środa, 31 sierpnia 2016

Opieka nad kotkami

Wyjazd na wakacje to zawsze dla mnie dodatkowy dylemat: co zrobić z kotami. Kiedy Tiguś był sam, prosiłam sąsiadów i spisywali się na medal, ale odkąd pojawiła się Migusia, serca nie mam prosić ich o dodatkową przysługę, sami mają trzy koty i dodatkowo jeszcze wnuczkę do opieki widzę sama jacy są zaganiani.
Z drugiej strony, odkąd pojawiła się Migusia wiele się zmieniło w moim życiu (no teraz wygląda na to że to Migusia jest wszystkiemu winna, ha ha!), skończyły się rodzinne wyjazdy, dzieci podorastały i dopóki się nie powyprowadzały, to one opiekowały się kotami jak mnie w domu nie było. Zdarzały się przypadki że dzieci jednak też nie było, wtedy brałam koty ze sobą. Nie wspominam tego dobrze, przechodziły straszną traumę, pewnie też z powodu że warunki były nie za odpowiednie a właściciel domu to był idiota i na kotach się nie znał wcale, myląc je z psami. Na psach się też zresztą nie znał.
Moje ostatnie wakacje koty też spędziły poza domem, u mieszkaniu Syna. Owszem, trauma była bo kot jaki jest to wiadomo, ale przynajmniej opiekę miały najlepszą z możliwych, z Ulubionym Męskim Człowiekiem pod ręką i w dodatku w mieszkaniu pełnym studentów weterynarii. Miały dostęp do wszystkiego i wszędzie i były rozpieszczane jak bicze dziadowskie. Odbierając je miałam wrażenie że wcale nie chcą stamtąd się przenosić...
W czasie kiedy wyjechałam solo do Polski, opiekę przejął Chłop. Przyjeżdżał dzielnie codziennie rano przed pracą i po pracy, karmił, głaskał i... się zajmował. Tak mu to weszło w nawyk że po moim powrocie zaczął zostawać na noc po to chyba, że by se je pokarmić codziennie rano. No a ja mam przynajmniej piętnaście minut więcej czasu na drzemkę. A Chłop zostal Drugim Ulubionym Męskim Człowiekiem Migusi, ostatnio nawet zaczął używać tej samej wymówki co Syn: Nie mogę, kot na mnie leży... Ech te chłopy.



Moje dwutygodniowe wakacje tuż za rogiem. Jak sobie zamierzam poradzić z kotami? O tym następnym razem.
Zapraszam.

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Świecić będę

Pani doktor, do której się zgłosiłam w zeszły piątek z moimi dolegliwościami (ona musi mnie już mieć dość, jak ta baba jedna tylko łażę i łażę) wysłała mnie na badania krwi i prześwietlenie ręki, co to mnie kiedyś bolała i napuchła, opuchlizna przeszła ale dalej boli. Flaki dalej problematycznie się zachowują, mimo diety bezglutenowej, ale sama se diagnozy w porozumieniu z wujkiem guglem wystawiać nie będę więc młodej pani doktor też o tym wspomniałam coby nie zapomniała. Nie zapomniała, list do specjalistycznej przychodni wysłała w czerwcu no i czeka aż sie odezwą, a że terminy mają odległe zazwyczaj trzy miesiące) to jeszcze paniki nie ma. Zagrożenia życia nie ma tak że spoko, możemy sobie poczekać. Tak że czekam bo chcę w końcu żeby mi do tych flaków normalnie zajrzeli bo pomimo tego że skarżę się na układ pokarmowy od lat dwudziestu kilku to jeszcze na mnie ten proceder nie zdażył zostać przeprowadzony.
W Polsce byłam owszem skierowana, już nawet byłam po długim oczekiwaniu na zaproszenie i wcześniejszej głodówce i już już miałam wchodzić do gabinetu, jak pani otworzyła drzwi i powiedziała że dzisiaj już badań nie będzie bo preparat do dezynfekcji się skończył a nowego nie będzie, dopiero za dwa tygodnie. I więcej się na tę przyjemność nie odważyłam. W Szkocji pani lekarz moja poprzednia systematycznie unikała zalecenia gastroskopii, po tym jak to przez krew wykryto u mnie helicobakcyla i z niego wyleczono, za to nie miała przeszkód w skierowaniu na kolonoskopię, ekg, usg, rtg  płuc i nawet tomografię komputerową. A ja potrzebuję żeby ktoś zajrzał mi do środka w moje flaki! Ale na to muszę poczekać, a podczas czekania możemy załatwić rękę.
No i chciałam napisać jak to u nas z badaniami jest.
Z doświadczenia wiem, że najlepiej jak już człowiek nie wytrzyma i na przykład padnie. albo będzie bardzo bliski padnięciu, albo będzie wyglądał jak trup. Wtedy natychmiast zabiorą do szpitala, a tam prześwietlą wszystko czym się da, zbadają krew na wszystko i generalnie przyczynę padnięcia znajdą. Gorzej jak się jest takim jak ja wyczynowcem, co to po ścianach nie chodzi jak mu kamień nerkowy utknie w przewodzie, przynajmniej na początku. No to taki jak ja musi swoją procedurę odczekać. A wygląda to tak. Dzwoni się do przychodni, normalnie się czeka do dwóch tygodni, zależy jak zajęty jest nasz lekarz, ale jak sprawa pilniejsza i czekać nie chcemy to umawiamy się rano tego samego dnia na godzinę, do obojętnie jakiego lekarza. Możemy sobie zastrzec że chcemy aby lekarz była kobietą. Jak już jesteśmy u tego lekarza i przekonamy go że coś nam jednak dolega i należałoby to sprawdzić, lekarz podejmuje odpowiednie kroki. Pierwszym i podstawowym badaniem jest zawsze badanie krwi. Jeżeli okoliczności są sprzyjające (jedna próbka, pora dnia, czas wysłania do laboratorium lub po prostu dobre chęci), lekarz pobiera krew sam, ale to rzadko i na cito raczej, mnie się zdarzało, może lekarka chciała se potrenować, he he! A normalnie to po skończonej wizycie idzie się do pani na recepcji i umawia na określony dzień i godzinę. Mnie się w piątek udało zarejestrować już na wtorek rano, ale chyba dlatego że do normalnej pobieraczki a nie do mojej fachowej flebotomistki, która jako jedyna w całym ośrodku potrafi mi sie dobić w żyłę za pierwszym podejściem. I tak zawsze ją do mnie wzywają, bo sobie nie mogą poradzić, a ja odmawiam ponownego przyjścia bo "tyle przecież już wycierpiałam...". No to to mnie czeka jutro. Aha. Nie ma tutaj czegoś takiego jak pobieranie krwi na czczo. Zalecane jest zjedzenie czegoś i wypicie żeby krew swobodniej płynęła a pacjent miał siłę wstać z kozetki. No chyba że o test na cukrzycę chodzi, ale wtedy to co innego.
Jeśli chodzi o inne badania, lekarz wystawia tzw. referral. Referral jest zazwyczaj w formie listu do szpitala, że taka i taka osoba potrzebuje takiej i takiej diagnozy i w związku z tym prosi się o wykonanie takiego i takiego badania. Szpital kontaktuje się z pacjentem bezpośrednio, przysyłając zaproszenie w formie listu z dokładną mapką jak dojechać. Można sobie zadzwonić i zmienić termin jak nam nie pasuje. Ale zazwyczaj wszystkim pasuje bo czeka się długo, do trzech miesięcy. Mówimy tu o badanich typu usg, gastroskopia i inne "skopie", a także rezonans czy tomografia.
Mnie udało się mieszkać w miejscu gdzie służba zdrowia jest na najwyższym poziomie, choć wiele osób narzeka, ale zawsze ktoś narzeka na służbę zdrowia żeby nie wiem jaka była z kosmosu. Więc z racji zamieszkania mam wybór wielu jednostek i razem z lekarzem ustalam gdzie najlepiej się udać na takie badanie, bo wiadomo że w jednym szpitalu czeka się dłużej a w innym krócej. Prywatnie się tutaj do lekarza nie chodzi. No chyba że jest się milionerem albo się ma wykupione specjalne ubezpieczenie to wtedy można załatwić wszystko szybciej, ale u nas na przykład najlepsi lekarze wcale nie pracują prywatnie. Mają płacone tyle żeby im się nie opłacało.
W ogóle to co mi się bardzo tutaj podoba a nie do pomyślenia w Polsce, to to że pacjent nie dostaje ani skierowania, ani wyników badań do ręki, wszystko załatwiane jest poprzez system. Jedyne co pacjent dostaje do ręki to jest recepta, u nas zresztą bezpłatna. I to jest świetne, bo gdziekolwiek pacjent się uda, do jakiegokolwiek szpitala czy na pogotowie w razie wu, to dany lekarz na bieżąco ma całą kartę pacjenta w komputerze i może sobie przeczytać wszystko co poprzednicy w system wklepali. No i świetnie, no i to właśnie lubię, pacjent ma być pacjentem a lekarz lekarzem. Pacjent nie musi się znać na wynikach, od tego jest specjalista. Ale jak ktoś chce i spyta o szczegółowe wyniki to lekarz jak najbardziej z pacjentem o tym porozmawia.
To tyle dygresji, miało być krótko a wyszło jak wyszło. O świeceniu miało być.
No więc, wysłała mnie pani doktor na prześwietlenie tej łapy co mnie wciąż pobolewa. I tu dodam, że oprócz fizjoterapii i poradni zdrowia seksualnego, badanie promieniami rentgena jest jedynym na które nie trzeba się uprzednio specjalnie umawiać i zapisywać, dostaje się tylko papier od lekarza do ręki, z zaznaczoną jednostką, w której chcemy to badanie mieć przeprowadzone i już następnego dnia można sobie iść w godzinach od ósmej do szesnastej i się prześwietlić. No to sobie dzisiaj poszłam, pani na recepcji wzięła ode mnie papierek, kazała usiąść i czekać aż "przyjdą i mnie wezmą". No i po kilku minutach przyszli i mnie wzięli razem z dwiema innymi babciami, posadzili nas w innej poczekalni i po kolei wchodziłyśmy. Od razu prześwietlono mi obie rączki, a nie tylko jedną, jak się spodziewałam. No i dobrze, w końcu to jedno i to samo zdjęcie będzie, to można dwie rączki dla porównania. W sumie, najfajniejsze i najkrócej trwające specjalistyczne badanie (poza pobieraniem krwi), wszystko razem z dojściem z parkingu i powrotem do samochodu zajęło mi dwadzieścia minut.
W nocy pooglądam sobie ręce pod kołdrą. Żeby było dobrze widać jak się świecę. Na zielono chyba, co nie?

piątek, 26 sierpnia 2016

Piątkowy humor

W racji tego że znowu przyszło mi włóczyć się po przychodniach, dzisiaj będzie o babie. 
Zapraszam :-)


***
Przychodzi młoda baba do lekarza i mówi:
- Panie doktorze, nie potrafię podniecić swojego męża, co mam robić?
Lekarz na to:
- Niech pani sobie kupi jakąś fikuśną bieliznę, wie pani stringi, przeźroczysty stanik...
- Dobrze - odpowiada kobieta, po czym kupuje to, co zalecił lekarz i wraca do domu. Przebiera się w fikuśną bieliznę, z hukiem otwiera drzwi do sypialni i mówi do męża:
- Zedrzyj to ze mnie, zedrzyj!
Mąż zdziera bieliznę z żony po czym ona mówi:
- A teraz mnie wyp***dol.
A mąż otwiera drzwi od domu i mówi:
- Wyp****alaj!


***
Przychodzi baba do lekarza.
- Panie doktorze mam gwiżdżące piersi.
- To niemożliwe. Niech pani zdejmie biustonosz.
Baba zdjęła biustonosz, a piersi fiuuuu, gwizdnęły o podłogę!


***
Przychodzi baba do lekarza i mówi:
- Panie doktorze, za ile wyzdrowieję?
A lekarz na to:
- Za parę tysięcy...


***
Przychodzi trup baby do lekarza i od razu kładzie sie na kozetce..
- Co pani sie tak rozkłada?
- A co mam gnić w poczekalni!?


***
Przychodzi baba do lekarza.
- Panie doktorze, chciałam...
- Proszę się rozebrać.
Gdy kobieta się rozebrała, lekarz pyta:
- No i co pani dolega?
- Nic, ja chciałam tylko zapytać, czy pan doktor nie potrzebuje ziemniaczków na zimę...


***
Przychodzi baba do lekarza.
- No i co, czy pomogły pani te lekarstwa co przypisałem na hemoroidy?
- Tak, pół na pół.
- Jak to?
- Te długie śliskie tabletki to jakoś połknęłam, ale ten krem, co mi pan przepisał, to nawet z chlebem zjeść nie mogłam.


***
Przychodzi baba do lekarza:
- Panie doktorze, wszystko kojarzy mi się z sexem...
- A brom brała pani?
- A jeszcze żem nie brombrała dzisiaj...


***
Przychodzi baba do lekarza i mówi:
- Panie doktorze ja jestem taka leniwa. Jak się położę to, bym tak leżała, leżała, leżała... A jak usiądę, to bym tak siedziała, siedziała, siedziała...
Lekarz się zdenerwował że mu głowę takimi rzeczami zawraca i rzekł:
- A jakbym panią kopnął w dupę, to pani by tak leciała, leciała, leciała...


***
Przychodzi facet do lekarza.
- Co się stało? - pyta lekarz.
Na to facet po cichutku:
- Panie doktorze to ja, baba, tylko się tak przebrałam!



środa, 24 sierpnia 2016

Gorszy ból

Zdarzają się w życiu takie chwile, że serce człowiekowi pęka na milion kawałków, ale zanim pęknie to nabrzmiewa żalem, goryczą i bólem nie do opisania. Ciało w tym miejscu faktycznie boli, momentami tracimy oddech, rozpiera nas rozżarzona kula, która jeszcze chwila i wyrwie się z piersi i eksploduje uwalniając w przestrzeni ogień. Czekam na tę eksplozję z niecerpliwością, chcę żeby się to wszystko już wreszcie skończyło, ale zbawienie nie nadchodzi. Niby wiem, bo przecież mi powiedzieli, że każdy kolejny dzień przynosi ukojenie, ale jego nie ma, przed oczyma ciągle przesuwają się obrazy a w głowie kołacze natrętna myśl: Dlaczego???
Łzy ciągle płyną z oczu, a wydawało się że już ich nie ma. Dusza wyje w rozpaczy, miota się pomiędzy czasem a przestrzenią, szuka odpowiedzi na pytanie ale jej nie znajduje. Żyć jakoś trzeba, rachunki opłacić, praca, ale jak tu pracować kiedy się nie myje, nie je, nie śpi, nie myśli. Alkohol pomaga zapomnieć ale tylko na chwilę. A kiedy już już, wydaje się że rzeczywiście mieli rację, że czas goi rany, że jeszcze chwila i się podniosę, to wtedy przychodzi zupełnie przypadkiem, ten moment którego bałam się najbardziej, który rozrywa posklejane plastrem rany i rozdrapuje je na nowo, z jeszcze większą siłą, głęboko... Chcę zasnąć i obudzić się kiedy już będzie po wszystkim, chcę żeby mi w końcu serce pękło, żeby się to wszystko w końcu skończyło, ale ono nie chce...

Wiecie że istnieje jeszcze gorszy ból?
Wtedy kiedy komuś, kogo kochamy najbardziej na świecie, dzieje się krzywda a my zrobiliśmy już wszystko i nic więcej nie jesteśmy w stanie zrobić...


wtorek, 23 sierpnia 2016

Festiwalowy wieczór numer 2

Wczoraj wieczorem byłam na kolejnym pokazie, amerykańska grupa pod nazwą Baby Wants Candy (czyli Dziecko Chce Cukierka). Okazało się że kabaret bardzo podobny do tego z poprzedniego wieczoru. Czyli musical improwizowany. Tym razem jednak nie było to tematycznie-schematycznie na podstawie znanych musicali, ale zupełnie żywiołowo. Publiczność miała rzucić hasło będące tytułem i myślą przewodnią tej improwizacji, było kilka słabych głosów już nie pamiętam czego i laska za nami krzycząca na całe gardło coś odczytaliśmy "Great British Sloth Drop"... OK, pomyślałam, ciekawe ciekawe, sloth to leniwiec, leniwiec wisi na gałęzi, więc stado leniwców pospada z drzew, no to jakiś pomysł, myślałam. Tak też chyba początkowo zrozumieli aktorzy, ale prosili kilkukrotne powtórzenie bo ten "sloth" to jakoś dziwnie brzmiał, okazało się że chodziło nie o "sloth" a o "slut"! Trochę ich zatkało, przyznam sie, ale podjęli wyzwanie. Tak więc wczorajszy musical nazywał się "Great British Slut Drop" czyli Wielki Brytyjski Zrzut (spadochronowy) Dziwek. No ale było po dwudziestej drugiej, he he he!
Powiem że uśmiałam się jeszcze bardziej niż w niedzielę. Wykonawcy spisali się znakomicie, jako punt kluczowy wybierając II Wojnę Światową. No bo zrzut spadochronowy. A więc armia brytyjska i amerykańska, szpiedzy w armiii niemieckiej, misja specjalna z zadaniem wyciągnięcia informacji o zrzucie, kobieta Hitler... I miłość lesbijska, myślałam że skonam ze śmiechu a pozostali aktorzy po prostu się pokładali z tyłu na scenie, muzycy prawie przestali grać, a sama aktorka która to wymyśliła musiała przerwać na chwilę bo się zdaławiła ze śmiechu. Był też efekt specjalny w postaci przypadkowo strzelonej żarówki, huk był jak z korkowca, na szczęście nikomu nic się nie stało bo żarówka była nad przejściem, ale aktorzy wykorzystali moment znakomicie udając atak snajpera, przy okazji wplątując w piosenkę słowa że mają nadzieję że nikomu się nic nie stało i nie spodziewali się takich atrakcji i że proszą żeby całkowicie nie zdewastować pomieszczenia bo oni tu tylko wynajmują.
Wybawiłam się po pachy, a jutro idę specjalny nocny pokaz parodii "Gry o Tron" tej samej grupy. Jak mozna przeczytac na ulotce, Dzieni Rycerze będą walczyć z Innymi, Piękne Kobiety będą jeździć na smokach a wszyscy będą chcieli zabić wszystkich i wszystkich wybzykać. No to jak mam nie iść?

Dla tych co nie wiedzą co to jest musical improwizowany, poniżej skrócona wersja jednego po polsku. Ja uwielbiam ten rodzaj humoru, bo jestem obskórna i przaśna ale jak komuś nie odpowiada to niech przerzuci sobie na koniec, tak gdzieś do dziesiątej minuty. Zapraszam.


poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Sportowo - Festiwalowo

W przerwie oglądania ostatnich podrygów Olimpiady w sobotę wybrałam się na bieganie. Tak mnie naszło, pomyślałam że ładna pogoda jest, potem ma padać, to co się będę nudzić, pójdę i pobiegam. Wybrałam sobie trasę, nie za długą, nie za ciężką, ale wiadomo, na górce mieszkam to gdziekolwiek się nie wybiorę to zawsze powrót będzie pod górkę. Był to pierwszy bieg w tym roku, wiem, późno zaczęłam ale znudziło mi się już oglądanie telewizora i chwilowo jazda na rowerze. O motorze to już nawet nie wspomnę, obawiam się że mogę nie wrócić do jazdy bo po ponad trzech miesiącach przerwy po prostu cholernie się boję. No ale zostawmy jednoślady na boku, wróćmy do dwuśladów czyli stóp w butach.
Stopy mi dopisały, nie powiem, przebiegłam więcej niż się spodziewałam że przebiegnę i to w nie takim najgorszym czasie. Tak jakby na czasie mi zależało. Ale smarkfon zliczał te statystyki to wiem. No więc źle nie było, szczególnie na pierwszy raz. Czułam się po tym po prostu świetnie, rześko i zdrowo i momentalnie szczuplejsza się też poczułam. No bo nie ważne ile się waży, ważne jak się człowiek czuje, nieprawdaż. No to się poczułam szczuplejsza i z tej szczupłości to nawet jeść mi się nie chciało jak zwykle, no bo przecież szczuplejsi mają mniejsze żołądki. No i z tej radości tymczasowe afro se na głowie szczeliłam, matodę zerżnąwszy u przednio z fejzbuka, czyli bierzemy kosmyk włosów, skręcamy w palcach i taki skręcony kudeł montujemy wsuwką do włosów. Już tak kiedyś robiłam i fajnie wyszło. Teraz postanowiłam że będzie jeszcze fajniej i zrobiłam to na wilgotnyc włosach, pozostawiając w takim stanie na kilka godzin. Tak sobie po domu chodziłam, chodziłam, aż w końcu sobie przypomniałam że te wsuwki trzeba by poodpinać. No i miało być tak:


A wyszło tak:


Na szczęście z dłuższymi włosami jest łatwiej bo można sobie je w kucyka spiąć i nie widać jak *ujowo są zrobione, a moczyć mi się kolejny raz nie chciało.  
Już w niedzielę rano poczułam skutki mojej niedzielnej szczęśliwości - schodzenie po schodach bez podpórki stało się niemożliwe, a każdy krok okupiony był jękiem boleści. Dobrze że tylko jedne mięśnie ucierpiały z żywiołem, bo obawiałam się że niczym nie będę mogła ruszać. A tak, sztywno bo sztywno i z efektami dźwiękowymi ale jakoś chodzę. A tu trzeba było iść na całodzienną wędrówkę po mieście bo festiwal przeciez już się niedługo kończy a tu człowiek nigdzie nie był i nic nie widział. Ludzie przyjeżdżają z całego świata, płacą grube pieniądze  żeby chociaż atmosferę poczuć, a my lokalsi, zamiast korzystać to znajdujemy sobie inne rozrywki. No ale tradycji stało się zadość i poszliśmy, 
Z listy szołów do zobaczenia udało nam się zakupić bilety na dwa w niedzielę i trzeci w poniedziałek czyli dziś wieczorem. Jest mnóstwo darmowych pokazów, myśleliśmy że się coś uda zobaczyć za free ale nie dało rady. No bo tak, od pokazu do pokazu, w różnych miejscach, a pomiędzy trzeba coś zjeść i coś wypić, a i na Royal Mall obowiązkowo się wybrać jak co roku. 
Pierwszy pokaz nazywał się "AAA baterries not included" (AAA baterie nie dołączone), odbywał się w małej salce w stylu jaskini i był połączeniem komicznego monologu z przezabawną parodią i naśladownictwem. Facet na przykład udawał... czajnik. Albo grał z publicznością w tenisa. W ogóle wszystko odbywało się z udziałem publiczności, a na koniec była świetna improwizacja rapu. Uśmiałam się po pachy. 
Drugi pokaz był już prawdziwym show w dużej sali z bardzo liczną publicznością, nazywał się Showstoppers (po polsku showstopper znaczy długo oklaskiwany fragment przedstawienia) i był to improwizowany musical.  Improwizacja polegała na tym że publiczność wybierała pięć znanych musicali, z czego jeden miał być tematem wiodącym. Wybrany został "Carnival" czyli miało być o karnawale. Tytuł improwizowanego przedstawienia również należał do publiczności. Prowadzący zapytał, jakie ma być przedstawienie, ktoś z sali rzucił "Intense" (intensywne) i wszystkim się spodobało, więc prowadzący zapisął na tablicy "In tents" - czyli "w namiotach". Fajna gra słów,bo "karnawał" zazwyczaj kojarzy się z namiotami (jak cyrk), jak improwizajca to improwizacja!
No i się zaczęło. Przedstawienie było całkowicie improwizowane, aktorzy musieli się tylko trzymać tematu i zmieniać do czasu na styl z kabaretu wcześniej wybranego przez publiczność. Co lepsze, muzyka również była improwizowana, a aktorzy mówili i śpiewali opowiadając wymyśloną naprędce historię, niekiedy paskając śmiechem bo wychodziły śmieszne absurdy. Była więc historia miłości i zdrady, porzucenia i wybaczenia, sceny z baru, sceny z kaplicy, improwizowana Matka Boska Jakaśtam, powrót do przedszkola, wszystko w otoczce karnawałowego szaleństwa. Oczywiście to co pisze trzeba sobie było wypbrazić bo na scenie nie było niczego oprócz aktorów i kilku rzeczy imitujących ławki czy jeżdżące ramy w które można było wkomponować taką na przykład Matke Boske. Aktorzy pili niewidzialne drinki z niewidzialnych szklanek, no i oczywiście te darmowe drinki były dla każdego. 
Przedstawienie było naprawdę bardzo udane, z ogromną dawką humoru, szczególnie ciekawe że jak wspomniałam, wszystko odbywało się ad hoc i na żywo. W biegu tworzona muzyka, na bieżąco wymyślane dialogi, a przede wszystkim śpiew - także wymyślany i także na bieżąco, w dodatku w grupie. Świetny pomysł i jeszcze lepsza realizacja. 

No i tak mi minął weekend, wróciłam do domu skonana i dziś rano spóźniłam się do pracy. A dzisiaj wieczorem następny pokaz i znowu wróce późno... I tak w koło, i tak w koło...


piątek, 19 sierpnia 2016

Humor piątkowy

Dzisiaj nieco inaczej. O ludziach, przez ludzi, dla ludzi :-)
Zapraszam! Obrazki powiększają się po kliknięciu.

Na przykład takie ogłoszenie na FB:



Albo takie. Ktoś ma pokój w Krakowie do wynajęcia?



Ludzie porozumiewają się przy pomocy smsów. Zrywają ze sobą...



I proszą o pomoc...



A także ustalają listę zakupów:



Wielu z nas pisze recenzje zakupionych przez internet produktów:





No ale żeby tradycji stało się zadość, jeden dowcip musi być. 

***
Nastoletnia córka uzyskała zgodę matki na pójście do dyskoteki. 
- Masz być w domu o 22 - mówi matka. 
Mija 22, 23, a córki nie ma w domu. Po północy ktoś wali do drzwi. Matka otwiera i widzi: przed drzwiami stoi córka z papierosem w ustach, nawalona jak bombowiec i macha biustonoszem. Matka wściekła pyta: 
- Paliłaś?
- Paliłam!
- Piłaś?
- Piłam!
- I co jeszcze robiłaś?!
- Nie wiem jak to się nazywa ale od dziś jest to moje hobby.


Wesołego weekendu!

wtorek, 16 sierpnia 2016

Psuję się

Nie wiem co mi jest, weekend przeleżałam a wczoraj po raz kolejny nie byłam w stanie iść do pracy. Coś się zdecydowanie dzieje, wymyślam wciąż nowe teorie dlaczego, pytałam wujka Gugla a jakże, ale nic dobrego mi z tego nie wynikło a raczej odwrotnie.
To chyba już to.


Czyli po polsku: Swędzik, Zrzędek, Potnik, Śpioch, Wzdętek, Zapomnik i Psycho!
Jakies inne sugestie??

piątek, 12 sierpnia 2016

Humor na piątek

Przyznam się że jestem niesamowicie szczęśliwa że to już piątek.  Wkońcu się może wyśpię...
Tymczasem zapraszam na mały misz masz :-)


***
Dwóch wariatów postanowiło uciec ze szpitala.
- Będziemy miec taki plan - mówi pierwszy - Wykradniemy się nocą ja ogłuszę i zwiążę strażnika, a ty otworzysz bramę i uciekniemy.
Nadeszła noc i postanowili wcielić swój plan w życie. Wykradli się z sali, wyszli z oddziału, Patrzą strażnik leży związany, brama otwarta.
- No i co robimy? - mówi drugi
- Wracamy. Plan się nie udał.


***
Piątego grudnia kilkuletnia Małgosia, kładąc się do łóżka, mówi do dziadka:
- Kiedy rano się obudzę, chciałabym znaleźć w swoim łóżku piękną, jasnowłosą laleczkę!
- Ja też bym chciał... - wzdycha dziadek.


***
Jasiu pyta ojca:
- Tatusiu, czy byłeś kiedyś zakochany w nauczycielce?
- Oczywiście, synu.
- I jakie to uczucie?
- Super! Ale twoja mamusia się dowiedziała i musieliśmy przenieść cię do innej szkoły.


***
- Baco, macie takiego małego pieska i wieszacie na furtce napis: "Uwaga pies!"?
- A bo mi go już 3 razy zdeptali.


*****
- Puk, puk.
- Kto tam?
- Policja!
- Musicie poczekać, robię kupę.
- Wiemy. Budka telefoniczna ma szklane boki...


***
Przychodzi Jasiu do mamy.
- Mamo? Jak się robi syna? Na brzuchu czy na boczku?
- Precz mi stąd! - krzyknęła mama.
Jasiu poszedł do taty.
- Tato? Jak się robi syna? Na brzuchu czy na boczku?
- Co ty mówisz?! Masz szlaban!
Jasiu smutny idzie do dziadka.
- Dziadku... jak się robi syna? Na brzuszku czy na boczku?
- Co? - odpowiada zdziwiony dziadek.
- No bo "W imię ojca" robi się na główce, a syna gdzie bo zapomniałem?


***
Rzecz się dzieje w górach. Turyści siedzą przy ognisku, popijają tatrzańską naleweczkę, przyjemny klimat, ognia pilnuje baca.
- Baco, a opowiedzcie nam jakąś historię, co by było raźniej i jeszcze przyjemniej.
- Ano mogę opowiedzieć, a radosna ma być czy smutną wolicie?
- Jasne, że radosną.
Baca namyślił się chwilę i ochoczo rozpoczął:
- Kiedyś żeśmy z juhasami owieczki na hali wypasali. Pasły się pasły, myśmy trochę popili na polanie i nam się jedna owieczka zgubiła. Szukaliśmy, szukaliśmy, aż się wreszcie zguba znalazła i z tej radości żeśmy ją wszyscy jak jeden wyruchali.
Turyści spojrzeli jeden na drugiego z obrzydzeniem w oczach, po czym jeden z nich nieśmiało zapytał:
- Baco, a może jest jakaś inna radosna historia?
- Ano jest i inna. Kiedyś żeśmy z juhasami barany na hali wypasali i ni się obejrzeli, a jeden baran nam się zgubił. Godzinami żeśmy go szukali, ale wreszcie zgubę odnaleźli. No i z tej radości żeśmy go wszyscy wyruchali jeden po drugim.
- Nie no baco, to ma być radosna historia?! To może jakaś smutna jest?
- Ano jest i smutna - kiedyś to ja się zgubiłem.


***
Inżynier umarł i poszedł do piekła. Szybko zaczął mu przeszkadzać niski poziom życia w piekle i zaczął projektować oraz budować usprawnienia. Po jakimś czasie mieli klimatyzację, spłukiwane toalety i ruchome schody, a inżynier stał się bardzo popularnym facetem.
Pewnego dnia Bóg dzwoni do Szatana i pyta drwiąco:
- No i jak tam u was na dole?
- Zaje*iście, mamy klimę, spłukiwane kibelki, ruchome schody i nikt nie wie, z czym inżynier jeszcze wyskoczy - mówi Szatan.
- Co?!? Macie inżyniera?!? To pomyłka, nigdy nie powinien trafić na dół, wyślijcie go do nas.
- Zapomnij. Podoba mi się inżynier w załodze. Zatrzymuję go.
- Wysyłaj go na górę albo cię pozwę!
Szatan zaśmiał się szyderczo:
- Taa, jasne. A skąd ty weźmiesz prawników?


***
Matematykowi zepsuł się kaloryfer. Wezwał hydraulika, ten postukał jakimś kluczem, pokręcił i woda przestała cieknąć. Radość matematyka szybko się skończyła, gdy fachowiec podał cenę usługi.
- Panie, ale to połowa tego, co zarabiam.
- A gdzie pan pracuje?
- Na uniwersytecie.
- No to przenieś się pan do naszej spółdzielni, pochodzisz pan, popukasz i zarobisz pan cztery razy tyle, co na tym całym uniwersytecie. Musisz tylko pan pójść do biura, złożyć podanie i już. Tylko podaj pan, że masz pan siedem klas, bo wyższe wykształcenie u nas nie popłaca.
Matematyk zrobił tak, jak poinstruował go fachowiec. Od tej pory jego dola wyraźnie się poprawiła. Ale pewnego dnia przyszło zarządzenie o podnoszeniu kwalifikacji załogi i skierowano wszystkich, którzy mieli siedem klas do wieczorowej klasy ósmej. Pierwsza lekcja - matematyka. Nauczycielka wita wszystkich:
- Dzień dobry, będziemy się uczyć matematyki, na pewno wszyscy dostaną świadectwo ukończenia ósmej klasy. A na razie przypomnimy sobie, co pamiętamy jeszcze ze szkoły. Może napisze pan wzór na pole koła? - wskazała na matematyka.
Ten wstał, podszedł do tablicy i zaczął wyprowadzać, bo akurat zapomniał wzoru. Wyprowadza, wyprowadza, zapisał już całą tablicę i w końcu otrzymał wynik "minus pi er kwadrat". Ten minus mu się nie podoba, więc liczy od nowa. Zmazał tablicę, znowu zapisuje wzorami i znowu wynik z minusem.
Zrezygnowany patrzy na klasę oczekując podpowiedzi, a wszyscy szepczą:
- Zmień granicę całkowania...


Wesołego weekendu!

czwartek, 11 sierpnia 2016

100 mil w 24 godziny

Miniony weekend spędziłam w Redcar w północnym Yorkshire. Redcar to typowe nadmorskie miasteczko, z plażą i właściwie niczym więcej, poza hutą, która niszczy środowisko i wiatrakami, które produkując energię odnawialną, mają środowisko chronić.

Podczas zwiedzania miasteczka spodobała mi się ta wieża, jedyna zresztą ciekawa budowla w centrum, poza sklepami i Muzeum Ratownictwa morskiego nic tam właściwie nie ma.


Redcar od strony północnej wygląda tak:


A od południowej tak:



Na promenadzie nadmorskiej napotkaliśmy różne fajne postumenty i instalacje


Na przykład pingwinki w wełnianych sweterkach


I pingwinki bez sweterków


A także coś co imituje chyba pokój z czasów wojny. Hm....


Podobały mi się parkujące na promenadzie łódki rybackie, każda obowiązkowo z traktorkiem. Nigdzie w UK nie widziałam takich traktorków.  


A tu widok na wiatraki.




W ostatniej chwili udało mi się uchwycić prawdziwych piratów. Później dowiedziałam się że właśnie odbywał się Festiwal Piratów, niestety nie byliśmy w stanie się rozdwoić.


I takie fajne rzeźby piaskowe.



Dzieciaki taplały się w maleńkich fontannach, musze powiedzieć że w sobotę słońce nieźle grzało. 
23 stopnie to niezły upał w tych terenach, w dodatku nad samiuśkim morzem.


To tyle z miasteczka, które udało nam się częściowo zwiedzić w ciągu tych trzech ni. Ale nie po to tam pojechaliśmy żeby zwiedzać. Pojechaliśmy żeby wspierać przyjaciela w przygodzie życia. 
Colin, który pomimo pięćdziesięciu jeden lat wciąż uprawia z powodzeniem chód sportowy, postanowił dołączyć do grona tak zwanych Centurionów, czyli tych nielicznych śmiałków, którym udało się przejść 100 mil w czasie 24 godzin. Przygotowywał się do tego ponad dwa lata...
W noc poprzedzającą zawody przywitał nas pokaz sztucznych ogni. 


Rankiem następnego dnia udaliśmy się na specjalnie przygotowane stanowisko, z którego mieliśmy wspierać Colina. Każdy klub miał przygotowaną taką bazę na pętli w połowie trasy, która była jedynym miejscem w tórym zawodnicy mogli się posilić. Na zdjęciu poniżej widać jak Colin podaje instrukcje jak go karmić, czym karmić, czym poić i kiedy.  


Po tym wprowadzeniu, udajemy się wszyscy na start.  


Przed startem Colin zamienia parę zdań z przedstawicielami organizacji charytatywnej CICRA, dla której zbierał pieniądze poprzez udział w tych zawodach. CICRA zajmuje się pomocą młodym osobom cierpiącym na nieuleczalną chorobę Crohna, na którą choruje córka Colina. CICRA również brała udział w wydarzeniu, wystawiając sztafetę 50 osób, każda z nich miała do przejścia jedno okrążenie czyli dwie mile. 


Tuz przed samym startem...


Część trasy przebiegała normalnie przez promenadę, gdzie zawodnicy musieli się spierać nie tylko z przyrodą (wiatr, słońce), ale i ze spacerowiczami, których w przepiękny sobotni dzień nie brakowało. 


Na stanowisku żywieniowym wszyscy czuwali w napięciu, bo po każdym okrążeniu zawodnik oczekiwał czegoś do jedzenia czy picia. Oczywiście były stanowiska z napijami na trasie, ale jeść można było tylko tutaj. W specjalnie przygotowanym namiocie organizartorzy zapewniali przegryzki typu owoce, bułki, lekkie ciasta, ale każdy wolała to co sobie sam przygotował. Tak więc Colin podchodząc do nas wołał: "Normalne picie", albo "Odwodnienie", albo "Batonik" albo "Ryż" i czasami mówił też co będzie chciał następnym razem. Po około dwóch godzinach Colin zrzucił czapkę, pod wieczór musiał zmienić buty i przykleić plaster na pięcie.  



Poczynania uczestników mogliśmy śledzić online, na bieżąco, ja zostałam oficjalnym przedstawicielem medialnym Colina, czyli biegałam za nim, robiłam zdjęcia i co kilka mil wrzucałam update na jego stronę na Facebooku. Colin trzymał się na siódmej pozycji. Czas zleciał nam niesamowicie szybko, nie wiem ile kilometrów przeszłam tam i z powrotem, ale schodziłam się nieźle. Około północy Colin wciąż szedł, ale nie wyglądał najlepiej. Linda, jego żona, miała iść z nami do hotelu się przespać, żeby być gotową rano na start ich córki, która brała udział w sztafecie, ale stwierdziła że nie zostawi go w takim stanie, więc do hotelu poszliśmy my, a ona została całą noc. 


Rano wstaliśmy o piątej. Pierwsze co zrobiłam to weszłam na stronę zobaczyć jak Colin sobie radzi. Colin wciąż szedł. I był drugi! 


Od tego czasu wszystko potoczyło się błyskawicznie. Oto córka Colina, dwudziestoletnia Sam, po dwukrotnej chemioterapii i ze stomią. To ona była bohaterką dnia.


Jako że wszystko toczyło się szybciej niż przewidywaliśmy, musialiśmy pozmieniać lekko plany, czyli wrócić do hotelu na śniadanie w turach i błyskawicznie spakować obóz do samochodu, zostawiając jedynie butelkę picia i saszetkę z żelem wzmacniającym dla Colina na jego ostatnie okrążenie, po czym napoiwszy go ruszyliśmy samochodem w stronę mety, aby być świadkami tego niesamowitego wydarzenia. Na chodniku tuż przed metą ktoś napisał kredą "Well done Colin, you are a Centurion!" 


A tak Colin mijał linię mety, po 20 godzinach, 39 minutach i czterdziestu czterech sekundach morderczego marszu. Był drugi (pierwszy był osiem minut przed Colinem, niesamowity drobniutki skromy Holender), ale jako pierwszy Brytyjczyk to on był zwycięzcą, jako że to były jednocześnie mistrzostwa Wielkiej Brytanii. 


To było mordercze przedsięwzięcie, z pięćdziesięciu trzech osób jedynie jedenaście ukończyło je, z czego pięć to nowi Centurioni, a Colin był z nich najlepszy.


Puchary. Nasz przyjaciel dostał trzy, za najlepszy debiut (pierwszy debiutant Brytyjczyk w historii), za mistrzostwo Wielkiej Brytanii i za zajęcie drugiego miejsca.  Miecz Centuriona jakoś się zmieścił do samochodu! 


Za ten wyczyn Colin otrzymał oznakę Centuriona z numerem 1167, znaczy to że jest 1165 człowiekiem, który tego dokonał na terenie Wielkiej Brytanii od 1911 roku (dwa numery przepadły pomyłkowo). Od teraz to jest jego numer startowy już na zawsze. Jeśli Colin zdecyduje się na kolejny taki krok :-)


I tak to spędziłam ostatni weekend, po którym byłam tak wykończona, jakbym to ja przeszła te sto mil. No ale przecież ja je przeszłam... mentalnie :-)

piątek, 5 sierpnia 2016

Humor na piątek

W związku z rozpoczynającą się dzisiaj Olimpiadą w Rio, dzisiaj w temacie. Misz masz olimpijski, zapraszam!


Otwarcie olimpiady, na mównicę wchodzi Putin:
O, O, O, O, O!
Chwila konsternacji. Nagle asystent mówi:
- Władimirze Władimirowiczu, to symbol olimpijski. Tekst macie niżej...


Znany lekkoatleta przed olimpiadą obłożnie się rozchorował.
- Jest fatalnie - mówi lekarz wyjmując mu spod pachy termometr - 39.5 stopnia.
- A jaki jest rekord świata?


Na olimpiadzie zawody zapaśnicze. Młody obiecujący Polak losuje japońskiego giganta, który słynie ze swojego "precelka" - chwytu nie do pokonania.. Przed walką trener poucza młodziana:
- Rób wszystko aby ci nie założył tego precelka.
Rozpoczyna się walka. Trener uwaznie obserwuje młodzieńca, ten unika jak się tylko da, ale niestety, nagle Japończyk zakłada Polakowi precelka. Trener odwraca głowę nie chcąc widzieć porażki swego podopiecznego, myśląc że już po wszystkim, kiedy naglew słyszy tylko krzyk, a potem...cisza.
Odwraca się z powrotem, patrzy, a tam Polak stoi w triumfie unosząc ramiona a Japończyk leży. Trener pyta po walce:
- Jak to się stało, ty taki niedoświadczony...?
- Ano widzi trener, jak ten Japończyk założył mi tego precelka to nie wiem jak on się ustawił, ale przed oczami zobaczyłem jego jaja, więc nie zastanawiałem się i ugryzłem. ... Mówię panu jakiej człowiek dostaje siły jak się we własne jaja ugryzie...


Męczy mnie już ta olimpiada. Gdybym chciał zobaczyć ludzi, którzy nie mają normalnej pracy, połowę życia spędzają na siłowni i bez przerwy paradują w dresach, pojechałbym sobie do Elbląga.



Młody lekkoatleta - sprinter przygotowuje się do pierwszego w życiu udziału w Olimpiadzie. Na trybunach siedzą jego rodzice i przyjaciele. Gdy rozlega się sygnał do startu, troskliwa mama krzyczy:
- Synku, bądź ostrożny! Nie biegnij za szybko!



No i jakżebym mogła pominąć perełki naszych komentatorów sportowych... Oto wybrane specjalnie dla Was:

Pani Szewińska nie jest już tak świeża w kroku, jak dawniej – Bohdan Tomaszewski
Jadą. Cały peleton, kierownica koło kierownicy, pedał koło pedała. – tenże Tomaszewski
Ten sam o Szozdzie: Cudowne dziecko dwóch pedałów
Ja też kiedyś byłem przeciwny podnoszeniu sztangi przez ciężary – Krzysztof Miklas
Ja z mieszanymi uczuciami podglądam panie – Monika Lechowska
Jak Brzylijczykom zachciało się chcieć grać
Jak państwo widzicie, nic nie widać w tej mgle – Edward Durda
Jeden z zawodników Trynidadu i Tobago ma kłopoty z pachwiną albo z przeponą. Nie mogę dostrzec za co się trzyma – Przemysław Pełka
Jest! Niemka traci głowę! – Jarosław Idzi o pojedynku szpadzistek
Jeszcze trzy ruchy i Włoszka będzie szczęśliwa – Artur Szulc o kajakarce Josefie Idem
Są na drugim miejscu za Włochami i za Polską – o Greczynkach w gimnastyce artystycznej podczas igrzysk w Atenach
Trzeba wybrać: uroda albo sztanga. Pintusewicz wybrała tę drugą ewentualność – Marek Jóźwik
Wszystko w rękach konia – Jan Ciszewski przed decydującym przejazdem Jana Kowalczyka w Moskwie
Zawodnik z numerem siedem to Irlandczyk. Wskazuje na to kolor jego włosów – Andrzej Kopyt
Podziwiam jego skromne warunki fizyczne – Dariusz Szpakowski
Polscy wioślarze zdobyli na igrzyskach dziewięć medali: dziewięć srebrnych, dziewięć brązowych i dwa srebrne" – Artur Szulc

No i cytaty nieśmiertelnego Włodzimierza Szaranowicza:
– Michael Johnson biegnie teraz tak jak podbiega się do autobusu.
– Widzę pewne ożywienie w kroku naszego chodziarza.
– Na razie zajmuje pierwsze miejsce, ale nie jest to dobra pozycja wyjściowa.


A także popisy kamerzystów i operatorów:







Udanego weekendu!