poniedziałek, 7 września 2015

Niedziela w górach

Po sobotnich morderczych robotach, kiedy to pół dnia spędziłam nad projektem, niszcząc sobie paznokcie, a drugą połowę obcinałam żywopłot i czyściłam podwórko z chwastów (w tym mchów i innych takich które zaczęły mi w ilościach hurtowych porastać przestrzenie między płytkami), niedzielę chciałam odbyc łatwo i przyjemie, byle co aby nie musieć pracować rękami. Wymyśliłam więc że czas zdobyć Ben Nevis, najwyższą górę w Highlandach, w Szkocji i w ogóle w całej Wielkiej Brytanii. Wstałam niestety zbyt późno żeby się w porze rozsądnej dostać na północ kraju i jeszcze stamtąd wrócić, ale nie było za późno żeby pojechać na południe Highlandów, na dziesiąty pod względem wielkości w ogóle, a najwyższy w tej części szczyt - Ben Lawers.

Ścieżka na szczyt zaczyna się na parkingu i jest początkowo dość łagodna, prowadząca wśród wrzosowisk. Na niziutkich krzaczkach uśmiecha się jeszcze wiele jagód. Zjadłam sobie małą garść, były nawet słodkie.



W oddali widać wzniesienie. Ale to jeszcze nie szczyt.





NIeco wyżej, tuż przy ścieżce, czerwone jagody. Spróbowałam jedną w nadziei że sie nie zatruję. Nie była zbyt smaczna, lekko gorzkawy miała posmak, ale ślicznie wyglądają te owoce na krzaczkach. Zagryzłam czarną jagódką.




Nie wiem czemu z dołu ten kamień przypominał mi sfinksa. Na zdjęciu już na sfinksa nie wygląda.


W głębi widać jezioro Tay. 


A tu, w bardzow dużym powiększeniu, Highlandy właściwe. 



Nie wiem co to poniżej, ale do tego jeszcze wrócimy.



Pogoda była przecudna, a cała ścieżka i wszystkie skały i nawet maleńkie kamienie, świeciły. Nie byłam przekonana czy to po prostu blask słońca czy refleksy moich polaryzowanych okularów robiły takie efekty, dla pewności próbowałam zrobić zdjęcie przez okulary. Oczywiście że nie wyszło. Ale kamienie świeciły. Na złoto, srebrno, biało, różowo, niebiesko... Mam dowód bo zabrałam ze sobą trzy egzemplarze, złoty, srebrny i mały krzemień. Te kanienie po prostu wyglądają jakby były posypane brokatem i taki drobniutki brokat zostaje potem na ręce, jak się podniesie taki kamień.




Droga na szczyt była dość uciążliwa. Już zapomniałam o różnicach temperatur, ale byłam przygotowana. Początkowo szłam w krótkim rękawku, ale docierając do tego miejsca moje ramiona zaczęły robić się lodowate a oddech świszczący, więc założyłam bluzę i wiatrówkę. 



Oczywiście, jak to w górach, wydaje Ci się że już już jesteś na górze, a gdy tylko na nią wejdziesz zauważasz że... to jeszcze nie to, że zaraz będziesz wchodzić na kolejny, jeszcze wyższy szczyt.



Zeby wejść na Ben Lawers trzeba przejść przez mniejszy szczyt, Beinn Ghlas, mierzący 1103 metry. 



Beinn Ghlas


I rzut okien na Loch Tay.


Oczywiście nie obyło się bez selfie. Potwór z Gór :-)



Droga na szczyt.


To już Ben Lawers. 




Podręczniki piszą że Ben Lawers ma 1214 metrów ale Endomondo napisało mi 1217. Być może Brytyjczycy źle przeliczyli ze stóp na metry :-) 



No i jak tu nie poczuć że się jest na dachu świata? Dookoła widzisz tylko góry... Cudownie.





Nie wracałam tą samą trasą. Wybrałam łagodniejsze, za to chyba znacznie dłuższe zejście stokiem. Kolana zaczęły mi nawalać i nie chciałam ich jeszcze bardziej przeciążać schodząc stromo w dół.




Droga dookoła góry była również bardzo malownicza.







Udało mi się sfotografować w powiększeniu to na co zwróciłam uwah=gę wcześniej. Dalej nie mam pojęcia co to jest. Jakby część łąki okryta tkaniną.


Droga w dół okazała się być znacznie dłuższa niż oczekiwałam. Nogi weszły mi nie powiem gdzie. Gadałam sama do siebie po polsku i angielsku, rzucałam kur(*)ami i fakami na prawo lewo i do przodu, w końcu jak już było równiej to zaczęłam biec, o mało co sobie nie skręcając kostki na kamieniach. Pomimo że parking widać było z daleka, okazało się to być jakieś dwa kilometry. Ale wolałam biec niż iść bo iść już nie mogłam a biegnąc byłam bliżej niż dalej. No i jakoś dotarłam. Endomondo pokazało mi 11,34 kilometra, wysokośc startowa 414 metrów, wysokość maksymalna 1217 metrów. Czas - 2:59:54 ale przecież postojów mi nie liczyło ani krótkich zatrzymań. Całość zajęła mi znacznie dłużej, bo zaczęłam około 11.15 a skończyłam około 16.00.

W drodze powrotnej zatrzymałam się jeszcze przy uroczym jeziorku Loch Lubnaig, gdzie zjadłam kanapkę i zrobiłam trzy zdjęcia.




Do domu wróciłam około 20.00, z twarzą przypaloną słońcem, obolałymi nogami i opuchniętymi dłońmi, ale szczęśliwa i mentalnie zrelaksowana. Bo kto wie, być może była to moja ostatnia góka wędrówka? Z takimi kolanami, kto wie...

11 komentarzy:

  1. Biedne kolanka, a tyle jeszcze gorek do wspinania. No coz, zawsze pozostaje plaska plaza. Tyz piknie! :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z dołu też mogę górki oglądać. Ale tak fajnie świat wygląda z góry :-(

      Usuń
  2. Matko kochana...
    Umarłabym jak nic!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A dlaczego? Spoko, jak moja mam poszła w Tatry i nie umarła to Ty też byś przezyła :-)

      Usuń
    2. Nie ma takiego numeru. Nienawidzę chodzenia po górach!!! Na 10 metrze wyzionęłabym ducha jak nic!

      Usuń
  3. Nie włażę czy wyraźnie mówię? :))) Cudna jesteś z tym ciągłym sprawdzaniem siebie.
    Nie wiem co to za roślinka chyba nie bawełna? A te czerwone to może borówki?
    :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie borówki Elu, ja sie nie znam na tych kulkach :-) Ja sama nie wiem po co mnie to sprawdzanie, chyba lubię wyzwania. Ale coraz gorzej ze mną, coraz gorzej.

      Usuń
  4. Ach, te widoki... Cudnie. Na kolana weź koty, wygrzej, i za tydzień kolejne szczyty będą zdobyte ;) Buźka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale już nie będę taka gupia żeby w niedzielę włazić Niedziela jest od odpoczywania :-) Od włażenia będą soboty.

      Usuń
  5. ...za takie widoki to i kolanka mogą boleć...

    OdpowiedzUsuń