wtorek, 29 listopada 2011

Już wyjaśniam.

No tak. Zwróciła mi Klarka uwagę że albo ona nie doczytała albo ja nie napisałam, jaka gala, dlaczego i co za konkurs był w tym Londynie.
No to odpowiadam - i jedno i drugie to prawda. Bo tak się zajęłam własnymi przygotowaniami na tę imprezę że rzeczywiście tylko wspomniałam po co i gdzie. Ale wzmianka była, zaczęła się jedynie dość dawno, dlatego rzeczywiście można nie pamiętać. Wybacz Klarko, wybaczcie i inni jeżeli czytając poprzedni wpis zauważyliście że czegoś brakuje.
Gdyby komuś chciało się wrócić, cała historia mojej wyprawy do Londynu zaczyna się na wpisie "O kolczykach" i tam na samym początku napisałam dlaczego i po co.
Więc, w zeszłym tygodniu miałam zaszczyt wziąć udział w największej w Wielkiej Brytanii gali wręczenia nagród za szczególne osiągnięcia w szkolnictwie wyższym, organizowanej przez tygodnik Times. Czyli tak jakby konkurs. I tak jak na podobnego typu imprezach, Oskary, Grammy czy inne, było ileś-tam kategorii, po 5 nominowanych do każdej z nich.  Nasz uniwersytet, The University of Edinburgh, został nominowany w drugiej najważniejszej kategorii - na najbardziej przedsiębiorczy uniwersytet w UK.
Jak już wspomniałam, nie wygraliśmy, byliśmy za Coventry (buuuuuuuu!!!), ale nic to. W następnym roku może będzie lepiej.
Tak na marginesie, co zwróciło moją uwagę to to, że żaden znaczący i wysoko postawiony uniwersytet nie dostał żadnej nagrody. Laureatami za to były te, które najbardziej współpracowały z miejscową (najczęściej zdegradowaną) ludnością lub miały swój wkład w rozwój niedostosowanych społecznie wyrostków, czyli np. pomagały małym murzynkom nauczyć się liczyć przy pomocy zmyślnych kalkulatorków.
Ja mam na ten temat swoje zdanie, ale na razie go nie będę wygłaszać bo jeszcze zostanę posądzona o rasizm.
A czy wiecie że największymi rasistami są czarni?

poniedziałek, 28 listopada 2011

Ach, co to był za... wieczór!

No to mogę pomalutku opisać moje wrażenia z Londynu.
Chaos i jeszcze raz chaos, a jednocześnie wielki porządek. Ogromne kolejki do taksówek, a jednocześnie wszystko bardzo sprawnie porusza się do przodu. Tysiące ludzi na ulicach, wszelkiej barwy i kształtów, do czego nie powinnam być nie przyzwyczajona, bo mamy tu w Edynburgu to samo, ale jednak podział procentowy różnych ras jest widoczny. Tam więcej Hindusów i Murzynów, tutaj więcej Pakistanów i Chińczyków, jeśli wiecie co mam na myśli.
Za wiele czasu nie miałam na zwiedzanie, więc nie zwiedziłam nic, poza skrawkiem Hyde Parku i stacją metra Paddington oraz kilkoma uliczkami City of Westminster. Z tą stacją metra to się uparłam, że nie wracam taksówką, tylko metrem, bo nigdy jeszcze nie byłam w londyńskim underground, więc Brian, kolega z pracy, zgodził się mi potowarzyszyć, mimo że pociąg miał pół godziny później niż ja. No i ku mojej uciesze, a ku katordze Briana zaliczyłam ten swój pierwszy raz. Brian przechodził katusze, bo z powodu urlopu na kóry postanowił jechać od razu z Londynu, miał ze sobą naprawdę ogromną walizę, ciężką jak trzy diabły, nawet nie próbowałam jej unieść gdy "pozwolił" mi zobaczyć jaka jest ciężka. No i musiał taszczyć tę walizę tam i z powrotem po schodach, bo w londyńskim metrze nie ma schodów ruchomych, przynajmniej nie na naszej trasie.  30 schodków w górę, 30 schodków w dół. I tak siedem razy. Uśmiechał się tylko Brian grzecznie, bo dobrze wychowany jest, ale co sobie myślał to jego. No cóż, sam chciał :-)
Pierwszy raz też jechałam w brytyjskim pociągu dalekobieżnym i muszę przyznać że jestem pod wrażeniem. 600 km w 4 godziny 20 minut, z zegarkiem w ręku. Nie trzęsło, nie stukało, klimatyzacja, wózeczek z jedzeniem i piciem co godzinę. W pierwszej klasie alkohole i posiłki serwowane bez przerwy, po prostu jak ktoś chciał to mu nalewano. Ja w pierwszej nie jechałam więc za swoją bułeczkę i herbatkę musiałam zapłacić. Następnym razem mam poprosić o pierwszą klasę, mam przyzwolenie szefa, ha!
Hotel przytulny, niezbyt wielki, w centrum, na londyńskie warunki dosyć przyzwoity, jak mi powiedziano. Pokój dostałam z dwoma podwójnymi łóżkami złożonymi do kupy, podobno miałam farta, bo niektórzy mieli maleńki, że nawet jedno łóżko z trudem wchodziło. Nie wiem, nie widziałam. Dla mnie było OK. Miejsca pod dostatkiem, telewizor, darmowy internet.
Dwie godziny zajęły mi przygotowania. Prysznic, głowa, paznokcie, makijaż, sukienka, to wszystko zajmuje czas, co nie? Wysmarowałam się podkładem, różem, pudrem, wszystko zgodnie z instrukcjami na youtube. Wyglądałam naprawdę dobrze! Ale za skarby świata nie wyszłabym tak na ulicę w świetle dziennym. Nie wiem jak młode dziewczyny mogą się tym smarować na co dzień. Wiem że wyglądałam pięknie, ale wiem też że w naturalnym świetle słońca widać byłoby tę warstwę czegoś na mojej twarzy i nie czułabym się z tym dobrze. W świetle jakie wiedziałam że panować będzie na rozdaniu nagród, czułam się świetnie.
Impreza odbywała się w JW Mariott Hotel i szczerze? No nie wiem co mam napisać na temat hotelu w którym najtańszy pojedynczy pokój za dobę kosztuje ponad 500 funtów. Dość że Brian (ten od walizki) skomentował gdy siedzieliśmy w barze przed imprezą (bo każdy musi się napić przed imprezą, chociaż w menu imprezy są już darmowe przed-imprezowe drinki co nie?), że chciałby być tymi którzy sobie w tym barze tak normalnie siedzą.
Cała gala to 1500 osób w ogromnej sali, 150 stolików po 10 osób, a wszystko doskonale zorganizowane, jedzenie podawane błyskawicznie, w tym samym czasie dla wszystkich i w czasie odpowiednim. Ja nie wiem jak oni to zrobili! Jedzenie - przepyszne. Nie pamiętam menu, ale jak to w tej kulturze, było danie wstępne, czyli przekąska, danie główne i deser, a na koniec kawa. Ogromne talerze, tak że to co na nich, wydawalo się mikroskopijne, że kto się tym naje, ale najedli się wszyscy do syta. Przekąska - rodzaj tarty z jakimś zapiekanym serem w środku, do tego kilka jakiejś mazi która okazała się wspaniałym sosem. Obiad - kawał mięsa wołowego, sześcian o wymiarach mniej więcej 7/7/7cm, czyli gruby, soczysty w środku a jednocześnie bardzo miękki - niebo w gębie. Mięso królowało na wieży zrobionej z gotowanego selera i marchewki. Do tego dwa kwadraciki z ziemniaków, zielona fasolka i znowu, pyszny sos. Deser - nie wiem nawet co, bo wyglądało jak walec z czekoladowej masy z jakąś ciapką i różowym ciasteczkiem na górze, ale wszystko komponowało się i smakowało bezbłędnie. No i wina ile kto chciał, czerwone i białe do wyboru. Piłam na przemian z wodą, tak właśnie piję wino więc się winem nie upijam.
Cała ceremonia rozdania nagród, największa i najważniejsza dla Wyższego Szkolnictwa Brytyjskiego, przebiegała pod dyktando prezentera, aktora i komika Roba Brydona, który z nudnej prezentacji zrobił komediowy szoł, tak że cała sala nie miała siły ani czasu zetrzec uśmiechu z twarzy od początku do końca. Po prostu super!
Nic nie wygraliśmy, ale bawiliśmy się świetnie, najpierw na gali, potem na dyskotece, to znaczy na dyskotece każdy stał z kieliszkiem co-tam-chciał w ręce i gadał z towarzyszami. A potem poszliśmy do hotelu, dałam radę się rozebrać i chyba umyć, bo makijaż miałam zmyty jak zwykle, ale prysznica nie pamiętam, chociaż ręcznik był rzucony byle gdzie. A rano wstałam z bolącą głową, zjadłam śniadanie, zwiedziłam trochę Londyn o czym było na początku. Punktem docelowym mojej wędrówki była apteka w której zaopatrzyłam się w niezbędne środki na po-wczorajsze-dolegliwości. A potem już wiecie.
Głowa mnie przestała boleć dopiero wieczorem, kiedy już w domu wypiłam butelkę zimniutkiego piwa. Podobne leczy się podobnym, szczera prawda!

piątek, 25 listopada 2011

środa, 23 listopada 2011

Reisefieber

Jutro do Londynu! Denerwuję się strasznie. Właściwie to nie wiem czemu, przecież w wielu miejscach byłam, no ale na takiej gali to jeszcze nie. Zamartwiam się jak ja jutro dotrę do hotelu, czy wystarczy mi czasu na przygotowanie, czy moja sukienka będzie odpowiednia. Zamiast pracować, oglądam lekcje makijażu na youtubie i zastanawiam się czy paznokcie swoje czy może kupić sobie sztuczne. Bo moje nie wyrosły mi jeszcze tak jakbym chciała. A sztucznych nigdy nie miałam, ale siostra mnie gorąco namawia. W planach po pracy mam pójście do sklepu kosmetycznego dokupić to czego mi brakuje, czyli jakiś róż na policzki i pędzelek do pudru, ale nie wiem czy pójdę, może po prostu ukradnę córce.
Czuję się jak baba ze wsi która pierwszy raz wybiera się do miasta.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Dlaczego nie lubię poniedziałków

Już raz pisałam dlaczego nie lubię poniedziałków. Teraz mam jeszcze jeden powód który nie powinien był się zdarzyć, który nie powinien się zdarzać w ogóle. KAC.
Kupiłam w zeszłym tygodniu flaszkę dobrej whisky "na święta", kupiłam bo w promocji była. Żeby nie wypić przed świętami postanowiłam wozić ją w bagażniku samochodu, bo wiadomo, co z oczu to i z serca. Miała tam sobie jeździć do świąt i się mrozić. Miała. Bo na swoje nieszczęście dałąm mężowi prowadzić wczoraj, bo mi się nie chciało. No i on wyciągał rzeczy z bagażnika i zobaczył. Wyjął ukradkiem, a w domu z łobuzerskim użmiechem spytał czy wiem co ja w bagażniku miałam. No wiedziałam. No i oczywiście flaszka "pękła", to znaczy nie cała bo trudno w dwie godziny wypić 0,7 litra, ale ubyło dużo.
Pierwsza głupota - otworzenie butelki o ósmej wieczorem.
Druga głupota - wypicie trzech drinków przed snem.
Trzecia głupota - nażarcie się przed snem, bo po tych drinkach apetyt jakoś mi wzrósł w szalonym tempie.
Do tej listy głupot dopiszę jeszcze jedną, kardynalną i niewybaczalną - po jaką cholerę człowiek leczący się na wrzody żołądka czy dwunastnicy w ogóle sięga po alkohol? A to wszystko wina mojego męża, bo jakby nie znalazł toby nie przyniósł, a jakby nie przyniósł to byśmy nie wypili. A jakbyśmy nie wypili to dzisiaj obudziłabym się świeża jak skowronek a nie...
Ciężką miałam noc, bo się budziłam co chwilę, gorąco, zimno, pić, siku i tak na zmianę. A potem wyrzuty sumienia, że przecież człowiek dopiero co ze szpitala wyszedł, a co będzie jak mu się odnowi? A co ja zrobię jak mi się zrobi to samo? Przecież też jestem leczona na wrzody. Do pracy jakoś dotarłam bez problemu, glodna jestem cały dzień jak wilk, to normalne u mnie na kacu. Jeść,  jeść i jeść. Najlepiej coś ciepłego. A teraz w dodatku zaczęła mnie boleć głowa. Nie normalnie na szczeście, tylko tak kacowo, czyli przy większym wysiłku czy gwałtowniejszym ruchu.
No i jeszcze za pięć minut mamy w biurze uroczystość uczczenia jakiejś-tam-pierwszej-nagrody, co wiązać się będzie z butelką szampana. No i jak siebie znam, to troszkę wypiję. Bo lubię, bo wypada, bo na kaca mi pomoże, tak myślę. A po pracy pójdę grać w badmintona, wypocę się, wybiegam i do domu dotrę w stanie używalności. No.

czwartek, 17 listopada 2011

Jak pięknie dziś wyglądam!

Córka pokazała mi niedawno jak się robi makijaż, to znaczy takie tam malowanie oczu czy ust to miałam opanowane, bo robię to od lat i raczej nie wychodzę bez pomalowania, chyba że w weekend do sklepu. Ale ona pokazała mi jak się nakłada podkład, puder i róż, to znaczy dałam sobie zrobić makijaż bo mnie prosiła.
Znając moją córkę myślałam że będę wyglądała jak potwór, bo ona lubi malować twarze, ale najczęściej w dziwny sposó, o czym kiedyś pisałam. Ale to co zobaczyłam w lustrze, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Piękna twarz, doskonale wyprofilowana, 10 lat młodziej, chociaż i tak młodo wyglądam. Spodobało mi się to bardzo więc kupiłam sobie jakiś podkład, bronzer (do podkreślania kości policzkowych które mi nie wystają więc raczej do modelowania twarzy) i puder transparentny. I trenuję od kilku dni. I się sobie podobam! I mam pierwszy w życiu puder!
Może właśnie dzięki temu że nigdy w życiu nie używałam pudru, a podkład raz do roku od wielkiej okazji, moja cera wygląda jak wygląda. No ale nie będę kłamać że po prostu tak już mam. Bo dbam o siebie. Nigdy, przenigdy nie położyłam się spać bez zmycia makijażu bardzo dokładnie, to znaczy tego na oczach. Dzień dziecka może mi się zdarzyć, nie powiem, ale pomalowane oczy do łóżka - nigdy! Zawsze też stosowałam kremy, kiedy byłam młodsza i nie było mnie stać to tańsze, ale musiały być bezzapachowe, bo na przykład pamiętam taki krem z algami Ziaja od którego prawie zwymiotowałam. Kremy zawsze poniżej mojego progu wiekowego, czyli po 30 takie do 30, teraz takie po 30. Krem na noc, krem na dzień, krem pod oczy. To podstawa. Od niedawna stosuję też serum, ale nie codziennie, po prostu wtedy gdy chcę lepiej wyglądać. Z biegiem czasu kremy zaczęły być coraz droższe i lepsze, bo niestety w tej branży co lepsze to droższe. Na Chanel mnie nie stać, ale potrafię dać za kremy dużo, co doprowadza mojego męża do pasji. Ale nie kupuję ich codziennie ani nawet raz na miesiąc, bo są bardzo wydajne. A ja się czuję przez nie piękniejsza. I wiele osób może się z tym nie zgodzić, może mówić że cera to rzecz dziedziczna i tak dalej, ale ja tam swoje wiem. Jak chce się wyglądać ładnie i zdrowo, a przede wszystkim młodziej, to niestety woda z mydłem nie wystarczy. No na pewno nie do twarzy.
Tak więc nadszedł czas że ja też zaczęłam stosować puder i róż, a moja gęba na szczeście nie taka stara jeszcze więc choć ładna, zawsze można ją poprawić:-)
I tak mój blog zamienia się w bloga o kosmetykach, pięknie!

środa, 16 listopada 2011

Jak się nie ma w głowie

A dzisiaj jak co tydzień grałam w badmintona na lanczu. Nic niezwykłego, to prawda. Tylko że zamiast badmintonowej koszulki wzięłam obcisłą bawełnianą, a zamiast spacjalnego biustonosza.... nic. Z gołymi cyckami grać nie wypada i w ogóle ciężko, więc chcąc nie chcąc musiałam zostać w tym co miałam, a miałam swój najlepszy biustonosz. Triumpha. Push-up, z wypchanymi miseczkami, doskonale modelujący i powiększający. Do eleganckiej pracowej bluzki wygląda OK. Do bawełnianej, obcisłej, sportowej, nie wiem czy za bardzo OK, dziwnie się czułam bo coś miałam za dużo.
Gramy tzw. miksta, czyli gra podwójna mieszana, pan i pani. Ale jedna pani zachorowała i musiał ją zastąpić pan, więc skończyło się na grze mieszanej chłop-chłop / baba-chłop. Cycki mogłyby mi się obijać o zęby gdyby nie biustonosz. Nie dziwię się że wszystkie mecze wygrałam :-)
A potem po prysznicu musiałam założyć mokry przepocony biustonosz na czyste ciało, bleeee. I siedzę w nim do teraz. Jak się nie ma w głowie to się ma....

Dla ułatwienia pokazuję różnicę między biustonoszem push up a sportowym, gdyby ktoś miał wątpliwości:

                                                                                                               
 


*** Zdjęcia z internetu

piątek, 11 listopada 2011

O kolczykach c.d.

Odbiło mi już całkowicie. Żeby dopełnić całości stroju to kobieta musi też mieć makijaż. A ja pudru nie używam, podkładu bardzo rzadko. Ale niedawno moja córka postanowiła mnie "pomalowac" i efekt przeszedł moje oczekiwania. Niby nic ze mną nie zrobiła, trochę pudru, trochę różu to i tam, oczy troszkę inaczej podkreślone, bardzo naturalnie i świeżo, czułam się wprost cudownie.
No więc postanowiłam sobie też kupić jakieś akcesoria do makijażu. Już kupiłam tzw. bronzer, którym dzisiaj nawet podkreśliłam na twarzy to co tam miałam podkreślić według instrukcji, ale widzę że brakuje mi jeszcze różu do kolekcji, bo ten dzisiaj to "pożyczyłam" sobie od córki (nie było jej w domu ha ha). Nie wyglądam tak ślicznie jak wtedy gdy ona mnie "zrobiła" ale jeszcze się nauczę.
No i najważniejsze, do tych kolczyków i innych rzeczy dokupiłam sobie coś w czym kobieta dobrze się czuje, czyli lakier do paznokci. Ale nie zwykly tylko taki popękany. O taki:


Ładny prawda? Pierwszy eksperyment zrobiłam srebrno-biały, ale na mój wieczór zabaw mam zaplanowany taki żeby pasował i do kolczyków i do sukienki, czyli czerwono-czarny.
Nawet mój mąż się zdziwił. Zupełnie mi odbiło!

czwartek, 10 listopada 2011

O kolczykach

No więc miało być o kolczykach dzisiaj.
A wszystko zaczęło się od tego że nasza firma, czyli Uniwersytet w Edynburgu, została nominowana do nagrody The Times Dla Szkolnictwa Wyższego w jakiejś-tam-kategorii. I że ja zostałam zaproszona do udziału w tych uroczystościach, bo mój szef zamówił stolik na 10 osób i ktoś do tego Londynu musi jechać. No i trzeba tam jakoś wyglądać. To znaczy faceci na wysoki połysk, w muszkach, broń boże nie krawaty, babki zaś w pełnych kreacjach wieczorowych.
No i się zaczęło bo ja tak szczerze mówiąc to żadnej kreacji wieczorowej nie mam a jedyną czerwoną suknię którą miała to oddałam siostrze bo stała się za duża. No ale mam w szafie coś na specjalne okazje - niewielką czerwoną sukienkę, szytą trochę na wzór chiński, prostą, podkreślającą figurę, z krótkimi rękawkami  i maleńką stójką zapinaną na obojczyku. Kupiłam ją sobie dawno temu jak byłam rozmiar 36, w jakiejś koszmarnie drogiej Galerii Handlowej, bo była w promocji czy przecenie i raz tylko nałożyłam bo mi się urosło. A sukienka leżała i czekała. No i się doczekała.
Niby nic, ale materiał doskonały, nie gniecący, nie jedwab bo jedwabne to mam tylko piżamy i szlafroki. Co ciekawe, materiał jest jakby dwuwarstwowy, na czerwonym tle rozrzucony duży czarny wzór, ale ciężko mi powiedzieć jaki bo raczej niesymetryczny i przypadkowy. Dość że wygląda ażurowo choć koronką nie jest, a na dodatek pokryty czarnym błyszczącym brokatem który się nie osypuje. Jest to mój skarb najdroższy i chyba przeznaczę ją na przedmiot posagowy dla moich dzieci. Chociaż jej nałożyć nie mogłam ze względu na rozmiar przez wiele lat, gdy tylko zobaczyłam buty które kolorystycznie i stylowo pasowały do tej sukienki jak komplet, od razu je kupiłam. Wysokie szpilki, czerwone z czarnym ażurowym wzorem, idealne!
No to mamy już sukienkę, mamy buty. Mam też malutką czarną torebeczkę. Specjalnie do sukienki kupiłam sobie specjalną halko-sukienkę modelującą figurę Shape Sensation firmy Triumph. Mąż dołożył eleganckie pończochy, bo pod takim strojem to przecież rajstopy głupio wyglądają, jak twierdzi. Fajnego mam męża, co nie?
No i teraz dodatki. Mam pierścionek z rubinem który dostałam od małżonka na 15 rocznicę ślubu. Łańcuszka nie potrzebuję bo szyja zakryta. Więc kolczyki. I tu się zaczęła jazda. W sklepach nie mogłam znaleźć niczego odpowiedniego, bo albo za duże albo za małe albo za czerwone albo za plastikowe. No to na ebay.
A na ebayu po prostu zwariowałam. Trzy dni siedziałam obserwując strony, przeszukując oferty z całego świata. A wszystko takie piękne, wszystkie te kolczyki bym chciała... A mogę tylko jedne. No i kiedy w końcu cudem zobaczyłam TE JEDYNE, których zdjęcie jest w poprzednim poście, po prostu musiałam je kupić. Kosztowały 10 razy tyle ile mogłam dać za chińszczyznę. Przyszły błyskawicznie.
Pokazałam je mężowi z niewinnym uśmieszkiem. Zapytał ile dałam. Powiedziałam prawdę. A on, że Pilgrim to jest belgijska firma i że za takie kolczyki to warto.
Takiego mam męża! Nawet na kolczykach się zna. Tylko skąd do cholery on wiedział co to Pilgrim?

środa, 9 listopada 2011

Sprawdzono, poprawiono.

Właśnie przeglądałam swojego bloga i ze zdumieniem zauważyłam że część obrazków mi wcięło. A zdjęcia te są naprawdę ważne, bo na przykład w poście "Kot terrorysta" opisuję co się dzieje na fotce a fotki niet. Albo "Dywagacje na temat sztuki". W "April's Fool" zniknął mi rower który jest kwintesencją całego wpisu, a w "Burza i Dorotka"zaginął bucik o którym była mowa. Dlatego teraz brakujące/zniknięte zdjęcia powkładałam z powrotem, a jak ktoś był i nie widział to zapraszam ponownie.

I jeszcze jedno. Kupiłam sobie kolczyki. W rzeczywistości jeszcze piękniejsze niż na zdjęciu. Ale o tym w następnym poście :-)

Mama na Facebooku

Trochę długo mnie nie było, niby nic się nie wydarzyło a jazda była na okrągło. Byłam bardzo "buzzy" czyli bizzi jak tu mówią, znaczy zaganiana, zajęta, nie miałam czasu. No ale do rzeczy.
Moja mama kupiła sobie komputer. No niby nic wielkiego, komputer teraz każdy ma, ale ona nie miała a uważała że powinna, bo po pierwsze musi przecież z córkami gadać na Skypie, a jak gadać jak nie ma komputera? Po drugie zakupy się robi przez internet i rachunki płaci, do tej pory to wszystko robiła dla niej moja siostra, ale mama też by chciała, sama, bez proszenia. A po trzecie (i chyba najważniejsze hihi) to przecież Diabełek (wnuk, czyli syn tej siostry która ma ADHD, właściwie to on ma ale to chyba po niej) przychodzi do niej czasami i nie ma co ze sobą zrobić a tak lubi komputery... No to kupiła i ma. I nawet tato, który z nowoczesną techniką tyle ma wspólnego że się już nauczyć dzwonić i odbierać rozmowy na komórce, nawet tato sobie raz usiadł i próbował ruszać myszką.
No i wczoraj telefon.
Mama do mnie: Wiesz, wysłałam do Księżniczki (moja córka, babci wnuczka) zaproszenie na Facebooka, a teraz to jej wcale nie widzę i nie wiem o co chodzi i masz jej natychmiast powiedzieć że ma mnie dodać.
Ja do córki: Dlaczego Babci nie zakceptowałaś na Facebooku? Ona się martwi że cię nie widzi.
Córka do mnie: Bo ja myślałam że to ty się podszywasz pod Babcię, żeby mnie podglądać i ją usunęłam.
Ja do córki: Ale to Babcia była, prawdziwa!
Córka do mnie: A ja Babci nie zaakceptuję bo ty mnie i tak będziesz podglądać! A poza tym nie wchodzę już na Facebooka bo jest do d...
Ja do córki: Jak to będę jak nie będę, przecież to Babci konto, ja nie znam hasła!
Mama do mnie: No i co tam tak gadacie?
Ja do Mamy: Ona cię nie zakceptuje bo ją będziesz podglądać, a poza tym ona już nie wchodzi na Facebooka bo mówi że jest do d...
Mama do mnie: No jak to nie zaakceptuje, to zrób coś żebym ja ją widziała.
Ja do Mamy: Dobrze Mamo, postaram się coś zrobić ale nie wiem co i nie obiecuję.
Mama do mnie: Ale ty mnie zaakceptowałaś?
Ja do Mamy: Tak Mamo, ja ciebie tak.

No więc mam jeszcze jednego znajomego na Facebooku. Mama zassała Allegro. A na Farmville posunęła się o kilka poziomów w jeden wieczór!

wtorek, 1 listopada 2011

Tego mi brak.

Tutaj nie ma zwyczaju chodzenia "na groby" 1 listopada. Tutaj w  ogóle nie ma zwyczaju chodzenie na groby. No chyba że na cmentarz, tak sobie pozwiedzać, to owszem. Bardzo lubię cmentarze, szczególnie tutaj, gdzie większość nagrobków to dzieła sztuki, Cmentarz to trochę tak jak mały park. Ławeczki, alejki, podobny klimat w Polsce to chyba tylko na Powązkach.
Wysłaliśmy rodzicom wiązanki i znicze, żeby postawili od nas na grobach dziadków. Oczywiście było gadanie "a po co, przecież my mamy to postawimy i od was", ale to co innego.
Pamiętam, w kraju co roku jeżdziliśmy odwiedzać groby naszych zmarłych krewnych, z i tak wieczorem wybieraliśmy się na nasz miejski cmentarz, pokazać dzieciom jak wygląda nocą w to szczególne święto i zapalić świeczkę za tych o których nikt nie pamiętał. Brakuje mi tego. Brakuje mi tych spacerów, palców maczanych w wosku, widoku dzieci oglądających się za siebie przy każdym kroku.
Nie jestem religijna, ale szanuję tradycję i staram się ją przekazywać naszym dzieciom najlepiej jak umiem. Większość świąt można obchodzić w każdym miejscu na ziemi, Wigilia, Boże Narodzenie, Wielkanoc, je można odtworzyć, wykreować, stworzyć coś lub namiastkę czegoś podobnego do tego co było w rodzinnym domu. Ale Wszystkich Świętych niestety się nie da. Nawet gdyby się poszło ze świeczką na cmentarz, po pierwsze mogli by cię oskarżyć o naruszenie zasad bezpieczeństwa pożarowego, a po drugie jedna świeczka nie uczyni tej atmosfery która jest nieodłączną cechą tego święta. Tego właśnie mi brak.