piątek, 30 marca 2012

Świąt nie będzie!

Zapłaciłam dzisiaj pozostałą część za wczasy i jestem zupełnie spłukana. Więc już definitywnie postanowione - Świąt w tym roku nie będzie. Wielkanocnych znaczy. No bo w Wielką Sobotę syn ma trening kadry, na który musi iść bo nie był na ostatnim, a mój mąż w poniedziałek idzie do pracy. Ja mam wolne co prawda w piątek i poniedziałek też, ale w piątek jadę po teściową na lotnisko, bo przyjeżdża w celach "do pracy", znaczy będzie powtarzała i utrwalała matematykę z moim synem, który w maju zdaje tutejszą maturę, a skoro może mieć darmowe korepetycje to czemu nie. Nie żeby był tępy bo jest raczej odwrotnie, ale jak można dziecku własnemu pomóc to się pomaga, co nie? A babcia z chęcią też zobaczy wnuczki.
No więc Wielkanocy nie będzie. Ale jajka być muszą, znaczy pisanki, i jajka w majonezie, i żurek z białą kiełbaską, upiekę też domowy chlebek, sam się upiecze w maszynie. Sałatka jarzynowa, jak zwykle, musi być, choćby tylko na sobotę bo to przecież post, nikt nie będzie się miechem napychał. Post w Wielką Sobotę musi być. Zapomniałam wstawić rzeżuchę żeby do świąt urosła, ale chyba jeszcze zdąży jak posieję dzisiaj. No i najważniejsze, bo przecież kupiłam te specjalne foremki na baranka i króliczka, więc to też się upiecze. Łatwizna. No i sernik bo bez sernika nie ma świąt. I boczek i może galaretę z kurczaka. I jakieś wędliny, boczek musi być. I buraczki z chrzanem. I musztarda. No teściowa też na pewno coś przywiezie to też trzeba będzie zjeść. A na obiad mam kaczkę, zrobię z jabłkami, będzie pyszna.
I kto tu mówi że świąt nie będzie???

czwartek, 29 marca 2012

Znieczulenie

Wyczułam ostrą krawędź na zębie więc zadzwoniłam do dentysty żeby się umówić na jak najszybciej się da, bo chyba  mi się nadkruszył, albo ząb, albo plomba. Zawsze załatwiam zęby szybko, bo się boję żeby się nie pogorszyło, bo co  jak co, ale zęby to chcę mieć wszystkie swoje. No i wypadło na dzisiaj rano.
Ząb jak ząb, ukruszył się troszkę, ale plombę trzeba było wyjąć i albo zrobić koronkę, bezpłatnie, ale do tego trzeba by było jeszcze trochę tego zęba ukruszyć, albo dać białą plombę z formą, wersja prywatna więc droga. Zgadnijcie co wybrałam...
Oczywiście do wszystkiego tu dają znieczulenie, nawet się nie pytają, i ja jestem nawet za ale nie miałam już tak długo nic robione, że zapomniałam jak to jest. Ukłucie nie bolało, igła cieniuteńka, zadziałało bardzo szybko i jest teraz... dwie godziny po zabiegu a ja dalej wyglądam jak Sylwester Stalone, z połową twarzy nieruchomą i nieczułą, od górnej wargi aż po oko. Aż po oko to nie miałam nigdy, to znaczy oko czuję, ale pod okiem to już nie. Można mnie igłami kłuć, nic nie czuję! Ani podłubać sobie w nosie i sprawdzić czy nie pasą się tam przypadkiem jakieś kozy, bo połowa nosa sztywna. Ani się napić, ze szklanki to już niemożliwe w ogóle, ale mam taką specjalną butelkę ze sportową nakrętką więc jak ją sobie włożę prawie do gardła to trochę wody się napiję. Bo jak płycej to mi wycieknie bokiem. Bo usta zamykają mi się tylko w połowie, to znaczy wyglądają jakby były zamknięte całe, ale nad połową nie mam wcale panowania.
Ale przynajmniej ząb mam ładnie zrobiony!

wtorek, 27 marca 2012

Wędrówki ludów i wolne soboty.

Ha, ja już dawno zapomniałam kiedy moje dzieci były rozkosznymi smerfami, teraz to już dorosła panna i prawie siedemnastoletni  kawaler... Ale wciąż wspominam "wędrówki ludów" w nocy, kiedy trzeba było spać w czwórkę w jednym łóżku, na szczęście zafundowaliśmy sobie porządne, wielkie łóżko, w którym z powodzeniem mieściły się cztery osoby w tym dwoje dzieci. Bo wiecie jak dzieci śpią - najczęściej w poprzek.
Początkowo buntowaliśmy się, przecież dzieci mają swój pokój, swoje łóżeczka, więc niech sobie tam same śpią. O co to to nie, moi państwo. Zasypiały ładnie około godziny 21, pioseneczki pośpiewane, bajeczki poczytane, zawsze zasypiały przy bajkach. rodzice z nadzieją do łóżka, nagle bach, jedne drzwi, drugie drzwi, tup tup tup w śpiworku (dzieci spały w specjalnych śpiworkach żeby się nie rozkopywały, co nie przeszkadzało im w tym chodzić) i już jeden taki mały pakował się między mamę a tatę. Za dwie minuty - bach, jedne drzwi, drugie drzwi, tup tup tup i kolejna mała lądowała pośrodku wszystkiego. Więc jak napisałam, na początku buntowaliśmy się, odnosiliśmy do łóżeczek, one się darły, my próbowalismy je usypiać, one udawały że zasypiają, potem bach, tup tup, i wszystko w koło Macieju. A mąż rano do pracy, nie wyspany, zły że nie wyspany, ja zła że on zły i tak dalej. No to przestaliśmy się buntować bo lepiej się wyspać w czwórkę niż nie wyspać w ogóle. Z czasem wędrówki ludów ustały, bo dzieciaki zmęczone padały wieczorem na nos i nie miały czasu się budzić bo rano do przedszkola czy żłobka.
Pamiętam też nasz pierwszy "wolny" weekend. Córka miała jakieś 5 lat, a synek 3. Postanowiliśmy że chcemy się w końcu porządnie wyspać, bo codzienne wstawanie o godzinie siódmej przez kilka lat może się znudzić, prawda? Wymyśliliśmy więc dla dzieci lekcję samodzielności. Wieczorem zrobiliśmy kanapki do lodówki, herbatkę do termosa, talerzyki i kubeczki na stół. Ubranka przygotowaliśmy w takiej kolejności w jakiej dzieci miały je nakładać, czyli na górze majtki, skarpetki/rajtuzy, koszulka, bluza, spodnie/spódniczka na dole. I wyjaśniliśmy że mamusia z tatusiem mają sobotę i chcą troszkę dłużej poleżeć, więc dzieci jak obudzą się wcześniej, mają się same ubrać, przecież już potrafiły same się ubierać, duże były :-0 ,  zjeść śniadanko (oczywiście wszystko wytłumaczone i pokazane jak i gdzie), włączyć bajkę w telewizorze i oglądać lub się bawić cichutko. Nie wolno otwierać drzwi do sypialni, aż rodzice sami wyjdą.
Wiem wiem, co za rodzice, przecież mogło się stać coś strasznego, nigdy się nie przewidzi jakie rzeczy dzieciom do głowy przychodzą, mogły się utopić, podpalić czy zostać porażone prądem, pociąć nożem czy wypaść przez okno. Ha ha, my mieliśmy odpowiedzialne dzieci. A dzieci miały odpowiedzialnych rodziców. Którzy nie spali oczywiście bojąc się że może się stać jak powyżej, ale dali dzieciom spróbować tej samodzielności i wyszli z pokoju gdy wszystko już było załatwione jak należy, a dzieci cichutko rysowały przy stole zerkając co chwila na telewizor. Możecie sobie tylko wyobrazić ich dumne i szczęśliwe twarzyczki - zrobili  coś sami po raz pierwszy w życiu i rodzice byli z nich baaardzo zadowoleni! I to było ich największą nagrodą. A my od tej pory każdą sobotę mieliśmy już "wolną".

piątek, 23 marca 2012

Weekendowa misja.

Mam straszny dylemat. Chodzi o kota. Bo wiadomo, jak się już bierze zwierzątko do siebie, to na zawsze. Rozważaliśmy wszystkie za i przeciw zanim go wzięliśmy i jednym z "przeciw" było - co zrobić z kotem gdy pojedziemy na wakacje? Bo przecież jeździmy co roku, co prawda w zeszłym roku nie byliśmy bo tak wypadło, znaczy byliśmy ale nie wszyscy naraz tak że zawsze był ktoś w domu. W tym roku jednak zdarzy się tak że przez pełne dwa tygodnie nikogo nie będzie w domu. I co?
Zanim wzięliśmy kota, odpowiedzią na "przeciw" dotyczący wakacji było: umieścimy go w hotelu dla kotów. Pełno takich wszędzie, na pewno coś się znajdzie. Koszt dość wysoki, ale jak trzeba to trzeba. Ale teraz, gdy coraz bliżej do terminu, mam coraz większe wątpliwości. Jedno jest pewne - albo hotel albo ktoś kto będzie przychodził dwa razy dziennie i karmił kota. Ba, łatwo powiedzieć.
Wszyscy nasi bliscy znajomi mieszkają daleko od nas, z sąsiadami utrzymujemy kontakty... poprawne ale nic specjalnego, ot zwyczajne dzień dobry. Więc albo kogoś zatrudnić do przychodzenia dwa razy dziennie, co wiązać się może z kosztami jeszcze większymi niż za hotel, albo nie wiem co. Co prawda, znajoma z pracy zaoferowała swą pomoc, ona mieszka w sąsiedniej miejscowości i i tak przejeżdza tędy codziennie do pracy a w weekendy z dziećmi na zajęcia albo na zakupy, poza tym sama ma kota więc wie jak się do tego zabrać, ale... Co będzie jak na przykład zachoruje? Albo coś jej wypadnie i nie będzie mogła przyjść? Myślę że jedną noc to kot by sobie jakoś poradził, ale co potem? Albo, co będzie jak straci kluczyk do klapki, jak to się już ze dwa razy zdarzyło? Jak wejdzie do domu? Albo jak klapka się zatnie, co też czasami się zdarza, rzadko co prawda ale jednak? Jak wyjdzie, gdzie się załatwi? Można by mu zostawić kuwetę, przecież wie jak do niej się robi. No to kupa załatwiona. Może się przespać pod krzakiem w nocy jak nie będzie mógł wejść do domu, ciepło będzie, lato. No to też załatwione. Gorzej z jedzeniem, bo co, pójdzie na żebry? Na pewno by poszedł, a wtedy już po kocie.
Więc może jednak hotel? Ale co on będzie tam sam robił cały dzień? Co prawda bezpiecznie, ciepło, jeść i pić mu dadzą, pogłaszczą jak się da, ale nudno jak cholera, szczególnie dla kota który łazi gdzie chce. I tak mi go żal a tego powodu że nie wiem. Jak sobie poradzi? Co pomyśli? Dopiero niedawno go wzięli z więzienia a już go oddają z powrotem.
Przychodzi mi do głowy jeszcze jeden pomysł. Według mnie najlepszy, ale nie jestem w stanie powiedzieć czy wypali. Sąsiadka która ma trzy koty (dwa Czarne i jeden Tłusty). Może będzie chciała zaopiekować się jeszcze jednym kociakiem w jego własnym domu? Poza tym, to tylko parę metrów, następny dom, widać z okna, może zechciałaby przychodzić dwa razy dziennie i nasypać mu karmy do miseczki. Ja optymistycznie myślę że zechciałaby ale co najgorsze dla mnie to iść i tak po prostu zapytać. Bo przecież rozmawiałam z nią zaledwie parę razy, nie znamy się, nie wiem nawet jak ma na imię, będę musiała odgrzebać w starych kartkach świątecznych.
Tak, to chyba najlepsza opcja. To moja misja na weekend.

poniedziałek, 19 marca 2012

Nie płacz ptaszku.

Nasze drzewo, a raczej krzak, a raczej dwa krzaki połączone ze sobą, zostały jednak dość uszkodzone przez styczniową wichurę, więcej w poście http://iwand71.blogspot.co.uk/2012/01/znowu-wieje.html.
Ale nie okazało się tak od razu.
Wiosna już przecież, żonkile i hiacynty pięknie kwitną, już nawet dwa tulipany mi rozłożyły płatki, a o przebiśniegach czy krokusach to już tylko wspomnienie zostało. No więc pięknego sobotniego poranka tydzień temu Mąż zabrał się do uporządkowania drzewa a raczej krzaka. Jest wieczne zielone, nie wiem jak się nazywa, laurowiśnia czy coś może innego, ale należało je mocno przyciąć bo się rozrosło za bardzo i połowę świata zasłania, nie mówiąc już że się "rozdwoiło" (tak jakby go nie było dwa :-), a może ich dwóch, sama nie wiem...)
Mąż wyniósł drabinę, piły, sekatory i do dzieła. On miał ciąć drzewo, a ja obcięte gałązki na mniejsze kawałki, tak żeby się do kosza zmieściły. Bo mamy taki specjalny kosz na odpady ogrodowe, wywożą go raz na dwa tygodnie. Kupiłam sobie super sekator i tym sekatorem kroiłam każdą gałązkę na mniejsze części, i kroiłam, i kroiłam. Szybko okazało się że kosz to o wiele za mało, ale póki co to nakazałam Mężowi rzucać ścięte gałęzie na ziemię, potem się szybko potnie. I poszłam gotować obiad.
Gdy po jakimś czasie spojrzałam przez okno, zamarłam! Drzewo a raczej krzak, z jednej strony całe wygolone, bez jednego listka, skrócone o połowę, same łyse gałęzie i patyki! Jezus Maria, przecież miałeś je przyciąć a nie opitolić do zera! Mąż nie stracił rezonu, pitolił dalej, a na moje biadolenie kazał mi podejść do drzewa. I wtedy zobaczyłam, że biedne dwa krzaki które tworzą jedno drzewo, że oba niemal wyrwane z korzeniami, i gdyby nie kołek, którym Mąż podparł jeden z nich przed zimą, pewnie by runęły. Korzenie nie wylazły co prawda, ale widać że są mocno nadwyrężone, gdyby się uprzeć to można by je gołymi rękami przewrócić. Pochwaliłam więc Męża za inicjatywę i poszłam gotować dalej.
Golenie i strzyżenie trwało cały dzień. Cały następny dzień trwało rąbanie i dzielenie gałęzi na mniejsze czastki.  Zapakowałam trzy dwustulitrowe wory gałęzi. Które zostały tymczasowo wniesione do garażu bo nie mieliśmy pomysłu co z nimi zrobić. Przez cały tydzień, każdego wieczoru po pracy cięłam gałęzie na kawałki i wkładałam je do wora, nie dało się dużó tego zrobić, wiadomo, po pracy to już się nie chce.
No więc w sobotę zaczęliśmy kończyć.
Około południa mieliśmy już siedem worów. Tylko cztery się zmieściły do samochodu męża, który po złożeniu siedzeń ma całkiem sporo miejsca. A wory były ogromne. Pojechaliśmy na wysypisko śmieci.
Wysypisko? Pierwszy raz byłam z takim miejscu, a jest tuż pod nosem, zaraz za miastem. Zawsze miałam w podświadomości obraz wysypisk z filmów i z Polski, wielki teren z hałdami odpadów. A tutaj, elegancki wjazd w jednym kierunku, strzałki gdzie i co żeby się nie zgubić, kolejka samochodów, i ogromne kontenery wielkości mojego garażu po obu stronach drogi, dokładnie oznaczone jaki odpad do jakiego pojemnika. Pilnuje tego ze trzech ludzi, pomagają, objaśniają, bo nie każdy wie czy stary komputer to do kontenera z urządzeniami elektrycznymi czy z odpadami metalowymi. Osobny pojemnik na dywany, osobny na drewno, osobny na ziemię, jeszcze inny na odpady ogrodowe, takie jak nasze. Poza tym jeszcze z dziesięć innych. Na zabawki, na materiały, na pralki i lodówki, na papiery, i na bóg wie co jeszcze. Tylko opon nie można. Podoba mi się takie wysypisko! Obiecałam że teraz to ja już będę mogła w końcu garaż posprzątać, hehehe!
Jeszcze dwa razy obracałiśmy na to wysypisko wywożąc resztki drzewa a raczej krzaka. I jeszcze nie daliśmy rady dokończyć.
Kończyliśmy w niedzielę. Okazało się że poza gałęziami jest pod tym drzewem jeszcze tona zeschniętych liści, wyszło tego kolejne dwa wory. A dodatkowo krzew który rośnie na prawo od drzewa też, okazało się, wyłapał sporo liści, więc kolejny wór do zapełnienia. Biedna córka pracowała trzy godziny, cierpliwie oddzielając ziarna od plew, czyli bawiła się w Kopciuszka, czyli wybierała z kamyków którymi wyłożona jest część podwóka, patyki i uschłe liście. Znalazła nawet zgubioną dawno przez Tigusia magnetyczną myszkę która była jego kluczykiem do klapki! Dałam jej za to parę groszy, napracowała się, niech ma.
Kot początkowo dzielnie asystował w ścinaniu drzewa, potem w usuwaniu gniazd ptasich, coż, ptakom nie na wiele się one teraz zdadzą bo drzewo łyse, liści jeszcze nie ma wcale, a jak już będą to ptaki sobie zrobią nowe gniazda, a tak to te gniazda tylko namokną w czasie deszczu i zgniją. Potem się znudził (kot) i poszedł spać pod krzak tawułki.
Nasze drzewo a raczej krzak, wygląda teraz biednie, ale wyczyszczone z wszystkich brudów które przez lata ponanosiły ptaki, lekkie od gałęzi i zalegających zeschłych patyków i liści, przygotowuje się na wypuszczenie młodziutkich pędów koncentrując wszystkie swe soki na tym jednym celu - odrosnąć, odrosnąć. Czuję że jest nam wdzięczne. A stary kos, stały mieszkaniec tego drzewa, przylatuje co wieczór, siada na najwyższej gałęzi i śpiewa, aż żal serce ściska. Wyśpiewuje całą swoją złość i smutek, że zabraliśmy mu dom, że nie będzie ptasich dzieci w gniazdku jak co roku. Nie płacz mały ptaszku, liście szybko odrosną i wkrótce znów będziesz mógł się wprowadzić do swojego drzewa. Ale ile z twoich dzieci ocaleje przy takiej ilości kotów w okolicy?


piątek, 16 marca 2012

Marcowa noc

O Matko Bosko, co to się u nas działo wczoraj!
Napisałam w poprzednim poście że nasz Tiguś tak jakby się zaprzyjaźnił z Mniejszym Czarnym Kotem z sąsiedztwa, w zastępstwie Rudego. Ganiały sobie wczoraj oba po obu podwórkach, to znaczy jeden zwiewał a drugi gonił, potem jeden przysiadał, drugi się czaił, potem w długą i tak w kółko.
Musiałam wyjechać na chwilę wieczorem i kiedy wróciłam, nasz kot siedział w otwartej bramie i ani rusz. Widział mnie oczywiście ale przez myśl mu nie przesało żeby ruszyć dupsko z drogi. Poryczałam silnikiem, a on nic. Zatrąbiłam lekko, no to się ruszył. I tak kroczył, nooooga za noooogą parę kroków i stanął. No to ja znowu po klaksonie i znowu... W końcu tak pooowoooooli doszedł do miejsca w którym zaczynają się krzaki, więc wskoczył między nie i udawał że go nie widać. Obraził się czy co?
Po jakimś czasie znowu zaczęły się harce z Mniejszym Czarnym, to samo co przedtem, ale tym razem z odgłosami, harczenie i warczenie, kwilenie i pomiałkiwanie. Ale to nic, koty przecież czasami tak mają, co nie?
W pewnym momencie córka wpadła do pokoju, mamo, mamo, chodź natychmiast, z naszym kotem coś się dzieje! Jak się dzieje to wypadłam w kapciach na podwórko, mamo mamo, on siedzi pod samochodem i tak strasznie miałczy! No to ja do samochodu, a tam spod niego wyskakuje Mniejszy Czarny Kot. Wyskoczył i siedzi. Czy się mnie przestraszył? Chyba raczej nie, bo zaczął miałczeć w stronę naszego który wciąż siedział pod samochodem, i tak sobie wołały na dwa głosy. Ale co to były za głosy! To nie miałki, to jakieś jęki, rozdzierające płacze, kwilenie i zawodzenie. Nasz wyszedł spod auta, razem przeszły (a raczej przeczołgały się) powoli na środek ogródka, posiedziały, pomiałczały i dalej w długą!
Była już późna noc, kiedy znowu rozległy się na podwórku dzikie wrzaski. Mąż się wściekł, wypadł w piżamie na podwórko i rzucił w stronę kotów starym kapciem. Odskoczyły, odskoczyły, ale nie za bardzo, by po chwili zacząć od nowa. Powiedziałam: daj spokój, no przecież marzec jest, to normalne że koty się marcują. Ale żeby kastrowane? Powiedziałam to stojąc w otwartym oknie na piętrze bo oglądałam całe widowisko już od dłuższego czasu. Wyobraźcie sobie cztery głowy, każda w innym oknie, bo przecież każdy z domowników też chciał zobaczyć.  Po północy już było gdy koty pobiegły jeden za drugim i zaczęły się drzeć na płocie u sąsiada jakieś pięc domów dalej, za daleko więc wróciliśmy do łóżek. Ale nie dane mi było się wyspać tej nocy, bo przyłaził z 10 razy i to nie tylko sprawdzał czy żyjemy ale też jak pachną nasze oddechy i czy da się pogłaskać kota nieruchomą ręką leżącą na poduszce. Jak rano wychodziłam do pracy, spał jak zabity, nawet oczu nie otworzył.
Słyszałam już wiele razy wrzeszczące koty, ale swojego jeszcze nie widziałam, a przecież jest z nami już drugą wiosnę. W internecie niewiele znalazłam. Myślałam że sterylizowane koty tracą swoje instynkty, ale widać nie do końca. A ten Mniejszy Czarny Kot to chyba jednak kotka.

środa, 14 marca 2012

To dwudziesty czwarty był lutego...

To dwudziesty czwarty był lutego,
poranna zrzedła mgła,
wyszło z niej siedem uzbrojonych bryk,
królewski niosły znak...

...no i znów bijatyka
no i znów bijatyka
no i bijatyka cały dzień
i porąbany dzień
i porąbany łeb,
dalej bracia, aż po zmierzch!

Trudno uwierzyć ale ta piosenka "uratowała nam życie". Kiedyś wybrałam się z dziećmi, małymi jeszcze, na długą pieszą wycieczkę po górkach i lesie w Jarnołtówku. 6 i 4 latka był ich wiek, ale wędrownicy już z nich byli całą gębą, bo młodszy synuś był już na wyprawie na Kopie Biskupiej, a córusia również zaprawiona w bojach od małego. Nie wybrałam się z nimi na drabinkę wysokogórska, trochę to jednak niebezpieczne z dwójką dzieci pod opieką. Ale spacer był długi, intensywny i dość wyczerpujący, a i ja chyba przeliczyłam ich siły. Dość że po kilku godzinach wyszliśmy z lasu w Pokrzywnej i jakoś do Jarnołtówka trzeba było wrócić. A że dzieci były cholernie zmęczone i już zaczęły marudzić, zaintonowałam piosenkę którą wszyscy znaliśmy z imprez żeglarskich. I tak, śpiewając, pokonaliśmy 4 kilometry.

wtorek, 13 marca 2012

Kuzyn mojego kota

Tigusiu, masz kuzyna! Cieszysz się? Pamiętasz Magdę, twoją ciocię z którą przyszliśmy cię wybierać do schroniska? Magda ma synka Wojtka, tego samego który cię tak zawsze lubi delikatnie głaskać po grzbiecie, ale ty nie za bardzo to lubisz, albo po prostu nie lubisz dzieci. Może ci kiedyś zrobiły krzywdę, tam w wielkim świecie, kiedy błąkałeś się sam po ulicach? No więc ten Wojtek okazało się że bardzo chciał mieć zwierzątko, ale nie takie jak chomik, chomika już ma, ale z chomikiem to nie za bardzo jest co robić. Owszem, wsadzi się takiego chomika do specjalnej plastikowej kuli w której on zasuwa po całym pokoju jak oszalały, ale ile można się śmiać z tego? Chomik cały dzień śpi, a potem je, a potem się trochę bawi w swojej klatce, ale na rękach to nie za bardzo chce. No wiem że kot też śpi cały dzień, ale kot lubi się głaskać zazwyczaj, ty też niekiedy lubisz, prawda? I do łóżka wejdziesz, i gotujesz ze mną i asystujesz przy kąpieli... No więc Wojtek też bardzo chciał mieć kota.
Ale oni mieszkają w bloku i Magda powiedziała że będę mogli mieć tylko takiego kota, który nie będzie wychodził.  Długo szukali, objeździli wszystkie schroniska, przejrzeli mnóstwo ogłoszeń. Wreszcie znaleźli - ragdolla. Ragdoll Tigusiu to taka rasa która na podwórko nie musi wychodzić, słabo się kudłaczy i w ogóle jest bardzo uległa i spokojna. Właściciele musieli go oddać do domu gdzie nie było innych zwierząt, bo ten drań zastraszył całkowicie i swojego brata kota i psa. Terroryzował ich strasznie i nawet nie pozwalał zbliżyć się do miski. Nie było rady, coś musieli z nim zrobić. Zawsze mówiłam, że gdzie dwa koty tam zazwyczaj o jednego za dużo. Szczególnie gdy siedzą w domu i nie wychodzą. No i  Magda z mężem i Wojtkiem przywieźli go w niedzielę do domu, tak więc - masz kuzyna!
Jak się nazywa jeszcze nie wiem, bo zapomniałam, ale jak tylko sobie przypomnę to ci powiem. Jeszcze go nie widziałam, tylko na zdjęciach, ale fajny jest! Kudłaty taki, wygląda zupełnie jak twoi sjamscy koledzy z drugiego domu na prawo, tylko puchaty cały, sierść ma długą, lśniącą. No z urody to nie jest tak cudny jak ty, ale może być. Ja tam chyba jednak wolę coś mniej włochatego, dlatego mam ciebie, ale przecież to ty sam nas wybrałeś, więc jakbyś był trochę bardziej kudłaty to trudno. I tak cię kocham.
A o swojego kuzyna się nie martw, nigdy się nie spotkacie.

czwartek, 8 marca 2012

Dzień kobiet

No proszę. Wszyscy tu jednak słyszeli o Międzynarodowym Dniu Kobiet, chociaż w pracy nikt życzeń nam, kobietom, z tego tytułu nie składał. Rano w samochodzie Synek spytał mnie co się właściwie robi na Dzień Kobiet, bo on pamiętał, że w Polsce coś tam się dawało, jakieś kartki czy coś... Odpowiedziałam że kwiatki się kobietom dawało. Ciekawe co czeka mnie w domu, hehe.
A sama sobie to zrobiłam prezent, a jakże! Właśnie dziś przyszły moje bransoletki i już sobie jedną nałożyłam. Tak, najlepsze prezenty to są te kupione samemu dla siebie!

A wszystkim Kobietom i tak życzę samych uśmiechów i słodyczy.

poniedziałek, 5 marca 2012

Chora z miłości

To nie była szczęśliwa miłość. Teraz Ania to wie, ale wtedy wydawało jej się że spotkało ją coś najlepszego, najpiękniejszego w życiu. Nic więcej się nie liczyło, tylko ta miłość, nikt na całym świecie nie istniał. Tylko ON.
Był ucieleśnieniem jej marzeń. Wysoki, przystojny, dbał o siebie, gdy ją przytulał czuła się bezpiecznie i ciepło. Dla niego czekała aż skończy 18 lat, bo przecież seks z nieletnią jest zakazany i można za to iść do więzienia. A Ania tego nie chciała. A on to rozumiał. Rozumiał tym bardziej że miał już wyrok w zawieszeniu, za rozbój na dyskotece. Coż, silne ciało, głowa gorąca, tak jakoś się zdarzyło. Ale to nie było ważne, bo przecież ją kochał i już więcej tego nigdy nie zrobi. Tak mówił.
Dla niego zerwała znajomości z koleżankami, przez niego przerwała szkołę, do niego wyprowadziła się od rodziców. Właściwie to uciekła z domu, bo wyszła i już nie wróciła. Szukali ją z policją i znaleźli, ale była już pełnoletnia więc co jej mogli zrobić? Przychodziła do domu co jakiś czas, kiedy było już z nią bardzo źle, kiedy kłócili się i on wyrzucał ją z domu, albo kiedy ona nie wytrzymywała i sama wychodziła. A w domu...  robiła rodzicom piekło. Bo nie byli NIM. On dzwonił, najczęściej jednak to ona nie wytrzymywała  rozmawiali godzinami, czasami ona rzucała słuchawką (dosłownie, o ścianę), ale następnego dnia jechała do niego, jak w transie.
W Boże Narodzenie przyprowadziła go do domu. Bo było wtedy dobrze. Miał nocować w jej pokoju, ale przecież i tak by nie spali. Nie chciała budzić rodziców, ale chcąc nie chcąc i tak usłyszeli jak on wychodzi, a właściwie wybiega z domu, w środku nocy. A Ania przyszła do rodziców, do łóżka, jak mała dziewczynka. Mama przytuliła ją tylko, nic nie mówiąc. Rano okazało się że trzeba jechać do szpitala, bo Ania ma głęboką ranę ciętą na udzie. Mówiła że pocięła się sama, przez niego, a on to zobaczył i uciekł. Były święta.
Rodzice spedzili z nią cały dzień w szpitalu, rana na udzie opatrzona i zaszyta, ale to nie przez tę ranę tyle tam siedzieli. Rozmawiali z psychologami. W obecności Ani i osobno. Okazało się że oprócz rany na nodze córka ma znacznie bardziej pokaleczoną duszę. Ale nie chcieli jej zostawiac w szpitalu, na oddziale psychiatrycznym. Mieli zamiar o nią walczyć.
Ania została skierowana do poradni psychologiczno-psychiatrycznej. Umówiła się, nie poszła. Bo znowu było dobrze. Bo on znowu się uśmiechał, mówił że ją kocha. Pewnej nocy zadzwoniła do ojca żeby natychmiast po nią przyjechał. Przyjechał, w środku nocy, zabrał ją ze schodów przed JEGO domem. Umówiła się do psychologa ponownie. Nie poszła. Bo zadzwonił i znowu było dobrze. I tak nieskończoną ilość razy, przeliczalną może na ilość blizn na ciele Ani.
Pewnego dnia zadzwoniono do pracy ojca Ani. Policja. Że ma natychmiast przyjechać do domu. Przyjechał. Policjanci stali pod domem, w którym nie było nikogo. Ania została zabrana z domu przez karetkę pogotowia. Podcięła sobie żyły. Sama zadzwoniła po pomoc. Przyjechała karetka, radiowóz. Przesłuchano ojca Ani, sporządzono protokół, to wszystko.
Krótka rada psychiatry była - ona musi GO zostawić. Ten związek jest chory. Ania nie wyjdzie z tego dopóki z nim będzie. Ale Ania nie chciała nie być z NIM. Chociaż ją bił. chociaż ją maltretował psychicznie, choć napluł jej do ust i rzucił na szafkę. Bo był silny, bo ją mógł obronić...
I w końcu zdarzyło się że Ania zadzwoniła do matki, w środku nocy. Mamo, zabierz mnie stąd, słowa bez emocji, bez płaczu, puste i beznamiętne. Ania nie wyglądała dobrze. Ale nie płakała. W domu zamknęła się w swoim pokoju mówiąc że nic chce z NIM rozmawiać. Nie mówiła co się stało, rodzice nie pytali. A ON dzwonił. Dzwonił i prosił, dzwonił i wygrażał, w końcu przyjechał. Ania zgodziła się z nim porozmawiać. Nie rozmawiali długo, nie odprowadziła go do drzwi. Krzyczał na ulicy, wygrażał, wyzywał, aż w końcu ktoś zwrócił mu uwagę żeby przestał bo wezwą policję. Poszedł.
Ania przeleżała w łóżku dwa tygodnie. Przyszły kolejne Święta, próbowała wstać, pomóc w przygotowaniach, rozerwać się jakoś. Była już na tyle silna że spakowała do pudła wszystkie jego rzeczy i pamiątki po nim i wyniosła na strych. Nie była w stanie ich wyrzucić.
Minęło wiele miesięcy. Ania pozbierała się jakoś, dogadała z rodzicami, skończyła szkołę, wybiera się na studia. Nie związała się z nikim, nie ufa mężczyznom. Dopiero wczoraj, przy okazji wiosennych porządków, natknęła się na TO pudło. Kazała wyrzucić, ale po chwili namysłu zabrała je do pokoju. Przejrzała zawartość po raz ostatni, biorąc do ręki każdą rzecz, po czym własnoręcznie wyniosła pudło do śmietnika. Gdyby w domu był piec, toby je spaliła.

czwartek, 1 marca 2012

Takie tam.

Za oknami wiosna w pełni, a ja czuję się jak wyprana w pralce Frani. I dobrze że już zaraz wychodzę z pracy bobym im tu chyba umarła. Jestem przeraźliwie zmęczona. No ale grałam dzisiaj na lunczu więc poniekąd też i dlatego. Ale jak pomyślę że mam grać jeszcze wieczorem... No nic, twardym trzeba być nie mientkim, jak to mówią więc w domu położę się na godzinkę, odpocznę.
Zespół przemęczenia wiosennego, to chyba to.