poniedziałek, 28 listopada 2011

Ach, co to był za... wieczór!

No to mogę pomalutku opisać moje wrażenia z Londynu.
Chaos i jeszcze raz chaos, a jednocześnie wielki porządek. Ogromne kolejki do taksówek, a jednocześnie wszystko bardzo sprawnie porusza się do przodu. Tysiące ludzi na ulicach, wszelkiej barwy i kształtów, do czego nie powinnam być nie przyzwyczajona, bo mamy tu w Edynburgu to samo, ale jednak podział procentowy różnych ras jest widoczny. Tam więcej Hindusów i Murzynów, tutaj więcej Pakistanów i Chińczyków, jeśli wiecie co mam na myśli.
Za wiele czasu nie miałam na zwiedzanie, więc nie zwiedziłam nic, poza skrawkiem Hyde Parku i stacją metra Paddington oraz kilkoma uliczkami City of Westminster. Z tą stacją metra to się uparłam, że nie wracam taksówką, tylko metrem, bo nigdy jeszcze nie byłam w londyńskim underground, więc Brian, kolega z pracy, zgodził się mi potowarzyszyć, mimo że pociąg miał pół godziny później niż ja. No i ku mojej uciesze, a ku katordze Briana zaliczyłam ten swój pierwszy raz. Brian przechodził katusze, bo z powodu urlopu na kóry postanowił jechać od razu z Londynu, miał ze sobą naprawdę ogromną walizę, ciężką jak trzy diabły, nawet nie próbowałam jej unieść gdy "pozwolił" mi zobaczyć jaka jest ciężka. No i musiał taszczyć tę walizę tam i z powrotem po schodach, bo w londyńskim metrze nie ma schodów ruchomych, przynajmniej nie na naszej trasie.  30 schodków w górę, 30 schodków w dół. I tak siedem razy. Uśmiechał się tylko Brian grzecznie, bo dobrze wychowany jest, ale co sobie myślał to jego. No cóż, sam chciał :-)
Pierwszy raz też jechałam w brytyjskim pociągu dalekobieżnym i muszę przyznać że jestem pod wrażeniem. 600 km w 4 godziny 20 minut, z zegarkiem w ręku. Nie trzęsło, nie stukało, klimatyzacja, wózeczek z jedzeniem i piciem co godzinę. W pierwszej klasie alkohole i posiłki serwowane bez przerwy, po prostu jak ktoś chciał to mu nalewano. Ja w pierwszej nie jechałam więc za swoją bułeczkę i herbatkę musiałam zapłacić. Następnym razem mam poprosić o pierwszą klasę, mam przyzwolenie szefa, ha!
Hotel przytulny, niezbyt wielki, w centrum, na londyńskie warunki dosyć przyzwoity, jak mi powiedziano. Pokój dostałam z dwoma podwójnymi łóżkami złożonymi do kupy, podobno miałam farta, bo niektórzy mieli maleńki, że nawet jedno łóżko z trudem wchodziło. Nie wiem, nie widziałam. Dla mnie było OK. Miejsca pod dostatkiem, telewizor, darmowy internet.
Dwie godziny zajęły mi przygotowania. Prysznic, głowa, paznokcie, makijaż, sukienka, to wszystko zajmuje czas, co nie? Wysmarowałam się podkładem, różem, pudrem, wszystko zgodnie z instrukcjami na youtube. Wyglądałam naprawdę dobrze! Ale za skarby świata nie wyszłabym tak na ulicę w świetle dziennym. Nie wiem jak młode dziewczyny mogą się tym smarować na co dzień. Wiem że wyglądałam pięknie, ale wiem też że w naturalnym świetle słońca widać byłoby tę warstwę czegoś na mojej twarzy i nie czułabym się z tym dobrze. W świetle jakie wiedziałam że panować będzie na rozdaniu nagród, czułam się świetnie.
Impreza odbywała się w JW Mariott Hotel i szczerze? No nie wiem co mam napisać na temat hotelu w którym najtańszy pojedynczy pokój za dobę kosztuje ponad 500 funtów. Dość że Brian (ten od walizki) skomentował gdy siedzieliśmy w barze przed imprezą (bo każdy musi się napić przed imprezą, chociaż w menu imprezy są już darmowe przed-imprezowe drinki co nie?), że chciałby być tymi którzy sobie w tym barze tak normalnie siedzą.
Cała gala to 1500 osób w ogromnej sali, 150 stolików po 10 osób, a wszystko doskonale zorganizowane, jedzenie podawane błyskawicznie, w tym samym czasie dla wszystkich i w czasie odpowiednim. Ja nie wiem jak oni to zrobili! Jedzenie - przepyszne. Nie pamiętam menu, ale jak to w tej kulturze, było danie wstępne, czyli przekąska, danie główne i deser, a na koniec kawa. Ogromne talerze, tak że to co na nich, wydawalo się mikroskopijne, że kto się tym naje, ale najedli się wszyscy do syta. Przekąska - rodzaj tarty z jakimś zapiekanym serem w środku, do tego kilka jakiejś mazi która okazała się wspaniałym sosem. Obiad - kawał mięsa wołowego, sześcian o wymiarach mniej więcej 7/7/7cm, czyli gruby, soczysty w środku a jednocześnie bardzo miękki - niebo w gębie. Mięso królowało na wieży zrobionej z gotowanego selera i marchewki. Do tego dwa kwadraciki z ziemniaków, zielona fasolka i znowu, pyszny sos. Deser - nie wiem nawet co, bo wyglądało jak walec z czekoladowej masy z jakąś ciapką i różowym ciasteczkiem na górze, ale wszystko komponowało się i smakowało bezbłędnie. No i wina ile kto chciał, czerwone i białe do wyboru. Piłam na przemian z wodą, tak właśnie piję wino więc się winem nie upijam.
Cała ceremonia rozdania nagród, największa i najważniejsza dla Wyższego Szkolnictwa Brytyjskiego, przebiegała pod dyktando prezentera, aktora i komika Roba Brydona, który z nudnej prezentacji zrobił komediowy szoł, tak że cała sala nie miała siły ani czasu zetrzec uśmiechu z twarzy od początku do końca. Po prostu super!
Nic nie wygraliśmy, ale bawiliśmy się świetnie, najpierw na gali, potem na dyskotece, to znaczy na dyskotece każdy stał z kieliszkiem co-tam-chciał w ręce i gadał z towarzyszami. A potem poszliśmy do hotelu, dałam radę się rozebrać i chyba umyć, bo makijaż miałam zmyty jak zwykle, ale prysznica nie pamiętam, chociaż ręcznik był rzucony byle gdzie. A rano wstałam z bolącą głową, zjadłam śniadanie, zwiedziłam trochę Londyn o czym było na początku. Punktem docelowym mojej wędrówki była apteka w której zaopatrzyłam się w niezbędne środki na po-wczorajsze-dolegliwości. A potem już wiecie.
Głowa mnie przestała boleć dopiero wieczorem, kiedy już w domu wypiłam butelkę zimniutkiego piwa. Podobne leczy się podobnym, szczera prawda!

2 komentarze:

  1. głupio mi jak nie wiem co ale chyba nie napisałaś albo ja przegapiłam - co to była za gala i co to za konkurs?

    OdpowiedzUsuń
  2. Zaczęło sie na wpisie o kolczykach, a zresztą odpowiem w kolejnym wpisie.

    OdpowiedzUsuń