastej, to jest mój dom, a nie twój, musisz stąd iść. Natychmiast." Coś tam innego się pojawia co jakiś czas, jak na przykład "śmierdzi w tej łazience, nie zostanę tu ani chwili dłużej" "już nie zniosę tych zapachów, cały dom jest przemoczony do nitki" "znów pali te papierosy, śmierdzi w całym domu, niech już idzie lepiej do domu". A potem znowu "Doktor chce Cię widzieć o dwunastej, to jest mój dom, a nie twój, musisz stąd iść. Natychmiast." I zmowu i znowu. A najgorsze jest, że ona tak chodzi pomiędzy pokojem a kuchnią, gada na cały regulator i na przykład patrzy na Ciebie i wygląda jakby mówiła do Ciebie, choć wiesz, że wcale tak nie jest.

Wieczorem, kiedy leżeliśmy już w łóżku, Chłop znienacka powiedział: "Wiesz co, jak kiedykolwiek będę w takim stanie jak matka, to proszę Cię żebyś wzięła poduszkę i mnie nią przydusiła. Obiecaj mi to". No kurwa. Jak mogę obiecać coś takiego??

Wczoraj obejrzałam w kinie film "The Leisure Seeker". W Polsce premiera będzie 25 maja i film nazywa się "Ella i John". Film uznałam za bardzo dobry, opowiada historię starszego małżeństwa, które wyrusza w niezaplanowaną podróż, aby odwiedzić dom Ernesta Hemingwaya, mieszczącego się w Key West na Florydzie. Podróż jest jednocześnie ucieczką od dorosłych, nadopiekuńczych dzieci i lekarzy. John (Donald Sutherland) cierpi na alzheimera, a jego żona, Ella (Helen Mirren), jest w ostatnim stadium raka. Postanawia wykorzystać wspólny czas, jaki im pozostał, na próbach przypomnienia swojemu mężowi, jakim kiedyś był człowiekiem. Tak nam się wydaje, ale koniec jest tak samo zaskakujący jak i przemyślany. Dlaczego o tym piszę? Bo po tym weekendzie spędzonym z teściami film nabrał innej treści, a prośba Chłopa okazała się nie taka znowu niezwykła. 

Nie wiem jak odbędzie się ten ślub i spędza mi to sen z powiek. 

poniedziałek, 16 kwietnia 2018

Weekend w obrazkach

W czwartek roboty ogródkowe zostały zakończone, więc piątek spędziliśmy na kontemplowaniu. W sobotę natomiast zabraliśmy się do pracy. Bo z ogrodem to tak jak z chałupą, wybudujesz i niby masz, ale trzeba wykończyć, udekorować, umeblować. No i my właśnie zaczęliśmy prace wykańczające (nie poprawiać!), wykończeni jesteśmy oboje, nie wiem jakim cudem się dzisiaj w robocie jeszcze trzymam.
Nawet nie będę wymieniać zakresu robót, tyle tego, a każda pierdoła wymaga dużo czasu i wysiłku. Nie miałam czasu na porobienie właściwych zdjęć, ani nie mam czasu na napisanie właściwego posta, tak że ogródkiem się pochwalę jak skończę nasadzać (?!?), a dzisiaj tylko historyjka obrazkowa, żebyście nie myśleli, że zniknęłam.

SOBOTA

Tiggy 2




Tiggy Właściwy i Tiggy 2





NIEDZIELA




Pozdrawiam!

piątek, 13 kwietnia 2018

Post piątkowy wcale nie wesoły

Kiedy nagle zdajesz sobie sprawę, że już dłużej się nie da tak jak do tej pory, że już nie wytrzymasz, że to ponad Twoje siły. Kiedy te oczy, które patrzyły na Ciebie przez całe życie, patrzą a nie widzą, widzą ale nie rozpoznają. Kiedy budzisz się codziennie rano obok najbliższej Ci przez tyle lat osoby, ale zamiast niej widzisz kogoś obcego, kogoś zupełnie Ci nieznanego. Kiedy drżysz ze strachu przed spuszczeniem jej z oczu choćby na moment, bo może sobie coś zrobić przez przepadek, przez nieuwagę, a ona wszystko robi nieuważnie i beztrosko. Kiedy nie nadążasz z kolejnym praniem zabrudzonych ubrań, z kolejnym sprzątaniem łazienki, z kolejnym karmieniem, z kolejnym myciem po raz osiemnasty. Kiedy zdajesz sobie sprawę, że nadzieja, którą miałeś przez ten cały czas, była ułudą, marzeniem niemożliwym do spełnienia. Kiedy nagle dociera do Ciebie, że nic już nie wróci, ani się nie zatrzyma, że jednak gorzej znaczy naprawdę źle. Kiedy wszystko czego chcesz w tym momencie to odrobina oddechu i spokoju. Kiedy bijesz się z myślami, czy nie lepiej żeby koniec nastąpił szybciej. Kiedy uzmysławiasz sobie, że należy podjąć jakieś kroki, zatwierdzić jakieś decyzje, i kiedy wiesz, że decyzje te złamią Ci serce, kiedy czujesz się świadkiem skazania najbliższej osoby na karę śmierci i wiesz, że nie ma złagodzenia kary, nie ma odwołania, a najgorsze jest to, że nikt nie jest w stanie zaplanować daty wykonania wyroku. Jedną nogą jeszcze tu, a drugą już nie wiadomo gdzie...


(Foto: Internet)

środa, 11 kwietnia 2018

Areszt tymczasowy

Prace ogródkowe trwają. Wczoraj nie było płotu, byliśmy więc otwarci na zwierzynę polną i ludzką różnego kalibru, ale chyba nic nas nie nawiedziło.


Koty oczywiście czekały na mnie z wyjściem, po czym znowu wyszły zdumione. 


Pogoda była wstrętna, cały dzień siąpiło na przemian z regularnym deszczem, wszystko było mokre, ziemia nasączona, prawdziwe wstrętne czarne gęste błoto, wybraźcie sobie świeżą ziemię i deszcz. 


I te koty w tym błocie. Szczególnie po zeskoczeniu prosto do niego z płotu, bo przecież pomimo że zdemontowany to częściowo jednak jest. A jak jest płot to trzeba na niego wejść. Proste.  


Porozścielałam więc tymczasowo perskie dywany po podłodze, jak w ubiegłym tygodniu kiedy padało, żeby zwierzęta chociaż łapy przetarły zanim pójdą na pokoje. 



Chwilę działało, aż do momentu kiedy Tiguś wskoczył na meble w kuchni. A potem zobaczyłam czarne plamy z błota na schodach. No cholera jasna!


Jak zobaczyłam ich stópki to mnie zatkało. Na Miguśce wcale nie było widać, ta przynajmniej dała się trochę powycierać. Za to z Tiguniem za nic na świecie bym nie wygrała, zamknęłam go więc na chwilę w kuchni, żeby chociaż błoto zastygło. I powzięłam postanowienie.    
Niestety, zostałam zmuszona zdecydować się na zamknięcie ich we więźniu, dopóki trwają prace budowlane. Zablokowałam klapkę, zastawiłam dodatkowo ciężkim pudłem żeby szybki nie wywaliły (widziałam na YouTube że można), pozbierałam szmaty z podłogi, przyniosłam kuwetę i zapasy żwirku z garażu i oznajmiłam Chłopu, że tymczasowo drzwi do ogrodu pozostają zamknięte, wychodzić będziemy drzwiami głównymi. Jest z tym urwanie głowy trochę, bo jak chcę coś z garażu to muszę dom obejść dookoła, ale damy radę. 
Koty nie były szczęśliwe, rano zastałam pudło odsunięte od drzwi, ale trudno. 
Właśnie dzwoniłam do chłopaków. Wszystko idzie dobrze, mają zamiar dzisiaj skończyć prace budowlane, a jutro dokończyć grzebanie w ziemi, położyć trawę i wyczyścić to co nabrudzili :-) 
I koty będą mogły w końcu wyjść z więźnia! A ja w końcu będę mogła dokończyć ławeczkę.



wtorek, 10 kwietnia 2018

Sodomia i Gomoria na własnym podwórku

No i się zaczęło. W pracy dostałam telefon od Chłopa, że panowie przyszli i zostało ustalone, że na początek ściągną płot, wytną opierające się na nim drzewo i wbetonują nowe słupki, a nazajutrz, jak wszystko już ładnie zaschnie to dokończą płot i zajmą się ziemią. Nietrudno się więc domyślić, że cały dzień drżałam z niepokoju, co zastanę jak wrócę. Cały dom otwarty na dziką przestrzeń, bez płotu jak żyć, no jak żyć? Wracam więc, a tu płot stoi jak stał. Zaglądam do kontenera, a tam dwie trzecie już zapełnione. Syf na podjeździe, ubabrane ziemią i w dodatku popadał przelotny deszcz, więc wszystko zamieniło się w cienkie błotko. Wchodzę przez bramkę, a tam pusto. Nie ma już opony od traktora, nie ma olbrzymich krzaków rozmarynu i tymianku, nie ma tych durnych desek pozbijanych w byle jakie skrzynki z "ziemią", za to jest ładnie wygrabiony i przygotowany teren, poprzykrywany specjalną folią w miejscach gdzie mają byc płyty chodnikowe.  No dobra, połowa "ziemi" im jeszcze została do wywalenia, ta bezpośrednio przed wejściem do domu, w miejscu gdzie ma być li i wyłącznie trawa. Poza tym jak na terenie budowy. Jakieś taczki, łopaty, w sumie nawet nie taki wielki syf.
Koty bardzo ucieszyły się widząc mnie z powrotem, widać było, że nie wychodziły z domu przez ten cały czas. Nie dziwię się, obcy faceci się kręcą po ich terenie! Od razu po jedzeniu (wiadomo że są sprawy WAŻNE i NAJWAŻNIEJSZE!) wyskoczyły oba na podwórko, niezwykle zaciekawione i zdziwione zmianami, które zastały. Tiggy najpierw rozglądał się nerwowo, jakby nie poznawał.


Potem poszedł pozwiedzać dobrze przecież znany teren. 


W międzyczasie drugą stroną chodnika nadbiegła Migusia, równie zdziwiona. 



Początkowo oba bały się stąpać po nowej płachcie na ziemi, ale spróbowały delikatnie i jakoś poszło. Z tą płachtą jest o tyle dobrze, że to najszybsza droga ucieczki, więc nie przynoszą aż tyle ziemi na łapach. A dzisiaj rano Migusia już bez obawy wyszła sobie na dwór, bezstresowo wykopała sobie dołek w nowo nawiezionej i wygrabionej ziemi i zrobiła sobie siku. 


Od Chłopa dowiedziałam się, że zmiana planów nastąpiła, ponieważ Panowie zapomnieli, że płot ma dwie części i nie przywieźli wystarczającej ilości słupków. Tak że płot runie dzisiaj. A właściwie, jak mi zdał relację przez telefon Chłop, już runął, wraz z drzewem. Ach ach ach, coraz bardziej mi to zaczyna wyglądać :-)



poniedziałek, 9 kwietnia 2018

Ogrodowo

Drogi Pamiętniczku,
W sobotę wstałam, zjadłam śniadanio-obiad i czytałam książkę. A potem zjadłam kolację i skończyłam książkę. A potem poszłam spać, bez prysznica, bo przecież brałam po wstaniu a skóra nie lubi ciągłego moczenia.
W niedzielę natomiast była ładna pogoda, to aż się nie chciało w domu siedzieć. Ale iść też nigdzie się nie chciało, bo tyle w domu do zrobienia. Pojechaliśmy więc na targ z samego rana, nakupiliśmy owoców różnych i jabłek Bramley, bo wymyśliłam, że mogę ciasto z nimi upiec, jako że miałam w zamrażarce gotowe ciasto francuskie. Nie wiem czy w Polsce są podobne jabłka, bo te są wielkie, zielone i tak potwornie kwaśnie, że aż zęby mi ścisnęło jak później spróbowałam.
Po drodze z targu wstąpiliśmy do sklepu, gdzie kupiliśmy towary różne i także te w postaci kilku dodatkowych butelek wina na nasze wesele. Jak wróciliśy do domu to była zaledwie jedenasta, o boszsze, wczoraj o tej porze jeszcze spałam. To co zrobić z takim pięknym dniem, oprócz ciasta.
Okazało się niezbędnym poczynić kilka prac ogrodniczych, jako że nazajutrz wejść ma ekipa w celu całkowitego przebudowania naszego ogrodu. Ale będzie jazda. Nawet myśleć mi się o tym nie chce, boję się że coś zrobią nie tak, a w ogóle jak to będzie wyglądało, bo już się do tego syfu co mam trochę jednak przyzwyczaiłam. W każdym razie, człowiek głupi nie jest, jak jutro mają wszystko wynieść i wyryć to nikt nie będzie przecież w ziemi grzebał i chwasty wyrywał. Ale.
Pokazywałam Wam te kilka kwiatków parę tygodni temu. Otóż oprócz ziół w doniczkach i żonkila w ziemi znalazłam zaniedbaną różę. I rabarbar. I tulipany. I całkiem przystojne mnóstwo krokusów i żonkili, a przecież zaledwie dwa tygodnie temu był tylko jeden. I szkoda mi się tego wszystkiego zrobiło, na zmarnowanie pójdzie, a ja będę musiała zakupić nowe. Więc wykopałam ten rabarbar, wykopałam różę, wykopałam kwitnące już tulipany i nie kwitnące jeszcze (bo dopiero zaczynające rosnąć) krokusy i żonkile, a potem pozakopywałam to wszystko w wielkich donicach i niech se rośnie. A jak już ogród będzie gotowy, to powysadzam to wszystko z powrotem w ziemię i za rok będę miała ładnie i kolorowo. Nie wykopałam tylko malin, Szkoda mi ich bardzo, bo lubię, ale niestety, rozłazi się toto jak chwast i nie moge sobie na to pozwolić w nowym ogrodzie. Chyba że posadzimy je za płotem, z drugiej strony. To zawsze można zrobić potem.
Poprzesadzałam też zioła w nową ziemię, chyba ją lubią. Poprzenosiłam wszystkie donice w jedno miejsce, gdzie nie będą przeszkadzały budowlańcom. Kilka było tak wielkich i ciężkich, że musiałam poprosić Chłopa o pomoc. Który w tym czasie organizował garaż, czyli montował jakieś półki, wieszaki, potem na nich coś tam ponawieszał. Oczywiście co chwila pytał o moją opinię, w końcu powiedziałam, że nie potrzebuje z każdą duperelą do mnie latać, to jego garaż to niech urządza sobie jak chce. Ja mam tylko mieć łatwy dostęp do moich rzeczy ogrodniczych i rowerowych. To wszystko. No i tak garaż zaczął nabierać jakiegoś zorganizowanego kształtu, za parę lat będzie nawet miejsce na jeden samochód może.
A dzisiaj, Drogi Pamiętniczku, od samego rana urwanie głowy, choć nie ma mnie w domu, ale i tak myślę, myślę i myślę, o tym co zastanę jak do niego wrócę...

czwartek, 5 kwietnia 2018

Skuteczna rada poszukiwana na cito

Nie będę wypytywać wujka Gugla, bo wiadomo co mi wynajdzie. Od alergii do kiły włącznie, poprzez raka mózgu i ciążę pozamaciczną. Zapytam Was, Mądre Kobiety i Inteligentni Panowie. Ale najpierw wyjaśnię od początku. Coś mi się z ryjem porobiło.
W niedzielę myłam twarz wieczorem, jak zwykle. Nie miałam na sobie makijażu więc tylko pianką do twarzy Clinique rozprowadzoną szczoteczką soniczną, jak zwykle dwa razy po trzydzieści sekund. I wszystko było OK, ale kiedy wytarłam twarz, zaczęło mnie piec koło prawej skroni, tak bardziej na wysokości pomiędzy kątem oka a policzkiem, I z drugiej strony tak samo, tylko trochę mniej. Próbowałam, jak zwykle, nałożyć krem do twarzy, piekło jak cholera. Krem do oczu - piecze. No cóż, popiecze i przestanie, pomyślałam, może za mocno cisnęłam szczoteczkę, może mnie Chłop zarostem podrapał. Poszłam spać, a rano wstałam z czerwonym śladem koło oka, jakby mi kto świeżo przywalił. Umyłam twarz najdelikatniej jak potrafiłam, nałożyłam krem na dzień, wszystko dobrze, tylko to zaczerwienienie, ale przynajmniej nie piecze.
W ciągu dnia wklepywałam sobie w tę okolicę jakieś kremy, bo zrobiło się to bardzo suche i nawet Chłop zauważył wieczorem że mam jakieś dziwne zmarszczki. To nie zmarszczki głupolu, powiedziałam, tylko skóra mi się wysuszyła w tym miejscu, musze poczekać aż odpadnie. A potem taki sam scenariusz, mycie, krem, pieczenie ryja. Zmyłam to wszystko wodą i nałożyłam krem dla alergików z egzemą, który mi pozostał po córce. Na wygładzenie zmarszczek nie pomogło ale przynajmniej złagodziło pieczenie. Rano znowu było dobrze, ale skóra coraz bardziej sucha. Wczoraj wieczorem znowu to samo. Zmyłam makijaż delikanie "smalcem" Clinique (nazywam tak czyszczący balsam Take The Day Off), potem delikatny płyn do mycia twarzy, szczoteczka soniczna, bardzo delikatnie i nie dotykając piekących okolic,  potem krem na noc. Cholera jasna, piekło jak sam diabeł. Cała twarz mnie piekła i szyja. Zmyłam krem wodą, nałożyłam krem dla alergików, pomogło ale wciągnęło błyskawicznie. Nałożyłam krem po raz kolejny. Piecze. Emulsja dla alergików. Pomogło tylko znowu wchłonęło się niemożebnie szybko.
I tak, mam kilka teorii.
1. Stres - miałąm podobne sensacje kilka lat temu, przy okazji rozwodu, tylko wtedy zrobiło mi się takie coś w kształcie motyla na gębie. Zmiana trybu życia i krem od lekarza pomogły po miesiącu. Teraz, nie powiem, stres był i nadal jest, chociaż nie aż taki. Nie wykluczam jednak. Tylko że do wesela pozostało cztery tygodnie, a musi mi się takie coś robić właśnie teraz!
2. Zarost Chłopa. Może się do mnie przytulił za mocno. Teorię tę jednak szybko odrzuciłam, raczej niemożliwe.
3. Krem. Dostałam od siostry na urodziny nowość Avon - Anew Reversalist Infinite Effects Night Treatment Cream. Wiadomo, że jestem zupełnie nieodporna na nowinki więc jak tylko zobaczyłam reklamę to chciałam to mieć, a że siostra jest reprezentantką Avon w Polsce to mi to kupiła. Założenie jest super - przez tydzień stosujesz krem z jednej strony tubki, przygotowując twarz do właściwej kuracji, a przez kolejny tydzień stosujesz krem z retinolem z drugiej strony tubki. I tak na przemian.
Obstawiam krem. Przez pierwszy tydzień stosowania było wszystko super, fajna tekstura, ładnie i delikatnie pachnąca i ładnie się wchłaniająca. Pieczenie zaczęło się w drugim tygodniu, po około trzech dniach stosowania tej strony z super-retinolem (co to właściwie jest?!). Myślę, że to ten krem, ponieważ rano używam kremu na dzień i nie ma pieczenia.
Przy okazji poczytałam sobie o retinolu. Podobno tak ma być, podobno skóra tak zazwyczaj reaguje, podobno się przyzwyczaja i podobno na skutki trzeba czekać około trzech miesięcy. A ja nie mam tyle czasu, bo za cztery tygodnie mam ślub i nie chcę mieć czerwonego i przesuszonego ryja.
Tak więc odstawiam krem na jakiś czas, wrócę do niego po wakacjach, a tymczasem Was Drogie Koleżanki i Koledzy, proszę o radę, co zrobić żeby jak najszybciej przywrócić skórę do stanu używalności? Jakieś domowe sprawdzone sposoby na błyskawiczne nawilżenie i odżywienie? HELP!!!

wtorek, 3 kwietnia 2018

Było se i se minęło.

Czy ja powiedziałam ostatnio, że łazienkę w pół godzinki machnę? O, ja naiwna! Po umyciu ścian poszłąm owszem, wystosować sernik, bo co człowiek tak będzie siedział bezczynnie. Zabrakło mi jednak śmietany, a każdy znany mi puszysty sernik (a taki chciałam) niestety zawiera. No ale nie chciało mi się do sklepu po śmietanę lecieć, więc wyszukałam taki z rosą. Najpierw poczytałam, potem skonstruowałam, takie coś:


Sernik miał na górze piankę bezową, ale nie miała wyschnąć jak beza tylko pozostać piankowa i miękka. I taka pozostała, a z czego jestem dumna. 


A najbardziej dumna jestem z rosy, bo podobno w piekarnikach z nawiewem nie wychodzi, a mnie wyszła i to jeszcze jaka!


A potem musiałam wysprzątać kuchnię, bo mnie przy tym pieczeniu się, jak zwykle, trochę narozrabiało. No i przyszedł czas na malowanie kibelka. Oczywiście zapomniałam już jak to jest i się trochę przeliczyłam. Zanim ponaklejałam te taśmy ochronne, zanim pozabezpieczałam całość przed wypaćkaniem, to trochę czasu minęło. Faktycznie, same ściany to szybciutko, ale całe to przygotowywanie to myślałam że mnie szlag weźmie. No ale w końcu jakoś pomalowałam, to trzeba było sprzęt doczyścić, żeby był gotowy na następną warstwę, bo przemalowywałam z ciemnego na jaśniejszy więc na jednej warstwie się nie skończyło. Ani nawet na dwóch. W sobotę bowiem dopiero musiałam dokończyć malowanie, jako że ta cholerna zielona farba przebijała przez dwie warstwy nawet. Nie mocno co prawda, Chłop nawet nie widział, ale ja widziałam i mnie bardzo w oczy kłuło. A potem pomalowaliśmy jajka, miało być jedenaście, ale wyszło osiem bo trzy stłukłam. Chłop je zabarwił i tak, pędzelkiem :-)
Machnęłam jeszcze w sobotę sałatkę i ćwikłę, a pod wieczór jeszcze żurek. A w niedzielę, jak zapowiadałam, pobudziliśmy się wcześniej, ale po co człowiek będzie wstawał, do czego? Koty się nakarmiło i z powrotem do wyra. I tak zleciało do dwunastej dwadzieścia. Po czym uznaliśmy że zgłodnielim i przekąszać trzeba. No to szybko usmażyłam święconkę, podgrzałam żurek, Chłop nakrył do stołu i tak sobie zasiedliśmy w spokoju, pijąc po drodze pyszną kawkę. A potem spędziliśmy cały dzień na kanapie jak jakie lwy, przekładając tylko części ciała z jednej strony na drugą, nadrabiając zaległości w oglądaniu telewizji, bo ten telewizor tylko wisi na ścianie i kurz zbiera. Obejrzeliśmy więc "Charlie and the chocolate factory" starą wersję z 1971, potem jakiś tam odcinek "Carry on" (brytyjski sitcom komediowy z lat sześćdziesiątych), przy któym się uśmiałam po same pachy, potem "Ice Age", potem nową wwersję "Charlie and the chocolate factory", a potem jeszcze coś i tak nam zleciał dzień. 
W poniedziałek Chłop poszedł do pracy, bo tutaj to nie jest już święto, a ja zostałam sama w domu, więc łaziłam tak z kąta w kąt, starając się coś tam posprzątać, coś tam poukładać, pobawić się z kotami, wyjść nawet nie było jak bo zimno, mroźno i wiało okrutnie sypiąc śniegiem co chwila. A wieczorem poszliśmy sobie do kina na komedię "Blockers", po polsku to chyba "Strażnicy cnoty" i dokładnie o tym ten film jest. Durna ta amerykańska komedia jak większość, ale bawiłam się świetnie i wyrechtałam się za wszystkie czasy. Szok przyszedł na koniec, jak trzeba było wyjść z kina. I żeby wytłumaczyć o co chodzi, muszę zdradzić trochę fabuły. Otóż film jest o grupie nastolatków kończących szkołę i wybierających się na prom (amerykański bal maturalny), który dla wszystkich ma być najwspanialszym i niezapmnianym do końca życia doświadczeniem. Trzy przyjaciółki zawiązują pakt, w którym zapowiadają utratę dziewictwa w tę noc. Przypadkowo (lub nie) dowiadują się o tym ich rodzice, którzy są również kimś w rodzaju przyjaciół. I zaczyna się pościg z czasem i z nic nie przeczuwającymi nastolatkami, aby ich powstrzymać przed spełnieniem zamiaru. Dorośli wkraczają w świat młodzieży, który dla nich jest czymś magicznym i niestety, nie za bardzo zrozumiałym, a młodzież ma jedną i nieodwołalną zasadę na tę noc: zero dorosłych. 
Jak już powiedziałam, bawiłam się świetnie, podobnie jak cała widownia, która chichotała  uroczo na widok majtek. Ale kiedy przyszło wyjść z sali, poczuliśmy się jak ci rodzice z filmu, którzy mieli zakaz wstępu na imprezę. Głupio i staro. Najstarszy szacowany przez nas wiek wszystkich (!) widzów to 25 lat. I tylko my, jak te stare dziady. Hi hi hi!