piątek, 31 października 2014

Happy Halloween!

Dzisiaj odpowiednio do okoliczności. Zapraszam na odrobinę humoru, muahahahahaha.....
Stoją dwa duchy przed cmentarzem i patrzą BMW. Jeden do drugiego: 
- Jedziemy?
Drugi:
- No! - i znika gdzieś na chwilę. Po chwili się pojawia z tablicą nagrobkową.
- Po co ci to?
- Bez dokumentów nie można prowadzić!

W starej wieży na pustkowiu siedzą sobie nocą trzy wampiry i grają w karty. Grają grają, noc mija i zrobili się głodni. Jeden mówi:
- Grajcie we dwóch, ja idę coś wrzucić na ruszt.
Długo nie trwało i wrócił. Usta umazane krwią...
- Znacie tę wioskę na południe stąd?
- Mhmm...
- No to już jej nie ma. Wyssałem ich co do jednego...
Drugi wampir wstaje:
- Dobra, teraz wy grajcie a ja napełnię żołądek.
Długo nie trwało i wrócił. Usta umazane krwią...
- Znacie to miasteczko na zachód stąd?
- No...
- Nikt już tam nie mieszka, he, he..., be-ek!
Trzeci wampir wychodzi, rzucając w drzwiach:
- Teraz ja, niedługo wracam.
Wraca jeszcze szybciej niż tamci. Ociężale wchodzi do komnaty. Twarz cała we krwi.
- A ty gdzie byłeś?
- Nigdzie. Wywaliłem się na schodach.


Idzie grabarz nocą przez cmentarz, po chwili słyszy za sobą głos ducha:
- Uuuuu!! - Grabarz nic, idzie dalej.
Po chwili duch znowu do niego:
- Łeee!!!
Również i tym razem grabarz nie zareagował i idzie dalej. Dochodzi do bramy cmentarnej i już słyszy ducha za sobą. Jak się wywinął i zdzielił ducha łopatą. Duch upadł a na to grabarz:
- Można "uuuu", można "łeee" ale nie wolno opuszczać cmentarza!!


Na cmentarzu odbywa się zebranie duchów z różnych epok :
- Kiedy ty umarłeś? - pyta się jeden drugiego.
- Ja za sanacji, Spójrz jak dobrze wyglądam.
- A ty?
- W czasie wojny. Zobacz jaki jestem chudy.
Nagle patrzą idzie trzeci, chudy jak patyk, skóra i kości.
- A ty kiedy umarłeś ?
- Odwalcie się ode mnie straszydła, ja z roboty wracam.


Małżeństwo ogląda horror, nagle na ekranie pojawia się wampir ociekający krwią.
Żona mówi - O matko! TEŚCIOWA???
- Faktycznie trochę podobna!


– Mamo, a dzieci się ze mnie śmieją i mówią, że jestem wampir, buu... 
– Nie synku, nie przejmuj się. I jedz już, bo ci barszczyk skrzepnie...


Mały duch i duży duch zaglądają nocą do okna domu. W oświetlonym pokoju rozbiera się ładna młoda dziewczyna. Duży duch mówi do małego:
- Uciekaj szybko do domu! Tatuś sam będzie straszył tę panią!



Spooky Halloween!

czwartek, 30 października 2014

Wspomnienie wakacji

Moje wakacje w tym roku były... kto czyta mojego bloga ten wie. Piszę o tym bo Czerwona Filiżanka organizuje konkurs na ten temat, w którym postanowiłam wziąć udział, a nuż mi się poszczęści...
A jak nie to przynajmniej zdjęciem się pochwalę. Zasady konkursu są prościutkie, a moje zdjęcie konkursowe wygląda tak:


Już prawie prawie pokusiłam się o stworzenie gifa z zestawem zdjęć, jak to zrobiły niektóre konkursowiczki, ale postanowiłam pozostać przy tym jednym jedynym skromny zdjęciu, które mówi samo za siebie. 
Jest to wspomnienie moich pierwszych egzotycznych wakacji, tych szczęśliwych i niezwykle udanych. Wspomnienie tego za czym tak bardzo dziś tęsknię, słońca, piasku, ciepłego morza, nieba błękitnego kołyszących się lekko na wietrze palm. I rodzinnego ciepła którego nic nie zastąpi. 
Oczywiście ciekawych wakacji było jeszcze wiele, ale to jedno wspomnienie jest najważniejsze, bo pierwsze. 

Zapraszam do konkursu, a potem do głosowania, oczywiście wiecie na kogo :-)

wtorek, 28 października 2014

Chyba wiem skąd się biorą

Wczoraj się domyśliłam, skąd mogą się brać żywe myszy w moim domu. Ten drań szarobury, Tiguś zwierzo-nie-bójca przytargał oczywiście jedną myszkę do chałupy, co obwieścił głośnym miałczeniem. Bosze, on nawet do żarcia tak nie miałczy jak wtedy gdy wtaszcza do domu jakąś zdobysz, choćby nawet to była indycza szyja czy psia kupa.
Przyniósł ją nieruchomą i położył w korytarzu po czym padł zmordowany obok. Musiał się nieźle za nią nabiegać. Miguśka powąchała, ale przecież padliny nie będzie tykać... Ja jak zwykle poszłam po ręcznik papierowy coby myszkę z domku usunąć, złapałam ją, oglądam, cała, zupełnie nie naruszona. Oczy ma zamknięte i słabo, cichutko, ale jednak dycha. Myślę sobie, jeśli ty jeszcze żyjesz to ja cię na trawkę ładnie wypuszczę, ale w spokojne miejsce, żebyś sobie odpoczęła. Poszłam, myszkę wypuściłam, a ona jak wydarła...
Podejrzewam więc że one się po prostu umiejętnie ukrywają, te myszy. Kot je łapie na żywca, przynosi do domu, a która mądrzejsza lub bardziej doświadczona, po prostu udaje nieżywą. Kot odchodzi, bo przecież jak się coś nie rusza to ganiać nie trzeba, a ona w ciemnościach daje dyla w ustronne miejsce. No tak może być, prawda? Już raz miałam w domu ptaka który udawał zupełnie martwego, a po wypuszczenia wzleciał w niebo ile fabryka w skrzydłach dała...
Co ja mam z tymi zwierzętami...

poniedziałek, 27 października 2014

Weekend ze zwierzaczkami.

Nie cieszcie się tak, nie będzie o wizycie do zoo, o dokoceniu, o obserwacji ptaków czy polowaniu. Chociaż, być może co nieco z polowania moje weekendowe działania miały.
Sobotni wieczór spędziłam w miłym towarzystwie pewnego psa i jego pana, przy czym pan nie jest tu tak istotny jak pies. Dyżu czarny labrador, niesłychana przylepa, łasił się, gapił tymi oczami kota za Shreka żeby go głaskać, kładł swój psi łeb na moje kolana, kładł mi się na stopy, cieplutki był jak nie wiem co. Ja tam psy lubię, więc mieliśmy razem sporo zabawy. Trochę się zastanawiałam co to będzie jak wrócę do domu i będę walić psem, jak zareagują koty. Zareagowały pozytywnie, czyli nie pokazały po sobie że coś czują. A może im to rybka, aby miski pełne były....
Koty nakarmione, wypieszczone, więc mogłam spokojnie zasiąść przed telewizorem żeby coś pooglądać. Ja na sofie, Migusia jak zwykle na mnie. Nagle coś ją zaniepokoiło, zeskoczyła na podłogę i zaczęła węszyć. Pod sofą! Myślę sobie, albo szuka zabawki albo jest tam... mysz!
Kto obserwuje mojego fejsbuka wie że dwa dni temu miałam malutką myszkę w kuchni, taką podobną do chomiczka. Bo ja się już nauczyłam po tym co koty przynosiły, że jest w mojej okolicy kilka gatunków myszy. Jedna, taka normalna, myszowata, walcowata, taka zwykła szara mysz. Druga, podobna do niej tylko trochę mniejsza, z cieńszym ogonkiem i ryjkiem spłaszczonym jak u świnki. I trzecia, taka sama jaka uciekała wzdłuż mebli w mojej kuchni w zeszłym tygodniu, maleńka, puchata, podobna do chomiczka. Jak one się nazywają te myszy to ja nie wiem. W każdym razie tą chomiczkową też zainteresowała się Migusia, a maleństwo było tak przerażone że siedziało skulone na bucie i się telepało. No to wzięłam serwetkę, odsunęłam kotka i złapałam myszkę gołymi ręcoma (nie poprawiać!) przez tę serwetkę. Biedusia nawet się nie ruszyła. Miałam ją wynieść na trawnik, ale postanowiłam ukryć ją dalej od domu, więc wyniosłam ją pod drzewo czyli krzak, tam jest pełno suchych liści to jej nie będzie widać. Postawiłam delikatnie w tych suchych liściach, biedactwo się wciąż trzęsło, ale zorientowawszy się że jest już w miarę bezpiecznie, wsunęła się pod liście i tyle ją widzieli. A mój komentarz na facebooku był taki że pewnie koty sobie przyniosły zabawkę, znudziły się więc zostawiły na potem. Bo inaczej to nie wiem, nie mam pojęcia jak ona się mogła w moim domu znaleźć.
No ale wracamy do sobotniego wieczoru. Migusia krąży pod sofą, myślę zajrzę, chociaż łatwo nie jest bo szczelina między sofą a podłogą jest może ze dwa centymetry. Przyniosłam latarkę, poświeciłam, patrzę, a tam rzeczywiście, siedzi sobie, mysza z tych myszowatych, mała ale takie tutaj są. Siedzi i wsuwa ziarno popcornu! Które to oczywiście musiało komuś wpaść pod sofę podczas konsumpcji telewizyjnej, ups! Kotem się nie przejmowała za bardzo, tylko wsuwała to ziarenko, trzymając je w dwóch łapkach. Dałam jej zjeść, ale w między czasie przyszedł Tiguś zaniepokojony odgłosami. I zaczęła się obława. Bo ja moi mili, wszystko czego chciałam to było wydostać tę myszę spod sofy. Bo jak się zalęgnie... oesu!
Jak sobie ta myszka podjadła i zaczęła zdradzać oznaki niepokoju, poszłam poszukać jakiegoś patyka. Nie żeby myszę zatłuc, no co Wy, po to żeby ją spod tej sofy wyciągnąć! Jako że odkąd synuś wszedł w wiek dojrzalszy, patyków u mnie w domu niet, więc rozkręciłam kijek do wędrowania, nie wiem jak się on fachowo nazywa, ale taki z którymi się chodzi. I zaczęłam mieszać nim pod sofą. Możecie sobie wyobrazić scenkę. Rozczochrana baba w szlafroku i papuciach, rozpłaszczona na podłodze, jedną ręką trzymająca latarkę a drugą machająca kijkiem pod meblami. Oczywiście najpierw światło dzienne ujrzały rozmaite kocie zabawki, papierki i połamane długopisy (!), ale metodą prób i błędów udało mi się wysunąć też mysz. Ale ona nie głupia, kilka razy próbowałam, a ona kilka razy zawracała pod sofę. A moje koty nażarte i leniwe, zamiast mysz zaganiać do kąta to tylko udawały że są zainteresowane. No ale koniec końców myszka spod sofy została wygarnięta i pobiegła do korytarza. Koty za nią, Ale oczywiście pobiły sie o nią a ona korzystając z okazji uciekła do jadalni. Łomatkobosko! Zamknęłam drzwi do jadalni i się zaczęło polowanie. Ta myszka nie była taka jak ta chomiczkowa, to była prawdziwa polna mysz, szybka i skoczna, niesamowicie sprytna, niemożliwa do złapania. No ale koty nieustraszone, przecież jak się coś rusza to trzeba za tym gonić. Po chwili jadalnia wyglądała jak Sodoma i Gomora, wszystko było do góry nogami, bo tak jak mysza się przemieszczała, tak ja odsuwałam i przesuwałam kolejne przedmioty. Przy okazji zauważyłam ile śmieci ja miałam w tym pokoju! W każym razie, po pół godzinie całkiem nierównej walki udało się Migusi zagonić myszkę do pudełka z papierami, a  ja tylko na to czekałam. Złapałam z kredensu salaterkę i nakryłam myszkę, tak jak się łapie pająki do szklanki. Jakimś cudem wsunęłam pod spód cienką książkę i tak jak pająka, wyniosłam myszkę na trawnik. Bo już dalej nie miałam siły. Jak tylko poczuła grunt opd łapkami, dała dyla i zniknęła z prędkością światła. Ufff...
Wciąż się zastanawiam, skąd te myszy u mnie z domu? Sprawdziłam chałupę wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu jakichś dziur. Nie ma. Do domu wchodzi się po stopniach, na których większość czasu spędza Migusia. Wychodzi mi na to że one te myszy przynoszą do domu, te koty. No ale dobrze, teraz będę trzymała zawsze jakieś ziarenko pod sofą, mam już przećwiczone, będę myszy łapać na żywca... Mam nadzieję że już ich więcej nie będzie.
A w niedzielę rano obudziłam się pogryziona. Kurde felek myślę, o co chodzi? Przecież komarów nie ma, co jest? Koty jakieś robactwo przywlekły czy co? Dopiero co je odwszawiałam, to nie powinny nic mieć, nigdy nie miały. Podniosłam kołdrę i zauwałyłam od razu na białym małą czarną kropeczkę. Dotknęłam z zamiarem uduszenia, ale jak to nie wyskoczyło w cholerę, znaczy w górę! Dostrzegłam to jeszcze raz, to samo! Pchua jak nic, ło jeżu kolczasty, toż to ja pchuy w życiu na oko nie widziała! No to zobaczyła (o ile to była pchua).
Od razu zdjęłam poszwy, wyniosłam kołdrę z podzuszkami na wiatr, niech przewieje, pościel na 90 stopni do prania, tak że z czarno-białej zrobiła się czarno-szara, dokładne głębokie odkurzanie moim nowiutkim odkurzaczem specjalnym do twardych podłóg, pranie wszystkich koców i kocich kocyków, łącznie z legowiskami, czyszczenie parowe wszystkich dostępnych powierzchni łącznie z materacem... Dodatkowo środek antypchuowy na koty jeszcze raz, w razie wu... Nie drapią się więc pewnie nie mają, ale strzeżonego pambuk strzeże, wiadomo.
Wykończona padłam wieczorem. Dzisiaj nic mnie nie podryzło, ale będę uważać. Cholerne psy.



piątek, 24 października 2014

Humor na piątek

Dzisiaj będzie o zwierzątkach, jak ktoś nie lubi brzydkich słów, to niech zatka uszy hehehe!
----------
Kura do gołębia:
- Co robisz?
- Gówno... A Ty co?
- Jajco!


----------
W lesie ogromne zamieszanie: hałas, odgłos przewracających się drzew, kurz... zwierzęta pierzchają co tchu... Przed mała chatką staje - jak wryty - ogromny dzik:
- Jest Krzysio?
Z chatki cichutkie:
- Nnnnie.
- Jak się zjawi, powiedzcie, że prosiaczek wrócił z wojska.


----------
Przychodzi zajączek do nowo otwartego sklepu misia i mówi:
- Misiu, poproszę pól kilo soli.
- Wiesz zajączku, nie mam jeszcze wagi, nasypię ci na oko.
- Do dupy se nasyp debilu!


----------
Niedźwiadek kupił motorek. Zadowolony jedzie przez las i spotkał zajączka.
Pyta się:
- Ty zając chcesz się przejechać?
- No pewnie.
- Wsiadaj.
Jadą przez las 40 na godzinę, 50, 60. Nagle niedźwiadek poczuł mocny uścisk i mokro. Pyta się:
- Ty zając, zlałeś się ze strachu?
Na to zajączek ze spuszczona głową.
- Tak, zlałem się. Jechałeś bardzo szybko i się bałem.
Zając postanowił się odegrać. Zapożyczył się i kupił szybszy motorek. Szukał niedźwiadka. W końcu szczęśliwy znalazł. I pyta się:
- Ty niedźwiedź chcesz się przejechać?
- No pewnie.
Jadą przez las 40 na godzinę 50, 60, 70, 80. Nagle zajączek poczuł mocny uścisk i mokro. Szczęśliwy pyta się niedźwiadka:
- Ty niedźwiedź, zlałeś się ze strachu?
Na to niedźwiadek ze spuszczoną głową:
- Tak, zlałem się. Jechałeś bardzo szybko i się bałem.
Zając szczęśliwy odpowiada.
- No to się zaraz zesrasz, bo nie mogę dosięgnąć do hamulca.


----------
Idzie stary byk po łące z młodym byczkiem. W pewnym momencie młody woła do starego na widok stadka jałówek:
- Chodź podbiegniemy szybciutko i przelecimy parę.
Na co stary:
- Po pierwsze nie podbiegniemy, tylko podejdziemy, po drugie nie szybciutko, tylko powoli, a po trzecie nie parę tylko wszystkie.


----------
Siedzi zajączek, wilk i żółw. Na stole stoi butelka wódki. Zwierzęta stwierdziły, że to za mało i trzeba by skoczyć po jeszcze. Wilk z zajączkiem od razu wskazali na żółwia. Żółw powiedział:
- Pójdę, ale nie możecie wypić ani kropelki.
Mija tydzień, żółwia nie ma, wilk mówi:
- Pijemy.
- Obiecaliśmy żółwiowi, że nie będziemy pić bez niego.
Tak minął 2 i 3 tydzień. W końcu zajączek bierze butelkę do ręki z zamiarem otwarcia, a żółw wygląda za krzaków i mówi:
- Ej... bo nie pójdę.

Miłego weekendu!
I pamiętajcie - nigdy nie wysyłajcie żółwia po flaszkę!

czwartek, 23 października 2014

Zmora holideja

No i mnie dzisiaj dopadli. I kazali holideja na gwałt wybierać bo zostało mi jeszcze piętnaście dni, z czego dziesięć muszę wybrać do końca roku i koniec. 
No to myślała, myślała, z uszu jej dym buchał a z nosa bombelki (nie poprawiać!), siedziała tak na kalendarzem dwie godziny gapiąc się w niego jak nie przymierzając kot na stado wróbli. Aż zaczęła się kiwać i prawą nóżka machać, jakiś tik nerwowy czy co. No bo jak to, tylko dwa miesiące niecałe, bo z grudnia to właściwie dwa tygodnie mi odpada - od 23-go nie pracujemy aż do 5-go stycznia. Fajnie mamy, co nie? No to wymyśliła że weźmie sobie dwa razy po pół dnia plus po jednym dniu z każdego tygodnia. No ale jak by się nie starała to wychodziło osiem dni. Trzeba było dobrać po jednym dniu dwa razy. No ale teraz dylemat - poniedziałki czy piątki? Najpierw było że poniedziałki, bo po niedzieli to się człowiekowi nie chce iść do pracy, to się można wyspać, a jeszcze jak się jakaś biba przez weekend trafi to na pewno wolny poniedziałek się przyda. Na otrzeźwienie. No ale tak tydzień od wtorku zaczynać??? Wszyscy już w pełni sił witalnych a ja jak zombie, bo ten wtorek by był jak poniedziałek przecież. No to może lepiej piątki. W czwartki gram w badmintona do późna, to nie będę się musiała przejmować porannym wstawaniem, poza tym w piątki w pracy zawsze wszyscy czegoś ode mnie chcą, to niech spadają, jakby nie mogli z tym poczekać do poniedziałku, przez weekend i tak się nic nie zrobi. No to piątki. Ale głupi kalendarz pokazuje że nie wystarczy piątków...
No to pomyślała jeszcze chwilę, podedukowała, zrobiła obliczenia na kartce i wysłała wnioski o urlop. W ilości sztuk dziewięć :-) I poczynając od 3 listopada będę miała czterodniowe tygodnie pracy, a dwa razy nawet trzydniowe! Z czego wychodzi pięć piątków i cztery poniedziałki plus dwa razy po pół dnia. Juhuuu! Tak to się jeszcze nigdy nie nakombinowałam...

środa, 22 października 2014

Właściwe rupiecie na właściwym miejscu

Nie wiedziałam jak przetłumaczyć "all the right junk in all the right places" z piosenki, ale myślę że oddałam sedno wypowiedzi :-)

Drogie panie, i o to właśnie chodzi! Parafrazując to o czym śpiewa dziewczyna, nie należy martwić się rozmiarem, bo faceci lubią za coś potrzymać w nocy :-) I nieważne że nie nosisz rozmiaru zero (drogie Panie, rozmiar zero jest w Ameryce, w Polsce to jest 32!), każdy centymetr Twojego ciała jest piękny, od stóp do głowy. Nie każdy chce być silikonową lalką Barbie, a jak się komuś Twój rozmiar nie podoba to niech spada! Trzeba się czuć dobrze we własnym ciele, jak się nie czujesz za dobrze to zrób coś z tym, ale jak się czujesz świetnie w rozmiarze 18 to tak trzymaj! Jesteś piękna!





wtorek, 21 października 2014

Jak matka z córką

Moja mama była elegancką kobietą. Mówię była bo teraz to już raczej stawia wygodę przed elegancją i na codzień nosi się raczej swobodnie. Ale kiedyś, jak byłam mała, mama moja była zawsze wystrojona, wymalowana i starannie uczesana. Żeby wyjść do sklepu po mleko, stała najpierw pół godziny przed lustrem i poprawiała makijaż. Nic więc dziwnego że szybko postarała się o zastępstwo w zakupach, czyli nas, dzieci swoje. W domu bowiem nosiła taz zwaną podomkę czyli obrzydliwy fartuch zapinany na guziki. Ale tak chodziły wszystkie kobiety wtedy, więc nikogo to nie dziwiło. Za to jak mama wychodziła z domu, choćby na chwilę, to hoho! Przymierzanie przed lustrem, makijaż, włosy... Kiedyś miała piękne czarne włosy, proste, długie do pasa, ale ścięła je dla wygody i chyba z powodu mody bo kto to widział robić trwałą na włosach do pasa? Czy wygodniej jej było nie wiem, bo wiele czasu spędzała nakręcając je na wałki, tapirując i robiąc z nimi te różne cuda co to się robi z włosami żeby pięknie wyglądały.
Kiedyś mama nie posiadała spodni, tylko sukienki i spódnice, zazwyczaj krótkie bo ładne nogi miała to i było co pokazywać. I buty... Pamiętam specjalną szafkę na buty mamy, a w niej same szpilki! Ani jednych butów na mniejszym obcasie, nie mówiąc już o płaskim. Tylko szpilki. Różne różniste, do wyboru i koloru. Jak ona na działkę chodziła w tych szpilkach marchewkę sadzić to ja nie mam zielonego pojęcia. A możę miała jakieś działkowe buty, a ja nie pamiętam...
Mama, jak każda mama, ubierała swe córki na swoje podobieństwo. Zawsze więc elegancko, sukieneczki, lakiereczki, i te nieśmiertelne dwa kucyki z wielkimi kokardami jak z ruskiej czytanki.  Mama miała nawet specjalny wieszak na... moje wstążki, zawsze długie, szerokie, po dwie w różnych kolorach. Bo oczywiście dziecko nie może mieć jednego kucyka, ani warkoczyka, a już broń bosze włosów rozpuszczonych, tylo te dwie wielkie buły nad uszami. Och jak ja nienawidziłam tych kucyków i tego szarpania grzebieniem w czasie ich konstrukcji. Pamiętam jaka szczęśliwa była jak raz mamy nie było i tato uczesał mnie w... opaskę na głowę, a z tyłu rozpuszczone długie włosy (takie jak mama, oczywiście!). I pamiętam jak mama mnie zobaczyła wtedy i zaczęła się drzeć na tata, że co on sobie wyobraża, takie dziecko jak z dżungli rozczochrane na ulicę wypuścić, dawaj mi tu natychmiast grzebień, trzeba porządanie uczesać. Oczywiście w dwa kucyki.
Długie włosy przeżyły komunię i jeszcze jeden rok. Po rocznicy komunii, kiedy skończyła się zabawa w białe sukienki, zapytałam mamę czy mogę iść do fryzjera, bo dostałam od cioci dwadzieścia złotych (chyba!) to na fryzjera wystarczy. Mama powiedziała że ona ze mną nie pójdzie, ale jak chcę to mogę iść sama po szkole. Naiwna, myślała że nie pójdę, hue hue...
Jak mnie zobaczyła tak krótko na pazia ściętą, to mało na zawał nie zeszła, ale już było po ptokach, a ja cała szczęśliwa. Wstążki pozostały do ćwiczenia kokard na mojej biednej siostrze. A wiecie co było najlepszego w tym wszystkim? Że ja te swoje włosy od fryzjerki wzięłam! Poprosiłam żeby mi dała bo dość spory kucyk to był, to mi dała. Przechowywałam je jako relikwię w zamykanym wazonie jeszcze długie lata.
Od tej pory zaczął się mój bunt. Spodnie, adidasy, chłopięce fryzury. Mama co chwilę powtarzała: "Spódnicę byś jakąś ubrała, a nie jak to chłopaczysko..." Pora na spódnice przyszła później oczywiście że przyszła, razem z chłopakami którzy zaczęli się mną interesować. Pora na szpilki jeszcze później, ale i tak na co dzień ubierałam się w dżinsy i sportowe buty. Jako makijaż służyła mi czarna kredka do oczu, potem kilka kolorowych. Maskary zaczęłam używać pod koniec ogólniaka, szminki nigdy. Już na studiach zaczęłam próbować cienie do powiek. I aż do zeszłego roku nie używałam podkładu (!!!). Z czasem wykształciłam sobie jakiś tam styl, raczej swobodny niż elegancki, szpilki tylko od czasu do czasu choć na obcasach ganiam do pracy. Ciuchów jak wiadomo kupować nie lubię, w szafie trzymam latami to co mi sie podoba, dlatego zamiast rzeczy modnych mam rzeczy klasyczne. Nie mam problemu żeby do sklepu wyskoczyć w dresie i bez makijażu, choć na większe zakupy to wolę się już pomalować. Zauważyłam że jak się bardziej elegancko wygląda to w sklepach lepiej obsługują. Dlatego.
Mając w pamięci doświadczenia z dzieciństwa z tymi nieszczęsnymi kokardami, kucykami i sukieneczkami, córkę swoją ubierałam wygodnie w dresiki a na głowie miała włoski raczej krótkie. Czasami troszkę dłuższe, grzywka spięta spineczką, czasami jakaś sukieneczka i kolorowe buciki, ale generalnie chciałam żeby czuła się swobodnie. Czyli - matka ubiera córkę na swoje podobieństwo... I choć przecież nie chciałam być taka jak moja mama, bezwiednie powieliłam tradycję!
Ostatnio z córką rozmawiałyśmy na ten temat. Doszłam do wniosku że nie chciałam być jak moja mama i tworzyłam dziecko na swoje podobieństwo, a nie na podobieństwo mojej mamy. Oczywiście córka zanegowała zupełnie taką postawę stwierdzając że ona właśnie chciała być taka jak babcia, mieć kokardki i sukieneczki i długie włosy i to wszystko czego nie miała bo ja jej nie dałam. I wymyśliłam wtedy, jak to historia się powtarza, moja babcia się nie stroiła, moja mama się stroiła. Ja się nie stroiłam, moja córka się stroi. Tak to idzie w naszej rodzinie, każda chce być inna niż jej matka! Na koniec córka stwierdziła podniosłym tonem:
- Wiesz co, nigdy nie chciałam mieć dzieci, ale teraz to nawet bardzo chcę mieć córeczkę, po to żeby Ci pokazać jak powinno sie wychowywać dzieci, jak powinno sie je ubierać.
- Ha, moja teoria się więc sprawdza! - powiedziałam - jaka matka taka córka! Więc wiedz że ona Ci się też zbuntuje bo ona będzie chciała być jak ja, he he he. Nareszcie będę miała kogoś na swoje podobieństwo!
Córka wyszła z pokoju udając obrażoną...



poniedziałek, 20 października 2014

Co jest???

No ja wiem że dzień dzisiaj durny i chmurny, ale żeby aż tak nikt nic nie pisał? Lenistwo jakieś zupełne świat ogarnia czy co?  Ludzie kochane, co z Wami???


niedziela, 19 października 2014

Kto nie wierzyl...

Pamietacie jak pare tygodni temu pokazywalam jak obrobilam swojego clematisa do gola? Jak ktos nie pamieta to niech zajrzy tu.
A teraz do tych co nie wierzyli. Roslinki mnie lubia, naprawde. A ja mam do nich dobra reke. One to czuja a poza tym na pewno slysza co do nich mowie. A zawsze na koncu operacji mowie do nich: "Teraz wygladasz do dupy, ale niedlugo mi podziekujesz". Pamietacie to zdjecie?


No to teraz, TADAM!!!

Co, nie widzicie? No to patrzcie!

Ja widziecie, clematis zyje i ma sie calkiem dobrze :-) Kto by pomyslal ze jednak jakias iskierka sie tli w tych suchych badylach...
A na zakonczenie kwiatuszek. Zakwitl mi wlasnie nie wiadomo skad. Ostatni nagietek tego roku. Z czarnym lichem w tle, a jakze! 

Milego konca niedzieli zycze!!!



piątek, 17 października 2014

Humor na piątek

Dzisiaj o mężach i żonach hehehe...


***
Kobieta staje przed lustrem i mówi do męża.
- Ojejku przybyło mi zmarszczek, przytyłam, te włosy takie jakieś nijakie... Zbrzydłam. Powiedz mi, kochanie, coś miłego!
- Wzrok masz dalej dobry!


***
Żona wraca do domu i mówi do męża:
- Kochanie wróciłam z salonu kosmetycznego.
Mąż patrzy na Żonę i mówi:
- I co, zamknięte było?


***
Mąż i żona strasznie się pokłócili i nie odzywają się do siebie. Wieczorem mąż pisze karteczkę:
- Obudź mnie o 7.00.
Następnego dnia mąż budzi się o 10.00 i widzi karteczkę:
- Wstawaj już 7.00.


***
Mąż wcześniej wrócił z pracy i zastaje żonę nagą leżącą w łóżku,w wymiętoszonej pościeli
- Co z tobą kochanie?
-Źle się czuję, chyba jestem chora, więc się położyłam....
Małżonek chce powiesić płaszcz do szafy, a żona krzyczy:
- Nie otwieraj szafy tam straszy!
- Ależ kochanie, nie opowiadaj głupstw...
Otwiera szafę i widzi swojego sąsiada zupełnie gołego.....
- No wiesz Władek, tego bym się po tobie nie spodziewał. Żona chora a ty ją jeszcze straszysz.....


***
Siedzi facet na kiblu i stęka. Stęka coraz głośniej, nagle żona przez przypadek gasi światło, a facet:
- O k*rwaaaaa, k*rwa mać, ja pi*rdolę, aaaaa k*rwa mać!!!
Żona zapala światło, wchodzi o łazienki i się pyta:
- Co się stało!? Co się stało?
Mąż na to wystraszony z ulgą: -
- O k*rwa ! Myślałem, że mi oczy pękły...


***
Żona wstała rano z łóżka, rozebrała się do naga i stanęła przed wielkim lustrem w przedpokoju. Zobaczyła obwisły brzuch, oklapnięte pośladki, piersi do pasa, a kiedy zbliżyła do lustra twarz, ujrzała zmarszczki i wory pod oczami. Założyła szlafrok, spojrzała na śpiącego męża i mruknęła z zadowoleniem do siebie: "Dobrze mu tak, dziadowi!"


Wesołego weekendu!




czwartek, 16 października 2014

Co robi kobieta zeby się pocieszyć

Co robi kobieta żeby się pocieszyć? Oczywiście  - idzie na zakupy. Ja tam zakupów nie lubię, moje zakupy polegają głównie na przebiegnięciu z wózkiem przez supermarket, nawrzucaniu co tam uważam za niezbędne i potrzebne i szybkim przejściu przez kasę. Co prawda jest jeden regał przy którym stoję jak debil pół godziny a nawet i dłużej, a mieści się on na stoisku z alkoholami i zawiera wina. Nie piję wina często, ale jak już kupuję to musi mieć odpowiednie parametry, czyli - odpowiedni rocznik (te młodsze niż 2010 odpadają a najlepiej jak jest 2004 i starsze), odpowiednią moc (te z napisem 13% i powyżej), odpowieni smak (nie lubię win bardzo wytrawnych ani zbyt słodkich), odpowiednią dziurę w dnie butelki (im głębsza tym lepiej ale musi być głęboka) i oczywiście odpowiednią cenę czyli najlepiej jakby było w promocji :-) Tak że łażę koło tych półek, selekcjonuję najpierw po roczniku potem po smaku, biorą każdą butelkę do ręki, wkładam palucha w dno, istny cyrk ze mną. I w dodatku jak już mi jakieś wino bardzo smakuje to nigdy nie pamiętam nazwy więc zawsze tak naprawdę kupuje w ciemno. O, po wino to lepiej ze mną nie chodzić na zakupy :-)
Ciuchy. Zakupy ciuchowe robię raz na pół roku, bardzo nie lubię tego robić bo to co mi się podoba na manekinie, nigdy na mnie dobrze nie leży, wybrakowane te manekiny jakieś... Nabieram więc całe naręcze ciuchów i idę z tym do przymierzalni, po czym spocona z nerwów i ze strzechą na głowie wychodzę trzymając w ręku sztuk jeden albo nic. Tak też się zdarza. Ciuchy to najbardziej lubię jak ktoś kupuje dla mnie. Wtedy jakoś cudownym zbiegiem okoliczności zawsze wszystko pasuje. Mówiłam, że manekiny wybrakowane jakieś :-)
Buty. Uwielbiam. Szczególnie przymierzać. Nigdy nie miałam jednak śmiałości żeby przymierzyć Jimmy Choo's czy Loubutin. Chyba się obawiam że pani mnie zapyta czy zapakować a ja nie będę miała serca odmówić i połowa pensji pójdzie w... buty.
Kosmetyki. To już nawet nie ma co opowiadać, wpuśćcie mnie tylko do sklepu. Co prawda rozsądna jestem i najpierw oglądam a potem kupuję, czasami online, mam taki świetny sklep wysyłkowy gdzie wszystko można kupić naprawdę taniej, więc grubsze zakupy robię tam. No bo przecież nie będę robiła zamętu z wacikami czy płynem pod prysznic. Przy drobnych zakupach cena ma mniejsze znaczenie, ale jak mam wydać za krem 40 funtów w sklepie i 30 w internecie to ja wolę wydać 30.
A do czego to ja zmierzałam? No właśnie, w uczty emocjonalnej na skołatane nerwy, zrobiłam sobie ostatnio "randkę w ciemno" czyli zakupiłam perfumy moje ulubione w limitowanej wersji specjalnej, bez wąchania. Poczytałam że to to samo co standardowe, tylko mocniej podkreślone i bardziej intensywne. W to mi graj. Żeby tak pustego przebiegu nie robić to dobrałam sobie maskarę moję jedyną ulubioną Diorshow Blackout i wczoraj przyszło. Tadam! Moja ulubiona Lolita Lempicka w wersji Midnight!




Oczywiście nic w tym domu nie może się odbyć bez wcześniejszego inspektoratu i zatwierdzenia. Widzicie tę brudną łapkę?


Tiguś oczywiście musiał sprawdzić czy zapach się nadaje.


Siedział przy pudełeczku dość długo, to chyba się nadaje :-)


A jak już tak siedział i sprawdzał to ja sobie trochę pozwoliłam...
Czółko.


Pysiorek kochany.


Oczko. Przyjrzyjcie się uważnie co on ma w oczku :-)


I z profilu zamyślony taki...


Mój ryjek kochany...


No. I to właśnie robi kobieta żeby się pocieszyć.


środa, 15 października 2014

Żeby zdążyć


"Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
zostaną po nich buty i telefon głuchy
tylko co nieważne jak krowa się wlecze
najważniejsze tak prędkie że nagle się staje
potem cisza normalna więc całkiem nieznośna
jak czystość urodzona najprościej z rozpaczy
kiedy myślimy o kimś zostając bez niego"*


Nie zdążyłam pożegnać się z Babcią. Umarła we śnie, serce przestało pracować. Lekka śmierć, w sumie wyczekiwana. Babcia była w bardzo poważnym stadium choroby Alzheimera, już właściwie nie wiedziała że żyje, szczerze powiedziawszy zatruwała życie otoczeniu. Moja mama która się nią opiekowała przez ostanie sześć lat, była już na skraju wyczerpania nerwowego. Kobieta nie młoda już przecież, wzięła na swoje barki ciężar opieki nad niesprawnym człowiekiem i nie tylko fizycznie niesprawnym ale umysłowo przede wszystkim i to najbardziej dało się mamie we znaki. Po jej śmierci mama długo nie mogła dojść do siebie, zarzucała sobie że nie opiekowała się swoją matką odpowiednio, że przecież mogłaby jeszcze żyć, że przecież jak to, kupowała jej najlepsze jedzenie, najdroższe leki, dlaczego??? Baliśmy się o mamę w tamtym czasie, bo zaczęła się trząść jakby miała chorobę Parkinsona pomieszaną z Alzheimerem, powtarzała po kilka razy to samo, zapominała że zrobiła coś przed chwilą albo że coś powiedziała. Ponieważ nie jestem blisko, nakazałam siostrom nie panikować i bacznie obserwować, w razie czego podejmie się odpowiednie kroki. Trwało to kilka miesięcy. Mama powoli doszła do siebie, zaczęła wychodzić do ludzi, przestała się telepać, wróciła jej jasność umysłu, a jak w zeszłym miesiącu zakupiła sobie nowe meble do chałupy i wymalowała własnoręcznie pół mieszkania to już wiedziałam - jest dobrze!


"Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą
i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości
czy pierwsza jest ostatnią czy ostatnia pierwszą"*


Stevie jest pogodnym, szczęśliwym człowiekiem. Ma żonę, trójkę zdolnych dzieci, duży dom. Niedawno umarła mu mama. Oczekiwali tego od dawna, w sumie dobrze że już po wszystkim bo strasznie się męczyła. Ciężko tak oglądać cierpienie najbliższych.
Ojciec Stevena był alkoholikiem. Muszę tu sprawiedliwie dodać że alkoholik w Szkocji to trochę inny stereotyp niż ten w Polsce, niemniej jednak alkoholik to alkoholik i życie potrafi obrzydzić. Wiadomo, awantury, niesprawność spowodowana ciągłym upojeniem, wstyd rodziny, upokorzenie najbliższych... Cierpiała ta matka Stevena przez całe swoje życie z mężem alkoholikiem ale rozwieźć się nie chciała, taka stara szkoła, jak małżeństwo to aż po grób. No i los ją w końcu wysłuchał, alkoholik zachorował na raka wątroby i dość szybko odszedł z tego świata, pozbawiając jej trosk i wstydu. Długo trwała żałoba, matka Stevena zbierała się z pomocą dzieci i wnuków całe trzy lata, nie chciała pogodzić się ze śmiercią męża, któy przysporzył jej tyle cierpień. W końcu jednak uznała że jest gotowa rozpocząć nowe, radosne życie, zacząć realizować w końcu swoje marzenia. Chciała nauczyć się malować, nawet zaczęła kurs. Jednak lata życia w stresie zrobiły swoje i w najmniej oczekiwanym momencie dowiedziała się że ma raka. Męczyła się dwa lata, nie zdążyła nacieszyć się życiem. Jaka straszna ironia losu...

Tak sobie siedzę i myślę, żeby zdążyć...
* Fragmenty wiersza "Śpieszmy się" ks. Jan Twardowski

P.S. Aha, mam Facebooka od dzisiaj. To znaczy mój blog ma. Nie wiem zupełnie co z tym zrobić, ale jak inni mają to ja też :-)  Link tutaj  jakby ktoś chciał - ZAPRASZAM!

wtorek, 14 października 2014

Filozoficznie












To po tym jak Synuś ostatnio stwierdził filozoficznie:

S: "Life is a sexually transmitted disease"
Ja: "Nawet jest taki film, wiesz? Życie jako choroba przenoszona drogą płciową"
S: "I nie ma od niej ucieczki... W KAŻDYM przypadku kończy się śmiercią..."

Kurtyna.