wtorek, 29 września 2015

Chwalimy się

Jak zapewne sobie przypominacie, niecałe dwa tygodnie temu miałam kurs motorkowy którego nie udało mi się dokończyć (podobno dużo ludzi tak ma, ale dla mnie to i tak siara straszliwa), więc nie mogąc ujeżdżać Hondka zabrałam się za reanimację roweru. Swoją drogą muszę Hondka jakoś nazwać po bożemu bo zanosi się że więcej tych Hondków się przez moje życie przewinie no to każdy imię będzie mieć musiał indywidualne, co nie? No ale zobaczymy jak się będzie sprawował, takie imię dostanie. W każdym razie, Już w pierwszą sobotę, po odpakowaniu roweru z komórki, umyciu, napompowaniu kół i nasmarowaniu łańcucha okazało się że jest zdolny do jazdy więc wsiadłam i pojechałam. Co bardziej szczegółowo opisywałam tutaj. Początkowo chciałam tylko poćwiczyć technikę, ale jak zaczęłam to zeszło mi tak jak na mapie:


Po tym pierwszym wyczynie doopsko bolało mnie przez trzy dni, tak że niedzielę sobie odpuściłam, ale już w poniedziałek zasiadłam z powrotem na rowerek po pracy, w moich nowych spodenkach rowerowych, kasku i rękawiczkach. Tym razem tylko na chwilę naprawdę tylko pojechałam na parking do Macmerry, czyli na powyższym obrazku gdzieś w okolice numerka 23. Tam sobie pokręciłam ósemki i inne kółka i wróciłam. Nawet nie fatygowałam Endomondo. Podobnie we wtorek i środę. 
Teraz muszę się do czegoś przyznać - wszystkie te dni przejeździłam na pękniętej oponie. Jak się później dowiedziałam, opona se wzięła i pękła na szwie (a dobra opona była, prawie nowa, jeszcze z "kolcami") bo rower stojąc se będąc w komórce przez tyle lat zupełnie bez powietrza naciskał na oponę i ta nie wytrzymała. Oczywiście w pierwszej chwili paniki zadzwoniłam do eksa swojego bo jakoś nam się kontakty poprawiły ostatnio to postanowiłam mu dupę pozawracać. No i on powiedział że jak dętka nie wystaje to mogę jeździć (!?). Pewnie chciał coby mnie szlag szybciej trafił, nie udało się. No ale przejeździłam te parę dni na pękniętej oponie, aż w końcu zaczęłam czuć takie bum-bum-bum, więc pomyślałam dość tego, trza cholerstwo zmienić. 
Więc w czwartek już nie było rowerkowania. Czwartek był początkiem prac konserwacyjno-naprawczych. Po obejrzeniu kilkunastu filmików instruktażowych na youtube i wykonaniu kilku panicznych telefonów do eksa (jak mu dupę zawracać to na całego) udało mi się tę cholerną oponę ściągnąć z tylnego koła, po uprzednim zdjęciu tegoż z ramy roweru co jest sprawą znacznie trudniejszą niż w przypadku koła przedniego, bo są tam te cholerne przerzutki. No ale udało mi się, dętkę sprawdziłam czy cała, oponę wrzuciłam do samochodu i pojechałam do sklepu zakupić nową. W sklepie po prostu wytaszczyłam oponę z bagażnika i zaniosłam z prośbą żeby dali mi taką samą albo podobną a tę sobie zabrali. Co też zrobili :-) Za opłatą ma się rozumieć. 
Piątek po pracy zleciał mi na składaniu tego wszystkiego do kupy. Oesu ale się namęczyłam. Taki sam schemat, filmiki na youtube, paniczne telefony do eksa i w końcu się udało. W międzyczasie głaskałam Hondka żeby się odstresować...
W sobotę do południa ustawiałam przerzutki tylne, a gdy już uznałam że jest mniej więcej w porządku, pojechałam w trasę. Nie planowałam, tak jakoś wyszło. Jak na dolnym obrazku. Najpierw było trochę pod górę, ale za to potem z góry - to była jazda! Nigdy wcześniej tchórzem będąc nie przypuszczałam że jazda na prędkości może być taka fajna. Oczywiście hamulce były w pogotowiu i czasem z nich korzystałam jak myślałam że zaraz się rozpadnie ten mój rower, ale ogólnie frajdę miałam nieziemską. Najgorsze że na koniec znowu musiałam podjechać w górę, ale powolutku, powolutku dałam radę. Zrozumiałam też wtedy jak zmienia się przerzutki żeby rower dobrze chodził, niestety przednia przerzutka okazała się do kitu. O tym za chwilę, a teraz popatrzcie na trasę. Jestem dumna :-) Ósemki i kółka też mi się udało pokręcić!


W niedzielę rano znowu grzebałam w przerzutkach. I znowu, utartym schematem, filmiki na youtube, telefony do eksa... Wydawało mi się że zrobiłam dobrze, więc wyruszyłam w zaplanowaną tym razem trasę. Chciałam udać się do Edynburga, do sklepu motoryzacyjnego kupić coś dla Hondka. Rowerem :-)
W Musselburgh zepsuła mi się przednia przerzutka. Mogłam jechać spokojnie, ale łańcuch mi trochę tarł i bałam się że coś się popsuje. Telefon do eksa (znowu!), obiecał że przyjedzie i zobaczy. Spotkaliśmy się na parkingu, ponaciągał, posprawdzał, potłumaczył, przy okazji wypomniałam mu że przez tyle lat mówił że się nic nie da zrobić z tym rowerem a teraz się jednak da... No cóż, okazało się że linka do biegów jest po prostu za krótka i ktoś przede mną zrobił złą robotę (rower jest second-hand). Przynajmniej ustawił mi na tyle że nie grzechotała, dał mi prawdziwy klucz rowerowy bo nie miałam i poinstruował jak się wymienia linkę w biegach. I że jak nie będę umiała sobie poradzić o on mi pomoże. O! Jak to faceci chętni są do pomocy obcym babom! 
Pożegnawszy się pojechałam jak zaplanowałam. Przejechałam przez cały deptak na Portobello, pogoda cudowna, masakra, pełno ludzi, na deptaku tłumy, rower to musiałam miejscami prowadzić. I nie oburzajcie się na mnie za jazdę po deptaku rowerem, tam można bo jest pół na pół dla ludzi i rowerów. Co ja zrobię że tych pierwszych było znacznie więcej. 
W sklepie kupiłam to co chciałam plus linkę do roweru, pochłonęłam szejka mlecznego w pobliskim Makdonaldzie i pojechałam nazad z powrotem. I powiem że nawet doopsko mnie tak bardzo nie bolało. Trasa poniżej. 


Teraz rower czeka na wymianę linki, a ja czekam na dokończenie kursu co odbędzie się już jutro. A potem, jak pogoda dopisze a ma dopisać w weekend, zabieram Hondka na spacer. I niech się dzieje!

poniedziałek, 28 września 2015

Były sobie kominy dwa...

Sobota, tuż po 12 w południe, pracuję w garażu (ekhem!), odbieram telefon od syna.
- Mamo, mamo, widziałaś?
- Ale co?
- No kominy w końcu rozwalili!
- Jak to rozwalili?
- No to dzisiaj było, nie wiedziałaś?
- No nie wiedziałam, cholera jasna...
- No bo stoję właśnie na North Bridge, jeszcze jest kupa dymu, idź szybko na górę i zobacz porzez okno!
Pobiegłam po schodach w te pędy, dolatuję do okna, faktycznie, kupa rozwiewającego się już dymu a kominów nie ma.
- Ooooo, no nie ma, nawet dymu już prawie nie ma... - mówię z rezygnacją.
- Widzisz, cały rok czekałaś, a teraz jak wybuchło to nawet nie wiedziałaś.
- No nie wiedziałam...
- A ja wiedziałem dlatego stoję tu i oglądam.
No i fajnie. Przegapiłam widowisko.
Elektrownia Cockenzie wpisała się w krajobraz Edynburga i East Lothian już dawno, fajnie było widzieć z daleka gdzie jest dom. Tak wyglądała patrząc z Edynburga, kominy mają po 150 metrów.

(to zdjęcie jest z internetu)

Kiedyś chodziliśmy tam na makrele, bo gdy elektrownia wypuszczała ciepłą wodę do morza to przypływały ławice. Zamknięto ją dwa lata temu, kominy mieli wysadzać w zeszłym roku. Pamiętam gdy ogłosili pierwszy termin, córka warowała z kamerą przy oknie cały dzień. Ale z jakichś powodów to się nie stało, stało się za to w zeszłą sobotę. Poniżej widok sprzed, z okolicy domu. 



Dlaczego nie wiedziałam? Bo całą swą energię skupiłam na naprawianiu roweru i głaskaniu motorka, a zresztą, nie ma co płakać nad wylanym mlekiem. W sobotę i tak zamierzałam pojechać na wycieczkę rowerową, więc szlak mój zahaczył również o byłą elektrownię. Samotny pusty budynek.


Tylko kupy gruzu.


Dookoła wciąż kręcą się ludzie, robią zdjęcia. 


Służby robiące porządek pracowały na okrągło. Oto co zostało z dwóch 150-metrowych kominów cztery godziny po wybuchu.


Proszę, oto co mnie ominęło:


I z drugiej strony:


I z jeszcze innej strony:


Jakiś humor mam... wybuchowy dzisiaj :-) Ale nie co dzień dzieje się to co mnie właśnie ominęło!

Pozdawiam!






piątek, 25 września 2015

Humor na piątek

Wiadomo że przepisów trzeba przestrzegać, a szczególnie tych drogowych. Ja swoim Hondkiem nie będę mogła osiągnąć prędkości wymaganej na autostradzie bo on po prostu tyle nie pojedzie. Dlatego motorkom z literką L w UK nie wolno jeździć po autostradach :-)
Dzisiaj będzie o przekraczaniu prędkości. Zapraszam.


**********
Jedzie dwóch kierowców, jeden maluchem a drugi najnowszym modelem Ferrari. Jadą 100 km/h i gościu z malucha wychyla się i krzyczy:
- Panie zna się pan na samochodach?!
Kierowca Ferrari siedzi cicho. Jadą 200 km/h i gościu z malucha wychyla się i krzyczy:
- Panie, zna się pan na samochodach?!
Kierowca Ferrari siedzi i nic nie mówi. Jadą 300 km/h!!! Ferrari zostaje styłu. Gościu z malucha wychyla się i krzyczy: Panie zna się pan na samochodach!!!
Kierowca Ferrari odpowiada:
- Znam się tylko niech pan się zatrzyma. Zatrzymali się.
Facet z malucha pyta kierowcę Ferrari:
- Panie jak się wrzuca drugi bieg ?!?!?!


**********
Spotyka się dwóch znajomych:
- Widzisz i wygrałem tę sprawę o przekroczenie prędkości.
- Ale jak?
- Mój adwokat udowodnił, że przy 200 km/h nie widać znaku ograniczenia do czterdziestu.


**********
Policjant zatrzymuje blondynkę za przekroczenie prędkości i pyta ją bardzo grzecznie, aby pokazała mu prawo jazdy. Blondynka obrażona odpowiada: 
- Chciałabym, abyście lepiej ze sobą współpracowali. Nie dalej jak wczoraj jeden z was zabrał moje prawo jazdy, a już dziś oczekujecie, że je wam pokażę.


**********
Płaci pani mandat! - mówi dwóch policjantow, zatrzymując samochód, jadący z nadmierną prędkością.
- A czy nie mogłabym zapłacić w naturze?
- Co to znaczy: "w naturze"?
- No, wiecie, musiałabym zdjąć majtki i wam dać...
Policjant odwraca się do kolegi i pyta:
- Potrzebne ci są majtki?
- Nie!
- Mnie też nie


**********
Młody biznesmen mknie swoim nowiutkim porsche. Nagle we wstecznym lusterku dostrzega migające niebieskie światełko. Niewiele myśląc, wciska pedał gazu. Niestety, samchód policyjny nie daje za wygraną. Wreszcie biznesmen zatrzymuje się na poboczu.
Podchodzi policjant, ogląda prawo jazdy kierowcy i mówi:
-Mam za sobą długi dzień, jestem zmęczony i głodny. Jeśli znajdzie pan jakieś dobre wytłumaczenie, puszczę pana wolno.
-No bo... - kombinuje biznesmen.- W zeszłym tygodniu żona zostawiła mnie dla policjanta. Bałem się, że chcecie mi ją oddać.
-Życzę miłego weekendu - salutuje policjant.


**********
Policjant zatrzymuje faceta za przekroczenie prędkości. Kiedy podchodzi do samochodu, widzi, że ten jest bardzo zdenerwowany.
- Dobry wieczór panu. Wie pan, dlaczego pana zatrzymałem?
- Tak, panie władzo... Za przekroczenie prędkości, ale to sprawa życia i śmierci.
- Ach, tak? Dlaczego?
- Naga kobieta czeka na mnie w domu.
- Nie rozumiem, dlaczego miałaby to być sprawa życia i śmierci.
- Jeśli nie dotrę tam przed moją żoną, będę martwy.


**********
Babcia Jasia jedzie samochodem.
Nagle zatrzymuje ją policja:
- Widzi pani ten znak? - stróż prawa pokazuje ograniczenie prędkości do 50 kilometrów na godzinę. - A pani przekroczyła siedemdziesiątkę!
- Nie prawda! To ten kapelusz tak mnie postarza!


Pozdrawiam!




środa, 23 września 2015

O sypaniu

Chyba zaczynam się sypać.
Od dłuższego czasu kaszlę co jakiś czas, cały czas cos mi siedzi w nosie. Albo w gardle.
Miewam dość silne bóle w klatce piersiowej.
Tłumaczyłam sobie stresem, atakami paniki itepe. Może...
Ale nie oddycha mi się dobrze.
Serce mam w porządku, płuca niby też.
Byłam u lekarza. Zrobiłam badania krwi różnorodne i prześwietlenie płuc. Czekam na wyniki.
Ale to nie wszystko.
Bo...
Coś się dzieje z moją stopą, pani mówi że to nadwyrężony nerw przypalcowy, od wąskich butów. Chodzę więc od jakiegoś czasu ze specjalną wkładką. Nie za bardzo pomaga. Dostałam nową wkłądkę do wypróbowania. A potem może zastrzyki sterydowe. A potem... może operacja, ale nie gwarantują powodzenia. Taki los...
Ale to i tak nie wszystko.
Bo w zeszłym tygodniu zachorowałam. Przeziębienie, czy coś w tym rodzaju, jak zwał tak zwał, w każdym razie to co u normalnego człowiek trwa tydzień u mnie trwa trzy. Tak to już jest jak się ma spowolnione czynności żywiowe przy niedoczynności tarczycy. Leki lekami, a ciało swoje. U mnie to tydzień trwa preludium do choroby, czyli wiem że coś będzie i generalnie źle się czuję. Potem tydzień trwa sama choroba., Albo i dłużej. Czyli ból gardła, smarkanie, prychanie. Może gdybym gorączkę miała to byłoby łatwiej. Ale nie miewam takowych. A potem trwa wychodzenie z choroby, a ono trwa i trwa. Taki urok, ale ciężko mi z tym.
A to i tak nie wszystko.
Wczoraj pod koniec badmintona zabolało mnie kolano, ale tak z niczego, ani nie stanęłam źle ani nie zerwałam. Wróciłam do domu, zaczęło boleć mocniej. Nie było opuchlizny, wyglądało normalnie. A potem coraz gorzej, kiedy wstałam w nocy do ubikacji nie mogłam utrzymać ciężaru na nodze. Ani wyprostować ani zgiąć, każdy ruch powodował świeczki w oczach. Nasmarowałam żelem ibuprom, ale kolano nie dawało mi spać. W końcu około piątej rano usiadłam, ponaciągałam mięśnie, poruszałam trochę kolanem, położyłam się i w końcu zasnęłam. Na całe dwie godziny. Jestem więc dziś wykończona.
Rano założyłam opaskę uciskową na kolano i tak chodzę, nawet nie kuleję, trochę bolą mnie przyległe stawy ale nie narzekam.
Może się za bardzo przemęczam, przecież chora jeździłam na rowerze, grałam w badmintona. Ale jakbym była bardzo chora tobym nie jeździła przecież, jak się bardzo źle czułam to leżałam.
Zaczynam się sypać. Ciekawe co jeszcze...

poniedziałek, 21 września 2015

Na dwóch kółkach

W sobotę była piękna pogoda, słońce świeciło cały dzień, temperatura jesienna ale wciąż bardzo ciepło, taka typowa złota (polska) jesień.
Miała to być Pierwsza Sobota na Motorze. Niestety, nie wyszło, bo kursu nie ukończyłyśmy. Śmiejcie się. A było to tak.
W czwartek na kursie zjawiłam się ja i jeszcze jedna babka mniej więcej w moim wieku, taka ładna, szczupła wiecie, z kolczykiem w nosie i podfarbowanymi krótkimi włosami, z urody bardzo przypominała mi Noomi Rapace z "Dziewczyny z tatuażem" w oryginalnej szweckiej wersji. Doświadczenie miałyśmy bardzo podobne czyli zerowe więc instruktor ucieszył się że będzie miał to samo do przerobienia z nami dwoma. No i miał. Oesu co to było!
Dwie baby się zabrały za motor. Śmieszne bo do wszystkiego podchodziłyśmy tak samo, analizując, obliczając, starając się wykonać wszystko jak najlepiej, zgodnie z zaleceniem nauczyciela. A ten stał z boku rwąc sobie włosy z głowy i paląc fajkę za fajką bo istne z nami miał utrapienie.
Kiedy po kolejnym niezbyt udanym ćwiczeniu kręcenia ósemek poprosił o przerwę i ze stoickim spokojem tłumaczył że przecież nie każdy musi jeździć na motorze, w oczach zapaliły nam się świeczki. Mało się nie popłakałam i myślę że i ona także. Ale po chwili skomponowałam się z powrotem do kupy i powiedziałam sobie: "Ja się nie nadaję? To ja Ci pokażę!" i dalsza część kursu, z szybszą jazdą, zmienianiem biegów itepe poszła już znacznie lepiej. Niestety, ponieważ za dużo czasu spędziłyśmy na powtarzaniu różnych ćwiczeń (przecież wszystko miało być perfekcyjnie, a w dodatku najwolniej jak się dało - guupie baby!) to nie wystarczyło czasu na drugą część kursu czyli jazda po mieście. Tak że Drodzy Państwo, druga część kursu dopiero za tydzień. Oczywiście z rozpaczy nie mogłam przełknąć kolacji i wyłam jak pies do księżyca, że ja taka beznadziejna, że się nie nadaję, że na co mnie to...
Ale - na forum motocyklowym dla pań na które się zapisałam, dostałam niezwykłego kopa, łącznie z instrukcją co robić jak coś nie wychodzi i ranek następnego dnia powitał mnie w doskonałym humorze i z mocnym postanowieniem że i tak ujeżdżę ten motor i tak. On ma mnie słuchać nie ja jego. No. Ale że póki co nie mogę bo nie mam papierka, to poćwiczę wszystko na rowerze! A co, dwa kółka ma? Ma. Biegi ma? Ma. Dwa hamulce ma? Ma. I o to chodzi!
Pół soboty spędziłam więc na przygotowywaniu roweru. Bo stał zamknięty w komórce od lat, ostatnio był ruszony jakieś trzy lata temu jak jechaliśmy zbierać róże na wino. A przedtem to już nie pamiętam kiedy na rowerze jeździłam, a o ogóle to ostatnią dłuższą wycieczkę po drodze miałam jakieś.... lat temu, zanim jeszcze wyszłam za (eks)mąż. No więc wyjęłam kulę pajęczyn z komórki, umyłam, napompowałam koła, popryskałam łańcuch tym mazidłem do łańcuchów i w ogóle zrobiłam przegląd śrubek i czego się dało, po czym wsiadłam nań i pojechałam. Bez kasku, wzięłam tylko upchałam w kieszeniach syna rękawice do gokartu w razie wu. A tam, myślę sobie, przecież tylko na chwilę jadę, ósemki pokręcić i potrenować hamowanie.
Ustaliłam sobie w głowie trasę, w wyobraźni pode mną był Hondek więc miałam jechać tak jak się normalnie po ulicach jeździ, światła, zakręty, ronda, skręty i wszystko to co normalny użytkownik rucvhu spotyka na swojej drodze. Szło mi nadzwyczaj dobrze, udałam się najpierw w kierunku lasu, a potem drogą obok, przy której to się zatrzymałam bo zobaczyłam nagle i znienacka że jeżyny już prawie dojrzałe :-) A ja na to wygłodniały lew na steki. Zaparkowałąm rower:


i rzuciłam się na czarniejące owoce. Muszę przyznać że te znajdujące się w słońcu były słudziutkie, a wszystkie inne po prostu przepyszne. 


Jak się już napasłam to pojechałam dalej. Jeździłam tak wąskimi drogami, mijałam kolejne wsie i farmy, aż w końcu zorientowałąm się że jestem już w pobliżu Haddington które jest miastem powiatowym i dojazd samochodem do niego zabiera mi jakieś piętnaście minut (autostradą), więc pomyślałam, super, teraz trza wracać do domu. Wyglądałąm jak głupek, bez kasku, w dodatku doopa zaczęła mnie boleć bo miałam na sobie zwykłe spodnie do biegania. Z Haddington zaczęła się droga przez mękę. Z bolącą doopą, cały czas pod górę, owszem na jezdni wydzielona droga dla rowerów ale miejscami niezbyt gładka, tak że każdą nierówność moje cztery litery odczuwały potrójnie. No ale jakoś wrócić trzeba było. Już niedaleko domu przypomniałam sobie że nie potrenowałam ósemek, więc zjechałam w boczną drogę i tam ćwiczyłam. Co dziwne, w jedną stronę mi wychodziło lepiej a w inną gorzej. Syn mi to później wytłumaczył że przecież praworęczna jestem to nie powinnam się dziwić że mi w jedną stronę lepiej się kręci niż w drugą, że to zupełnie normalne jest i ja też. Normalna znaczy się. 
Kiedy wróciłam do domu, prawie padłam. Zrobiłam w sumie 26,83 kilometra, różnica poziomów 66 metrów. Ale nie padłam tak do końca, tylko pojechałam natychmiast do sklepu i kupiłam kask, spodenki żelowe na rower i rękawiczki. W porę, co nie? 
No bo  następny weekend też będę trenować, coby wspomóc balans i pewność siebie. A potem tylko dokończę kurs i dosiadam Hondka, juhu!!!




piątek, 18 września 2015

Humor na piątek

Dla tych którzy lubią polskie góry :-)) Zapraszam.


-----------
Turystce pod Nowym Targiem zepsuł się samochód. Młody baca pomógł jej naprawić. Po naprawie zaproponowała zapłatę w naturze. Po fakcie rozmarzona turystka mówi do bacy:
- Baco! Wy chyba jesteście najlepszym kochankiem w okolicy!
- Eee, nie. Mój szwagier lepszy
- Dlaczego?
- Za młodych lat przelecielim wszystkie baby we wsi, a jak brakło to złapalim niedźwiedzicę w lesie i też żeśmy przelecieli.
- No i co?
- Potem przez rok szwagrowi miód przynosiła.


-----------
Dwóch górali postanowiło sprawdzić ile ludzi jest w knajpie w Żywcu. Uradzili, że jeden będzie wyrzucał gości, a drugi liczy. Tak też zrobili. Słychać brzęk tłuczonego szkła, okrzyk "O Jezu" a góral liczy:
- Roz
Znowu okrzyk i:
- Dwa
W pewnym momencie brzęk i wylatujący mówi:
- Teroz nie licz bo to jo.


-----------
Nad Morskim Okiem siedzi stary gazda. Przechodzący turyści pozdrawiają go i pytają:
- Co tu robicie?
- Łowię pstrągi.
- Przecież nie macie wędki.
- Pstrągi łowi się na lusterko.
- W jaki sposób?
- To moja tajemnica. Ale jeśli dostanę flaszkę, to ją wam zdradzę.
Turyści wrócili do schroniska, kupili butelkę wódki i zanieśli ją gaździe. On tłumaczy...
- Wkładam lusterko do wody, a kiedy pstrąg podpływa i zaczyna się przeglądać to ja go kamieniem i juą jest mój... - Ciekawe... A ile już tych pstrągów złowiliście?
- Jeszcze ani jednego, ale mam z pięć flaszek dziennie...


-----------
Idzie turysta i nagle widzi bace kucającego sobie w krzakach.
- Baco, co robicie?
- No srom, nie widzisz?
- A gacie?
- Łoo k*rwa!!


-----------
- Baco, macie w waszej miejscowości jakieś atrakcje dla turystów?
- Mieliśmy, ale niedawno wyszła za mąż.


-----------
- Baco, czym zabiliście sąsiada?
- A synecką, Wysoki Sądzie...
- Wieprzową, czy wołową?
- Kolejową...

Wesołego weekendu!

poniedziałek, 14 września 2015

Baba na motorze

Jest taka strona babanamotorze.pl. Żeby nie było że podrabiam temat czy coś. To nie o tej babie będzie, ale o bardzo osobistej własnej babie czyli... tadam! Mua!
Niektórym coś tam może już i świtało więc tak, mieliście rację - mój nowy projekt, który zajmuje mi mnóstwo czasu i energii, nie mówiąc o kasie ale co tam, najwyżej na Malediwy nie pojadę - mój nowy projekt nazywa się Honda CBF125 i będę na nim jeździć. Bo to jest On. Nie wypada żebym kobietę ujeżdżała, nieprawdaż ;-)

Tak więc Drogie Panie i Przystojni Panowie, przedstawiam Wam Hondusia. Honduś z lewej strony.


I Honduś z prawej.


Honduś jest pięcioletnim motorkiem po przejściach, znaczy nie żeby tam coś mu się stało bynajmniej, ale przechodził z rąk do rąk już wcześniej, jestem jego trzecim właścicielem. Po sprowadzeniu do chałupy trzy tygodnie temu Honduś najpierw musiał przejść przegląd wszystkich śrubek, zmianę łańcucha i generalne głębokie czyszczenie. Nie, nie był brudny brąbosze, ale wiecie, tu kawałek rdzy, tam odprysk lakieru na kole, trochę ziemi pod podwoziem, a poza tym mój rumak ma się świecić. No i przez ponad dwa tygodnie zajmowałam się dopieszczaniem Hondiego, malowaniem kół, polerowaniem śrubek, oliwieniem, woskowaniem i tak dalej... no wszystko to czego motorki potrzebują żeby spełnić wymagania damy. Przy okazji zapoznawałam się z budową mojego konika, trochę śrubek poodkręcałam, trochę podokręcałam, uczyłam się go pchać, stawiać na stojaku, a nawet chodzić z nim, a raczej siedzac na nim, przy zapalonym silniku. Przy okazji kompletowałam zestaw do jazdy. 

Niezbędnik ujeżdżacza motorowego. Kurtka. Może być skórzana, tekstylna, moja jest goreteksowa, odziedziczona już wcześniej do wypadów jako pasażer.


Spodnie. Również odziedziczone, goreteksowe. Zarówno kurtka jak i spodnie mają specjalne ocieplenia zimowe i wzmocnienia w postaci specjalnych plastikowych wkładek na ramiona, łokcie, plecy, kolana, biodra, podudzia... Ma być tak bezpiecznie jak się tylko da.


W dodatku, najnowszy nabytek, który dostałam jako gratis przy zakupie kasku, dżinsy kewlarowe, specjalne na motor. Nie mają usztywniaczy więc raczej tylko do spokojnej letniej jazdy.


Rękawice. Te są najtańsze, ale kupiłam je zanim jeszcze myślałam o zakupie motoru. Na razie wystarczą, z czasem kupię lepsze. Ważne że ciepłe, wodoodporne i mają wzmocnienia na kostkach. 


Buty. Te akurat są z górnej półki, ale co se będę żałować.


Odziedziczony kask w którym jeździłam jako plecaczek. Posłużył mi jeszcze dzisiaj. Ale o tym potem.


No i ferrari w świecie kasków. Niemal połowa ceny samego motoru. Nie dziwię się że dawali dżinsy warte ponad 100 funtów gratis. Kask nówka nie śmigany jeszcze, zakładany do pochodzenia w domu. Bardzo lekki, cichy, wygodny. Mam nadzieję że okaże się wart swojej ceny.


Możecie sobie wpasować w wyobraźni moją twarzyczkę. Albo swoją :-)


No a teraz przejdę do meritum czyli tego o czym właściwie jest ten post. O babie na motorze, nieprawdaż! Miałam dzisiaj bowiem pierwszą nielegalną jazdę po parkingu :-)

No bo tak. W tym kraju jak chce się jeździć motorem powyżej 50cm3 to trzeba mieć nie tylko specjalne prawo jazdy na motor, ale też zrobiony jednodniowy kurs tzw. CBT czyli Compulsory Basis Training, zaświadczający że jesteś w stanie poruszać się pojazdem jednośladowym po drodze. Po takim CBT są różne opcje dla mojej kategorii wiekowej (bo młodzież ma znacznie bardziej pod górkę), można od razu robić kurs pełny czterodniowy z egzaminem na kategorię A, ale to wszystko na większym motorze, o pojemności powyżej 1599 cm3, a można tak jak ja, kupić sobie mały kukuryźnik 125 cm3, pojeżdzić nim, nauczyć się dobrze a potem przesiąść się na większy motor z opcją jak wyżej. Po CBT można jeździć popierdułką jeszcze dwa lata, ale z literką L, bez pasażera i nie po autostradzie, w tym czasie należy zrobić kurs na wyższą kategorię albo powtarzamy CBT. Ja wymyśliłam że kategorię A zdam sobie na wiosnę, jak się już porządnie nauczę jeździć. No i właśnie dlatego moja dzisiejsza jazda była nielegalna, bo jeszcze nie mam CBT, bo robię go w ten czwartek czyli za dwa dni! Oj jak dobrze że mi kolega zawiózł ten motor na ten parking, a potem biegał za mną jak ojciec za synkiem na trzykołowym rowerku :-))) Dlatego też nałożyłam stary kask, żeby lepiej słyszeć jak do mnie gada, bo ten nowy to naprawdę cichy jest i telewizor musiałam oglądać na cały regulator. Działo sie działo!
Każda runda przynosiła nowe odkrycie i nowe wyzwanie. A to jechałam na samym sprzęgle bo zapomniałam dodać gazu, a to zapomniałam w którą stronę się ten gaz kręci, a to biegi mi się pomyrdały i dwójkę chciałam z dół wkopać, a to na dwójce weszłam w zakręt (no dobra, dłuuuuugi zakręt, taki na cztery samochody), a to się zagapiłam na samochód który właśnie nadjechał i mi Hondek zgasł,  a to hamulec za mocno, a to za słabo... Ojejuńciu! Ale za to jak już zaczęłam normalnie jechać w międzyczasie z nogami na swoim miejscu, to poczułam wiatr i taką radość! Spociłam się, zmęczyłam, nie mówię już o koledze bo naprawdę za mną biegał, tak chciał mnie chronić, he he he :-) Ale dzięki temu mam już jakie takie pojęcie na czym ten cały harc polega. Nie wiem, naprawdę nie wiem jak oni mnie w jeden dzień tego wszystkiego chcą nauczyć, żebym ja na drogę normalnie publiczną mogła wyjechać, ale już się nie mogę doczekać kiedy w piątek po pracy zasiądę na swojego rumaka i pomkniemy w siną dal... No dobra, potoczymy dziesięć na godzinę, ale do wszystkiego dojdziemy z moim cudeńkiem, powoli powoli :-)
No i co Wy na to?

piątek, 11 września 2015

Humor na piątek

Tak dużo w ostatnich dniach o islamistach w mediach, no to i niech będzie u mnie na blogu też.
Zapraszam :-)


----------------
Pobożny Muzułmanin wsiada do taksówki w Londynie. Usiadł, po czym powiedział do kierowcy:
- Niech pan wyłączy radio. W czasach proroka nie było radia, ani muzyki. Szczególnie muzyki zachodniej, która jest muzyką niewiernych.
Kierowca posłusznie wyłączył radio. Przejechał kilka metrów, po czym zatrzymał się, i otworzył drzwi od strony pasażera. Zdziwiony Muzułmanin pyta:
- Co pan robi?
Taksiarz odpowiada:
- W czasach proroka nie było taksówek, więc wy*******aj i poczekaj sobie na wielbłąda.



----------------
Rok 2018, Niemcy. Policja zatrzymuje faceta, sprawdzają dokumenty, gliniarz jeden do drugiego:
- Popatrz Ahmed, jakie dziwne nazwisko: Müller.


----------------
Muzułmanin Ahmed zmarł i trafił do nieba. Na miejscu wita go święty Piotr:
- Witaj mój synu, proszę do środka...
Na to Ahmed:
- O nie! Nie mogę wejść do środka najpierw muszę spotkać Allaha.
Święty Piotr:
- Aaa... Allah... jest piętro wyżej.
Ahmed uśmiecha się:
- Oczywiście, że jest wyżej!
I wchodzi po schodach do góry. Tam wita go Jezus:
- Witaj mój synu, proszę do środka...
Na to Ahmed:
- O nie! Nie mogę wejść do środka najpierw muszę spotkać Allaha.
Jezus odpowiada:
- Oczywiście. Allah jest na najwyższym piętrze.
Muzułmanin uśmiecha się i idzie na samą górę. Tam wita go sam Bóg:
- Witaj mój synu, proszę do środka...
Na to Ahmed:
- O nie! Nie mogę wejść do środka najpierw muszę spotkać Allaha.
Bóg na to:
- Oczywiście, jest tutaj ale w tej chwili jest bardzo zajęty - może spoczniesz tu i czegoś się napijesz?
- No dobrze... z przyjemnością.
- Herbaty?
- Tak bardzo chętnie.
Na to Bóg:
- Świetnie napiję się z tobą.
Po czym klaszcze w dłonie i woła:
- Allah, przynieś tu dwie herbaty!



----------------
Mała wioska gdzieś na Kaukazie, zamieszkana i przez prawosławnych, i przez muzułmanów. W czasie modlitwy wchodzi pop do meczetu. Pop cały zakrwawiony, ledwo się na nogach trzyma, ale mówi:
- Jest jakiś odważny muzułmanin?
Muzułmanie patrzą się po sobie, po dłuższej chwili wychodzi jeden chwacko zbudowany. Wychodzą z popem przed meczet. Tam pop tłumaczy:
- Wczoraj u nas było święto i myśmy sobie troszkę popili. Dzisiaj żona mówi: "Zarżnij barana". Próbowałem, ale tylko go naciąłem. Krwią wszystko zachlapał, wyrwał się, biega po wybiegu. Sam go nie złapię. Żona poradziła, żebym muzułmanina do pomocy poszukał, bo wy nie pijecie.
Poszli razem. Biega wielki baran po obejściu, próbują go to tak, to siak złapać. Parę razy było już prawie-prawie, ale się nie udało, tylko ich obu juchą pobrudził jeszcze bardziej. W końcu muzułmanin mówi do popa:
- Sami nie damy rady. Trzeba jeszcze kogoś do pomocy. Idź do meczetu.
Pop poszedł. Wchodzi do meczetu. Jeszcze bardziej okrwawiony, jeszcze bardziej zdyszany... i sam. I pyta:
- Jest jakiś odważny muzułmanin?
Muzułmanie patrzą się po sobie, po dłuższej chwili wychodzi najstarszy z nich, klęka przed popem i mówi:
- Ty żeś ostatniego zarezał. Myśmy tu wszyscy na chrzest już gotowi.


----------------
Przy wspólnym obiedzie rozmawiają katolik, protestant, muzułmanin i żyd.
Katolik:
- Jestem tak bogaty, że zamierzam kupić CitiBank.
Protestant:
- Ja jestem bardzo bogaty i kupię sobie General Motors.
Muzułmanin:
- Ja jestem bajecznie bogatym księciem... Kupię Microsoft
Zapadła cisza, wszyscy czekają co odpowie żyd. Ten spokojnie zamieszał kawę, oblizał łyżeczkę i odłożył ją na spodek. Następnie popatrzył na pozostałych biesiadników i mówi:
- A ja nie sprzedaję.


----------------
I ten ostatni ni z gruszki ni z pietruszki ale tak mi sie spodobał że musiałam :-))))

Idzie sobie dwóch dresów, 200% testosteronu, niedaleko nich stoi młody chłopak o dość kobiecym typie urody. Dresy między sobą:
- Hehe, ale ciotunia pewnie się daje dymać za tusz do rzęs.
Chłopak nie reaguje, za to starsza pani odzywa się do jednego z dresów:
- A twój ojciec to czasem nie był pedałem?
- Że co, k***a?!
- Bo ty za to taki męski jesteś, że cię chyba dwóch facetów zrobiło!



Pozdrawiam serdecznie!



środa, 9 września 2015

Lepiej?

No dobra. Pora skończyć z tą sraczką. Moja piosenka na dzisiaj. 


Dla tych co sugerowali, tak, byłam u dochtorów. Dochtory kazały sprawdzić krew i zrobić rentgena klatki piersiowej. A potem bedo szukać dalej co mnie ta depresja napsuła. Napoje wysoko-i-trochę niżej-oprocentowane porzuciłam wczoraj, dzisiaj z bólem wewnętrznym zdecydowałam rzucić chipsy. Na tablety nikt mnie nie namówi, wystarczy mi że co rano słyszę "weź pigułkę" i tak do końca życia. Nie, nie przeszło mi jakby kto pytał. Ale smutek zamienia się w złość a złość trzeba rozładować. Niestety, ciało mi nie pomaga, tak że sporty ekstremalne odpadają, bieganie też. Na wódkę iść nie mogę bo właśnie rzuciłam. Spacer na razie odpada bo kolano jeszcze spuchnięte, nie będę nadwyrężać. Na wieczór zaplanowałam odkłaczanie i wampiryzację. Pomóc na nastrój nie pomoże ale będę się mniej bała w lustro spoglądać.
No to tyle na dziś. I am a warrior, I am a survivor, I am the tiger... Nie wierzycie?

wtorek, 8 września 2015

Nie chcem ale muszem

Chciałoby się powiedzieć jak w tytule. Wpadłam w taki wir myślowy że naprawdę nie wiem co robić a muszę coś zrobić bo dłużej nie wytrzymam tak jak teraz. Chciałabym, naprawdę chciałabym mieć na wszystko wywalone, żyć sobie własnym życiem nie troszcząc się o nikogo i o nic. Naprawdę uwierzyć że co będzie to będzie, niech się dzieje wola nieba bla bla  bla... A tak to tylko udaję. Uzależniłam się od własnych decyzji, a jednocześnie straszliwie się ich boję. Wymyślam więc w zastępstwie różne projekty, wyzwania, przygody. Co gorsze, zaczyna mi się wydawać że to wszystko to tylko próba ukarania siebie samej za to że zdarzyło mi sie mieć marzenia które nie mogą zostać spełnione. Więc wyszukuję zastępstwo, na zasadzie "na złość babci nie zjem kolacji".
I wiecie co, tak spacerując po tych górach w niedzielę nabrałam przekonania że moje życie tak naprawdę nie jest nic warte, że tak naprawdę to nikogo nie obchodzi co ja robię, gdzie ja jestem, co czuję, jak żyję. Że tak naprawdę to jestem tylko tyle warta na ile się oceniam sama w swoich oczach. Że w razie potrzeby jedyną osobą na którą mogę liczyć jestem ja!
Ta myśl napełniła mnie tak niewyobrażalnie wielkim smutkiem że jest on niemożliwy do usunięcia na tę chwilę. Ten smutek we mnie rośnie, zagłębia się pogrubia, a co gorsze nie jest on w ogóle podobny do uczucia na przykład złości, gdzie czuje się pęczniejący balon który zaraz pęknie i rzeczywiście pęka, wywalając złość gdzieś w powietrze. Smutek przenika na wskroś i do samego wnętrza, każda komórka mojego jestestwa jest nim wypełniona bez możliwości wydostania się na zewnątrz. Straszne jest to że smutkiem tym zarazić mogę otoczenie, więc izoluję się od wszystkiego jak tylko się da. Nawet w pracy siedzę za biurkiem, nie wstaję, częstotliwośc picia herbaty zmalała o 70 procent, jeżeli cokolwiek robię to tylko dlatego że muszę. Gdyby jeszcze smutek zechciał pożreć mi część ciała to byłoby fajnie, ale niestety, muszę się bujać ze zwisającym brzuchem i oponką na plecach. On pożera za to moją duszę, nie myślę, nie czuję, nie odbieram bodźców. Zapuchnięte, czerwone oczy nie produkują łez. Ja doskonale zdaję sobie sprawę z przyczyny mojego samopoczucia. Coś muszę zrobić, chociaż wcale nie chcę. Nie chcę bo się boję. Boje się że strace ten promyk nadziei, że spale za soba mosty które z takim trudem budowałam. Nie chcę ale muszę, o boszszsz, a może jest jakieś inne wyjście??

poniedziałek, 7 września 2015

Niedziela w górach

Po sobotnich morderczych robotach, kiedy to pół dnia spędziłam nad projektem, niszcząc sobie paznokcie, a drugą połowę obcinałam żywopłot i czyściłam podwórko z chwastów (w tym mchów i innych takich które zaczęły mi w ilościach hurtowych porastać przestrzenie między płytkami), niedzielę chciałam odbyc łatwo i przyjemie, byle co aby nie musieć pracować rękami. Wymyśliłam więc że czas zdobyć Ben Nevis, najwyższą górę w Highlandach, w Szkocji i w ogóle w całej Wielkiej Brytanii. Wstałam niestety zbyt późno żeby się w porze rozsądnej dostać na północ kraju i jeszcze stamtąd wrócić, ale nie było za późno żeby pojechać na południe Highlandów, na dziesiąty pod względem wielkości w ogóle, a najwyższy w tej części szczyt - Ben Lawers.

Ścieżka na szczyt zaczyna się na parkingu i jest początkowo dość łagodna, prowadząca wśród wrzosowisk. Na niziutkich krzaczkach uśmiecha się jeszcze wiele jagód. Zjadłam sobie małą garść, były nawet słodkie.



W oddali widać wzniesienie. Ale to jeszcze nie szczyt.





NIeco wyżej, tuż przy ścieżce, czerwone jagody. Spróbowałam jedną w nadziei że sie nie zatruję. Nie była zbyt smaczna, lekko gorzkawy miała posmak, ale ślicznie wyglądają te owoce na krzaczkach. Zagryzłam czarną jagódką.




Nie wiem czemu z dołu ten kamień przypominał mi sfinksa. Na zdjęciu już na sfinksa nie wygląda.


W głębi widać jezioro Tay. 


A tu, w bardzow dużym powiększeniu, Highlandy właściwe. 



Nie wiem co to poniżej, ale do tego jeszcze wrócimy.



Pogoda była przecudna, a cała ścieżka i wszystkie skały i nawet maleńkie kamienie, świeciły. Nie byłam przekonana czy to po prostu blask słońca czy refleksy moich polaryzowanych okularów robiły takie efekty, dla pewności próbowałam zrobić zdjęcie przez okulary. Oczywiście że nie wyszło. Ale kamienie świeciły. Na złoto, srebrno, biało, różowo, niebiesko... Mam dowód bo zabrałam ze sobą trzy egzemplarze, złoty, srebrny i mały krzemień. Te kanienie po prostu wyglądają jakby były posypane brokatem i taki drobniutki brokat zostaje potem na ręce, jak się podniesie taki kamień.




Droga na szczyt była dość uciążliwa. Już zapomniałam o różnicach temperatur, ale byłam przygotowana. Początkowo szłam w krótkim rękawku, ale docierając do tego miejsca moje ramiona zaczęły robić się lodowate a oddech świszczący, więc założyłam bluzę i wiatrówkę. 



Oczywiście, jak to w górach, wydaje Ci się że już już jesteś na górze, a gdy tylko na nią wejdziesz zauważasz że... to jeszcze nie to, że zaraz będziesz wchodzić na kolejny, jeszcze wyższy szczyt.



Zeby wejść na Ben Lawers trzeba przejść przez mniejszy szczyt, Beinn Ghlas, mierzący 1103 metry. 



Beinn Ghlas


I rzut okien na Loch Tay.


Oczywiście nie obyło się bez selfie. Potwór z Gór :-)



Droga na szczyt.


To już Ben Lawers. 




Podręczniki piszą że Ben Lawers ma 1214 metrów ale Endomondo napisało mi 1217. Być może Brytyjczycy źle przeliczyli ze stóp na metry :-) 



No i jak tu nie poczuć że się jest na dachu świata? Dookoła widzisz tylko góry... Cudownie.





Nie wracałam tą samą trasą. Wybrałam łagodniejsze, za to chyba znacznie dłuższe zejście stokiem. Kolana zaczęły mi nawalać i nie chciałam ich jeszcze bardziej przeciążać schodząc stromo w dół.




Droga dookoła góry była również bardzo malownicza.







Udało mi się sfotografować w powiększeniu to na co zwróciłam uwah=gę wcześniej. Dalej nie mam pojęcia co to jest. Jakby część łąki okryta tkaniną.


Droga w dół okazała się być znacznie dłuższa niż oczekiwałam. Nogi weszły mi nie powiem gdzie. Gadałam sama do siebie po polsku i angielsku, rzucałam kur(*)ami i fakami na prawo lewo i do przodu, w końcu jak już było równiej to zaczęłam biec, o mało co sobie nie skręcając kostki na kamieniach. Pomimo że parking widać było z daleka, okazało się to być jakieś dwa kilometry. Ale wolałam biec niż iść bo iść już nie mogłam a biegnąc byłam bliżej niż dalej. No i jakoś dotarłam. Endomondo pokazało mi 11,34 kilometra, wysokośc startowa 414 metrów, wysokość maksymalna 1217 metrów. Czas - 2:59:54 ale przecież postojów mi nie liczyło ani krótkich zatrzymań. Całość zajęła mi znacznie dłużej, bo zaczęłam około 11.15 a skończyłam około 16.00.

W drodze powrotnej zatrzymałam się jeszcze przy uroczym jeziorku Loch Lubnaig, gdzie zjadłam kanapkę i zrobiłam trzy zdjęcia.




Do domu wróciłam około 20.00, z twarzą przypaloną słońcem, obolałymi nogami i opuchniętymi dłońmi, ale szczęśliwa i mentalnie zrelaksowana. Bo kto wie, być może była to moja ostatnia góka wędrówka? Z takimi kolanami, kto wie...