czwartek, 31 grudnia 2015

Ostatni raz się widzimy

Oczywiście w tym roku ;-) Jestem tak oryginalna jak Kraśko, wybaczcie. 
Kreacje wyszykowane? Makijaże pozaczynane? Fryzury już poukładane? Szampany się chłodzą? 
Pewnie większość z Was spędzi tę noc tak jak ja, to co się będę chwalić. Jeszcze tylko skoczę do sklepu po coś mocniejszego bo mnie dzieciaki wczoraj przyjechali i wszystko powypijali. A jak wytrzymam do północy to butelkę z bąbelkami otworzę i wypiję za pomyślność moją i Waszą. 

Szczęśliwego Nowego Roku!



środa, 30 grudnia 2015

A w lesie zima

Jak wczoraj napisałam, tak zrobiłam. Trochę wiało, ale w lesie przecież jest cicho. Pojechałam więc do swojego ulubionego lasu, który jest bardzo mały i nawet nie nazywa się forrest tylko woods. Od ostatniego czasu kiedu tu byłam wiele się zmieniło. Pamiętam jak kilka lat temu przy wyjściu z lasu zbierano ankiety, które miały pomóc ulepszeniu terenu i zagospodarowaniu go tak jak ludzie by chcieli. Dostali pieniądze z Unii to chcieli jakoś mądrze wykorzystać. Muszę powiedzieć, że się zdziwiłam, bo wszystkie moje dwa postulaty zostały uwzględnione, co zobaczycie zaraz na zdjęciach. Widocznie taka była wola większości ludzi.

Wejście do lasu (parku) prowadzi z parkingu. I o ten parking właśnie się upominaliśmy, bo przedtem parkowało się przy drodze, byle jak. Nie było tez tej bramy


Idąc doskonale znaną sobie drogą, próbowałam odnaleźć jakiekolwiek znaki wskazuujące na porę roku. Ten sdam las jesienią już opisywałam tutaj, więc można sobie przejrzeć dla porównania.


Wiosna?



Błotnista alejka, na szczęście błoto było w niewielu miejscach.




Mijająca mnie para w odpowiednich do okoliczności chodaczkach.


I moje laczusie :-)


Ciężko by było w normalnym obuwiu przedrzeć się przez to:


Wiosna? Czy pozostałości jesieni?





Węże...





To drzewo chyba jest bardzo stare.



A takją choineczkę każdy chciałby mieć w domu na święta. Akurat do samego sufitu.


Pozostałości jesieni.



Zaciekawiła mnie ta instalacja nadrzewna. Z daleka wydawało się że to jemioła. To zdjęcie zrobione w wielkim przybliżeniu, ale światło było kiepskie i nie udało mi się zobaczyć szczegółów.  




Zaintrygowało mnie to na tyle że zaczęłam wypatrywać podobnych. Znalazłam takie coś




A jednak nie jemioła, tylko jakiś inny pasożyt. Prawdopodobnie to samo co porasta korę drzewa. 




A poniżej mój drugi postulat - miejsce do siedzenia. ie spodziewałóam się tego w tym miejscu, szczególnie że dobudowano niektóre ścieżki, a ta w którą weszłam była i zupełnie nieznana. 


Po drodze napotkałam coś co wyglądało jak ule, ale być może to budki dla ptaków. 



I jeszcze jedno miejsce do siedzenia. Bardzo urokliwe. 


Ta choineczka była mi może do kolan. Śliczna.



Na końcu coś co mnie zadziwiło i ucieszyło najbardziej. Czegoś takiego się nie spodziewałam.




Powiem szczerze że sółońce już zaszło gdy robiłam ostatnie zdjęcia. I wtedy wydarzyło się coś co mi się jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło. Stanęłam na skrzyżowaniu dróg i straciłam orientację w terenie. Wydawało mi się że idę w dobrą stronę, ale wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały że idę w odwrotną. Ale szłam szłam i szłam, w nadziei że gdzieś dojdę a tymczasem zapadał zmrok. Nie bałam się bo las jest naprawdę niewielki i w pół godziny można dojść od końca do końca, więc wiedziałam że do któregoś końca zawsze trafię, a wtedy najwyżej zrobię kółko z powrotem na parking. Na szczęście miałam srajfona a w nim kompas. Pierwszy raz w życiu musiałam się orientować w terenie przy pomocy kompasu! Wiedziałam że parking jest od strony północnej więc ruszyłam na północ. Mój nochal mnie nie zawiódł i niedługo trafiłam na ścieżkę po której zaczęłam wędrówkę. Obawiałam się tylko tego błota w ciemności, ale aż tak ciemno jeszcze nie było więc spokojnie wróciłam do samochodu. Właśnie parkował jakiś samochód, pan z latarką wybierał się dopiero z pieskiem na spacer. A ja zmieniwszy obuwie pojechałam zmęczona do domu. 
Jakoś tak jest że las bardzo mnie męczy, w pozytywnym znaczeniu oczywiście. Nigdy nie jestem tak zmęczona spacerując po plaży jak na przykład po lesie. Chyba duża ilość tlenu daje o sobie znać. 
I tak to zakończył się mój ostatni spacer w 2015 roku. Z dnai na dzień nastrajam się coraz bardziej pozytywnie na przyszłość, zostawiając przeszłość daleko w tyle.  Jutro powitam Nowy Rok z butelką Jacka Danielsa. A co!

wtorek, 29 grudnia 2015

Poświąteczny marazm

Minione święta ogłaszam oficjalnie za najgorsze w życiu. Najgorsza była Wigilia. Popłynęło parę łez. Dobrze że trwały tak krótko.

Czas samotności.
Czas pozbywania się złudzeń.
Czas rozliczania się z przeszłością.
Czas traconych nadziei.
Czas zawieszenia w próżni.
Czas ucieczki.

Nie, pomimo tego wszystkiego nie jestem pesymistką. Pomimo marazmu i beznadziei święta i czas okołoświąteczny spędziłam wyjątkowo aktywnie, każdego dnia miałam coś do zrobienia, każdy dzień przyniósł jakieś nowe doświadczenie. Pojeździłam sobie na rowerze - w niedzielę zrobiłam ponad 50 kilometrów, wczoraj brałam udział w corocznym poświątecznym turnieju badmintonowym, dzisiaj nie mam siły nawet na motor, choć pogoda ładna. W domu bałagan bo nikomu się sprzątać nie chce, koty śpią a ja chyba pójdę na spacer do lasu.
Cieszyłam się na te święta choć oczekiwałam ich z niepokojem. Chciałam sobie odpocząć, odciąć od świata, posiedzieć w samotności. Czasami jednak samotność boli. Nie wiem, jaki jest dzień tygodnia, nie wiem ile mi jeszcze zostało do powrotu do pracy, trwam tak sobie z dnia na dzień, planując tylko jedną rzecz która musi być wykonana, reszta robi się jak leci albo i się nie robi. Poświąteczny marazm. Wolałabym żeby się już skończył...

niedziela, 27 grudnia 2015

To jest lepsze od kawału

Dziekuję wszystkim za życzenia urodzinowe, bardzo miła osłoda dnia wczorajszego, który (z maleńkimi wyjątkami) przesiedziałam sama, albo gadając przez telefon, albo gapiąc się w komputer albo w telewizor, albo w ramach mojej corocznej tradycji w duży ekran, najlepiej 3D. Miałam uczcić urodziny wypadem na Heńku Maczku ale niestety lało cały dzień to i smętnie było. Dzisiaj za to pogoda wzorcowa, ani chmurki na niebie, powiedziałabym że cieplutko gdybym na termometr nie popatrzyła, który wskazuje tylko 6 stopni choć odczuwa się wyraźnie więcej. Po prostu serce rośnie. No a ja jak zwykle mam dylemat - rower czy motor? Już sobie nawet w głowie trasy zaplanowałam na jedno i drugie, dokończę kawę pisząc tego posta i będę musiała zadecydować. Ech.... Wymyśliłam też że rowerku imię jakieś będę musiała nadać, ale to będzie dziewczynka.
Ale, zapędziłam się a miało być o czymś innym. Otóż, co jakiś czas dostaję do moderacji jakieś spamy, że niby komentarze do bloga. Zawsze wywalam bez patrzenia, tym razem jednak przeczytałam, potem przeczytałam jeszcze raz, i jeszcze. Ja rozumiem że to gugiel tłumaczy ale na miłość kreta, to jest lepsze od kawału. Zachowałam dwa takie kfiatki, zobaczcie sami.

Nowy komentarz do posta "Niespodzianki od Anki Wrocławianki" dodany przez Anonimowy : 
Regulaminowy dobór różnicy zasilacza obchodzi od rzeczonego, co proponujemy zanim
uzupełnić A te, jeśli postulują Małżonkowie nabywać wybielenie LED proponuję pamiętać:
Zasilacze do oświetlenia LED czynią na potoku stabilnym DC, na rozciągnięciu 12V (zaledwie 24V
neony każą wyraźniejszego wyciągnięcia


my page: Taśmy LED 300 wodoodporne 5050 Zimny biały


Nowy komentarz do posta "Ach te koty" dodany przez Anonimowy :
Goście lub cierpi ktokolwiek doświadczenia subiektywne miłuj zweryfikowane uwagi towarzyszek, życzliwych, itp.
na temat podwójnych materacy krajoznawczych
takich jednostek niby Bestway, Intex respektuj
osobliwych Z dłuższego toku gonię gwoli siebie materaca przecież
biegunowo nie umiem się ustalić. Im sążniście się uderzam tym średnio spośród moją uchwałą

Check out my webpage łoże małżeńskie swarzędz


Bardzo interesująca reklama małżeńskiego łoża, nieprawdaż? Biegunowo się ustalić i uderzać sążniście uchwałą, azaliż!

piątek, 25 grudnia 2015

Czterdzieści i cztery

Wigilia minęła bez większych problemów, czyli tak jak się spodziewałam, czyli do dupy, czyli właściwie normalnie. Pierwszy dzień świąt też w porządku, a nawet lepiej niż normalnie. Mikołaj przyniósł mi prezenta (sama se kupiłam) więc byłam go wypróbować i wyszło mi całe 20 kilometrów. Zamierzałam dosiąść Heńka, ale Nowy się pojawił i musiałam sprawdzić jak bryka.


Nigdy ale to nigdy 25 grudnia nie wybralam się na rower. Ani na spacer. Nigdy.

A jutro...

Jutro będzie czterdzieści i cztery. Kiedy byłam młoda i piękna (tylko młodość pozostała, hehe!), gnębiła mnie taka durna myśl że dożyję tylko 28 lat i nic więcej. Jakoś 28 przeszło i z poczuciem nieśmiertelności toczyłam się dalej, aż nadejszła ta wiekopomna chwila kiedy trzeba się z liczbami zmierzyć, Ci którzy znają moją wielkość matematyczną zrozumieją że dwadzieścia osiem to tyle samo co czterdzieści cztery. Czyli że jak jutro minie spokojnie to mam podarowane następne osiemdziesiąt dwa numerki, a może troszkę więcej jak dzisiejsza loteria okaże się szczęśliwa. I co ja z tymi liczbami zrobię?

Jako że dzień jutrzejszy dla mnie znamienity będzie i historyczny po prostu, czegoś takiego bowiem nie przeżywa się więcej niż raz, pozwólcie na małe podsumowanie.

26 grudnia 1971 - czerwone, pomarszone, brzydkie i wrzeszczące, za to z czupryną pełną małpich włosów przyszło na świat Utrapienie, któremu nadano imię Iwonka. Które to imię kwestionowawszy wielokrotnie, w końcu pokornie przyjęła do wiadomości, znalazłszy uprzednio w Encyklopedii pochodzenie tegoż, z czym się w końcu dogłębnie i głębokodusznie pogodziła.

Iwona to kobieta o trudnym, dwoistym charakterze. W działaniu jest żywiołowa i przebojowa, ale gdy coś idzie nie po jej myśli, zwija się w kłębek i chowa przed problemem. Jest przy tym bardzo czuła na porażki, które traktuje jako osobistą zniewagę. Posiada dar dyplomacji i świetnie radzi sobie tam, gdzie potrzeba taktu oraz ostrożności, ale bywa do tego niezwykle przekorna. Nikt nie jest w stanie nakłonić jej do zmiany poglądów czy postępowania. Mimo to posiada licznych znajomych. Na co dzień jest bowiem pełna optymizmu i czarująco się uśmiecha. Niestety rzadko ufa ludziom na tyle, by mieć wiernych i oddanych przyjaciół. Jest zaborcza tak w przyjaźni, jak i w miłości. Sama pozostaje bezwzględnie wierna.

Iwona jest to imię pochodzenia staroniemieckiego, od słowa iwa (łuk z drzewa cisowego).
Piękna, pociągająca swym urokiem niczym róża, która zarówno cieszy, jak i kłuje! Kto ją pokocha – musi uważać. Iwona posiada pełną wdzięku, ale i bardzo silną osobowość. Jest zaborcza aż do bólu! Mężczyzna jej życia musi całkowicie podbić jej serce i być jej na wyłączność. Dlatego powinien on posiadać wyjątkowy charakter i wytrzymałość. Iwona pokocha głęboko – spokojną i wierną miłością, ale nie będzie uzewnętrzniać swych uczuć. Można być pewnym, że jeśli powie, iż kocha, to tak jest. W małżeństwie będzie troskliwą i oddaną żoną oraz opiekuńczą matką. Ze smakiem i klasą poprowadzi dom, podejmie gości i będzie godnie prezentować swego wybranka. Ponieważ kocha przyrodę i zwierzę – miejsce jej zamieszkania będzie pełne zieleni i życia.

Dzięki optymistycznemu nastawieniu do życia i świata, Iwona posiada licznych znajomych. Zdarzają jej się także wierni i oddani przyjaciele. I warto się z nią przyjaźnić! Z jednej strony jest bardzo lojalna oraz opiekuńcza i stara się chronić wszystko i wszystkich, z drugiej – nieufna wobec ludzi i ostrożna w bliższych kontaktach. Według niej mało kto zasługuje na miano przyjaciela. Iwona ma też skłonności do intryg, a ludzi zjednuje sobie łatwo poprzez swój czarujący uśmiech. Nigdy nie wiadomo, kiedy obdarza nim szczerze i bezinteresownie, a kiedy pozyskuje nim innych dla sobie wiadomych celów. Iwona to kobieta, która bardzo dobrze czuje się w każdym towarzystwie i zdecydowanie nie potrafi żyć w odosobnieniu.

Energicznie podchodzi do powierzanych jej obowiązków. Bardzo żywiołowa i przebojowa kobieta. Zdecydowanie można na niej polegać – zwłaszcza tam, gdzie interesy wymagają taktu, ostrożności i zdecydowania. Iwona to urodzona dyplomatka. Ale! Gdy coś postanowi – nie warto próbować tego zmienić. Jest niesłychanie przekorna i uznaje tylko swój punkt widzenia. Miejsca pracy wybiera spontanicznie i nie ulega żadnym wpływom. Nastawiona jest na sukces, pieniądze i zaszczyty, co bez problemu osiąga, ponieważ posiada niespotykane zdolności adaptacyjne i inteligencję praktyczną. Niestety porażki uważa za osobistą zniewagę i lepiej nie wchodzić jej w drogę, gdy coś pójdzie nie po jej myśli.
Iwona łatwo dostosowuje się do nowych warunków pracy dlatego też świetnie daje sobie radę w wielu różnych zawodach.

1 września 1978 - Iwonka zaczęła edukację w Szkole Podstawowej Numer Jeden. Trzy lata później, wskutek reorganizacji (i przede wszystkim remontu budynku głównego), Iwonkę przeniesiono do Szkoły Podstawowej Numer Osiem, która co prawda mieściła się tuż za rogiem, ale będąwszy (czy takie słowo w ogóle istnieje?) największą jednostką edukacyjna w mieście nie stanowiła dla bohaterki dostatecznego wyzwania intelektualnego. Niemniej jednak, ujawniając wybitne (nie tylko w skali tej jednostki jak się okazało) umiejętności i wiedzę humanistyczno-geograficzną, wyżej wspomniana Iwonka bez zająknięcia się zdała ze wspaniałym rezultatem egzaminy wstępne i 

1 września 1986 - rozpoczęła edukację w klasie biologiczno-chemicznej (!!!) w najbardziej naówczas prestiżowym w całym województwie liceum ogólnokształcącym, które zaważyło na całym jej przyszłym życiu. Tak wtedy, naiwna, myślała...

W latach 1986 - 1990 zakochała się bez pamięci, zakończyła bardzo obiecującą karierę sportową (och głupia, a mogła być na olimpiadzie i to niejednej), rozpoczęła zabawę w dorosłość, jednocześnie kontynuując z powodzeniem zmagania edukacyjne, które z czasem ukierunkowały się jednoznacznie w jedną, prawdopodobnie jedyną do odganięcia stronę. I tak,

w październiku 1990 roku - Iwonka postawiła stopę w budynku Wyższej Szkoły Pedagogicznej, przekształconej dwa lata później w Uniwersytet, kontynuując edukację na prestiżowym kierunku. Humanistycznym oczywiście. Deklasując konkurencję, uzyskała na egzaminach wstępnych na polonistykę czwartą lokatę z ponad dwustu iluśdziesięciu lub więcej kandydatów, plasując się tylko za laureatami olimpiad, którzy i tak mieli już indeks w kieszeni. 

Szczęście, nieszczęście, głuchy los, nieme przeznaczenie lub po prostu ludzka głupota postawiły Iwonkę przed stanem niedokonanym w październiku 1992 roku, co miało zaważyć na całym jej przyszłym życiu. 26 grudnia tego samego roku, w dzień jej urodzin, nastąpiły pełne emocji zaręczyny, po czym nastąpił krótki acz burzliwy okres przygotowań do ślubu który odbył się już w lutym 1993 roku. Wiecie, presja rodziny i tak dalej. Poszło jak poszło. 

W niedzielę któregoś lipca 1993 roku, tuż przed północą, sta się dokonał i pojawił się cud nazwany przez cały personel szpitala "chińską księżniczką". Córeczka była zaprzeczeniem matki, maleńka, śliczna, przeurocza, delikatna i mięciutka jak srebrna chmurka. Niemal dwa lata później, w czerwcu 1995 roku pojawił się jej braciszek, śmieszny skrzeczak ze spiczastą główką i mięśniami Szwarcenegera, duży i silny chłopak, podoby do siostrzyczki jak dwie krople wody, a jednocześnie różniący się jak pies od kota. I tak pozostało do dzisiaj...

Iwonka konynuowała studia, w roku 1996 uzyskując zasłużony tytuł magistra filologii polskiej. Cóż, wszystko w złym czasie. Pieriestrojka zrobiła swoje, dla nauczycieli niestety zabrakło etatów i Iwonka musiała szukać pracy gdziekolwiek. Najpierw hurtownia artykułów dekoracyjnych, potem krótka praktyka w Urzędzie Statystycznym, w końcu stabilizacja na stanowisku marketingowym w prywatnym przedsiębiorstwie. Ciężko było. Studia podyplomowe, dzieci, ciągłe budowanie własnego gniazda, wzloty i upadki. Nie chcę tego wspominać. 

W znamiennym roku 2004  Iwonka wyjechała do Szkocji. Początki były straszne. Kto nie przeżył emigracji, nie wie. Zresztą, o wielu rzeczach już pisałam na blogu, nie będę się powtarzać. Z czasem zaproponowano mi lepszą pracę, potem awans, i tak już zostało do dzisiaj. Ale to przecież nie podanie o pracę a skrócona blogowa autobiografia. 2 lata temu odbyła się nasza ostatnia wspólna rodzinna wigilia, ale rodziną już wtedy byliśmy tylko na papierze. 

W marcu 2014 roku otrzymałam papiery rozwodowe i od tego czasu pracuje nad własną niezależnością i szczęściem. Z różnym skutkiem. Wydarzenia mijającego roku były dla mnie przełomowe pod każdym względem. Nabrałam pewności siebie jako kobieta, jako człowiek, jako matka, jako córka. Poznałam wiele nowych, wspaniałych osób, umocniłam znajomość z tymi poznanymi już wcześniej, mój blog, olaboga (!) właśnie spojrzałam, przekroczył magiczną liczbę wejść 200 tysięcy, a zaledwie rok temu było sto tysięcy.  
Z innych spostrzeżeń, zupełnie nieoczekiwanie moje noworoczne życzenie spełniło się, ale ironicznie los zrobił mi psikusa i wszystko poszło w zupełnie odwrotną stronę niż oczekiwałam. Z tego wniosek mam na przyszłość - nigdy nie mieć życzeń noworocznych. 

Jutro. 26 grudnia 2015 roku, minie czterdzieści i cztery. Jutro nie będzie wpisu. Jutro będzie dniem tylko dla mnie, nie zaplanowanym, bez oczekiwań. Może motor. Może rower. Może butelka prosecco od samego rana. Telefon do przyjaciela. Filmy od rana do wieczora. Zapomniałam, od lat funduję sobie wyjście do kina. Jutro "Gwiezdne Wojny". Ale to też się może zmienić, w końcu czterdzieste czwarte urodziny ma się tylko raz, prawda? ;-)


czwartek, 24 grudnia 2015

No to wszystkiego

Właśnie odebrałam swój prezent ze sklepu, barszcz już prawie wykipiał, sernik cały zjedzony, uszka jeszcze nie zaczęte, jestem w czarnej dupie ciemnym lesie, a wigilia już za parę godzin. Łomatko, nie wiem jak się wyrobię. Niby tylko trzy osoby, a przecież roboty tyle samo jak dla dwunastu. No bo trzech pierogów przecież nie zrobię.
Dzięuję za kartki świąteczne, przepraszam że w tym roku nikomu nie wysłałam, w ogóle to miało nie być żadnych świąt, ale będą, z opóźnionym zapłonem postanowiłam. No to teraz lecę do garów, a wszystkim moim czytelnikom i w ogóle wszystkim krewnym i znajomym króliczka, życzę po prostu:

wtorek, 22 grudnia 2015

Migusia u weta

Udało mi się kota upolować i umieścić w kontenerku raczej łatwo. Ona w ogóle jest bardzo łatwym kotkiem. Oczywiście na piętnaście minut przed wyjazdem okazało się że Migusi nie ma, więc poszłąm otworzyć bramę z zamiaqrem jej znalezienia. Na całym podwórku jej nie było, stała sobie za to na płocie u sąsiada dwa domy dalej. Kiedy tylko ją zawołałam, zerwała się, zeskoczyła z płotyu i wydarła do domu. Taki grzeczny kot.
Chwaliłam się Wam już że Migusia z gatunku tych cichych jest? W domu głosu prawie nie wydaje, a jeśli już jej się uda to jak myszka. Za to w samochodzie, omój bobrze. Wtedy słychać przynajmniej że kota mam. I tak samo było dzisiaj, nagrałam mojego ślicznego kotka już w lecznicy, podczas oczekiwania na wizytę. Koniecznie oglądać z dźwiękiem proszę.


Śpieszę uprzedzić że wszystko w porządku, po szczepionkę coroczną tylko pojechalim i na generalny przegląd kota. W sumie wszystko w porządku, żadnych szmerów przy oddychaniu, oczka czyste, uszka czyste, wymacali, wyoglądali, biedna Miguśka ze strachu ani sekundy nie spędziła w bezruchu. Niespodzianka przyszła po zważeniu. Okłamałam Was (bo sama nie zapamiętałam dobrze).Migusia w zeszłym roku ważyła 3150 gram. Dzisiaj ważyła 2860 (!) Może była po koopie, nie wiem. Weterynarz się zbytnio nie przejął, stwierdził że waga jest ciągle w normie jak na takiego małego kota, "kościami" raczej nie świeci, nie wygląda mu na nadczynność tarczycy. Normalnie je, normalnie pije, biega nienormalnie ale ona już taka jest. Po prostu jest strachliwa dlatego pędza z szybkością błyskawicy. No cóż. Będziem tuczyć...

niedziela, 20 grudnia 2015

Christmas lunch numer 3 i ostatni

Jak już zaznaczyłam wczoraj kompletnie nie miałam czasu zająć się wpisem wieńczącym moje tegoroczne przedświąteczne występy, które odbyły się w miniony piątek.
Do purystów językowych: brak przecinka pomiędzy słowami "zaznaczyłam", "wczoraj" i "kompletnie" w poprzednim zdaniu jest celem przemyślanym i zamierzonym, bo zupełnie nie wiedziałam gdzie go wstawić. Jednak nie jestem tu po to aby się rozwodzić nad zawiłością polskiego języka, więc do brzegu.
Corocznie w ostatni piątek przed świętami firma organizuje christmas lunch, nie za darmo, o nie! Odtrącają nam za jedzenie w miesiącu poprzednim, za to firma funduje drinki. Z każdym rokiem jednak tych drinków jest mniej i mniej, możecie sobie wyobrazić dlaczego. Tradycyjnie więc po obiedzie idzie się do pubu lub innego baru żeby uzupełnić zapasy płynów w organizmie. O tym będzie później, tymczasem aby kontynuować tradycje wpisów kulinarnych pokażę kilka zdjęć talerzy. Piatkowy lunch zatem wyglądał tak:


Stolik przed podaniem jedzenia.


Moja przystawka. Pasztet z królika ze słonymi ciastkami, sałatą i chutney. Wybaczcie, nie wiem jak to jest po polsku, ale to rodzaj wytrawnego dżemu.


Danie główne. Wybrałam tradycyjnie, czyli indyk z faszerką, po angielsku stuffing (dobrze czytacie, nie faszerowany bo z tego czym się faszeruje zrobiono małe plasterki i położono między plastrami indyka), małą kiełbaską opatuloną plasterkiem boczku, ziemniaczkiem pieczonym, ziemniakami duszonymi, marchhewką i brukselką, polane sosem. Nie wiem co to ta brązowa kulka i zabijcie mnie, nie pamiętam.


Deser... Hmm.... Szczerze powiem że takiego syfu to dawno nie jadłam. Miało to być lekkie ciasto potrójnie czekoladowe. Ludzie obok mają takie samo ciasto tylko cytrynowe. Po tym "deserze" zrozumieliśmy dlaczego podane wino było tak wstrętne. Bo przy tym cieście wydawało się boskie. Tego nie dało się zjeść bez popicia tym pożal się bobrze "trunkiem".


Zadowoleni? To też już tradycja że im lepsezy hotel tym gorsze jedzenie, niestety. W zeszłym roku było w Radisson Blue i przynajmniej dało się zjeść i było fajnie. W tym roku - hotel Grosveor Hilton. Syf, syf, syf. Nawet kawy nie było. Skandal po prostu. Normalnie po takim lunchu ludzie siedzą jeszcze, zamawiają drinki czy wino, rozmawiają. Nie tym razem. No ale tradycji stało się zadość, christmas lunch odbębniony, można było iść się bawić dalej. 
Całą firmą poszliśmy do pobliskiego pubu, gdzie mieliśmy zarezerwowane całe pięterko na kilka godzin. Było super, bawiliśmy się znakomicie. Kiedy nadszedł czas opuszczenia lokalu, podzieliliśmy się na dwie grupy, bo jedni mieli zarezerwowany pub gdzieś na końcu miasta, ale mi nie pasowało bo za daleko do przystanku powrotnego więc poszłam z drugą grupą do innego pubu, w centrum. Czas minął błyskawicznie, nie wiem ile jacków w siebie wlałam, bo stawiano przede mną co chwilę, nie pamiętam żebym za jakiegokolwiek drinka płaciła, ale faceci są od stawiania, co nie? Przy okazji dostałam zaproszenie na ekskluzywne doroczne przyjęcie alkoholowe na środę od jednego z naszych prawników, słyszałam o tych słynnych libacjach ale nie dane mi było przez te wszystkie lata, a tu masz! Nie wiem czy pójdę, jeszcze zobaczę.
W każdym razie, ponieważ zbliżamy się do zakończenia, powiem tylko że po kilku godzinach grupa udała się taksówkami do innego pubu, ale mnie nie bardzo się już chciało bo potem na przystanek musiałabym zasuwać dwadzieścia minut a tak miałam pod nosem. I tak sobie szłam na ten przystanek i sobie zdjęcia robiłam, które w założeniu pewnie miały być arcydziełami godnymi National Geografic co najmniej, a wyszło jak zwykle. West End i Princess Street nocą.






A to na dole to miało być hitowe zdjęcie oświetlonego zamku. Hmmmm.....


I tak to dobiegliśmy do końca naszych przedświąteczno-kulinarnych opowieści. 
Pozdrawiam niedzielnie.