wtorek, 24 kwietnia 2012

Się zaczęło.

Nic to że drzewo, a raczej krzak obcięliśmy do gołej kory, na szczęście już odrasta, widać pąki. Nic to że wywaliłam stare, zmurszałe, skostniałe ptasie gniezda które ważyły prawie tyle samo co drzewo. Bo to był i zawsze będzie Dom Kosów, jakoś tak sobie szczególnie upodobały to miejsce i rok w rok mamy maluśkie koski, a czasami tylko skorupki po jajkach, niestety. Już od jakiegoś czasu parka kosów wije sobie nowe gniazdko w gałęziach, a raczej chyba remontuje stare, którego nie udało mi się do końca usunąć. Za nic sobie mają to że nic ich nie kryje, przecież liści jeszcze nie ma. Za nic sobie mają koty, a szczególnie jednego który z uporem maniaka wdrapuje się na płot a z płota na drzewo, a potem to już musi po kolejnych gałęziach schodzić jak po drabinie. Za nic sobie mają inne ptaki, widziałam wczoraj jak samiczka uciekła na płot i krzyczała, a samczyk pogonił srokę aż się za nią kurzyło. Zaczął się sezon lęgowy...
W okolicach gdzie jest wiele kotów, małe ptaszki nie mają łatwego życia. Zaczęło się od znalezienia przez nas rano na trawniku skrzydeł ptasich, prawdopodobnie gołębich. To tyle co z ptaszka zostało. Dwa skrzydła połączone częścią kadłubka. Prawdopodobnie to nie nasz go zeżarł, bo skonsumował całe śniadanie, ale może jednak coś skosztował? Nastąpiło wcześniejsze odrobaczanie, bo wiadomo, gołębie to nosiciele pasożytów wszelakich, a ja tego w domu mieć nie chcę.
Przez cały tydzień mieliśmy w ogrodzie małego gołębia, nie, nie tego zeżartego, innego, dość wyrośniętego, opierzonego, ale nie latającego. Przesiadywał sobie w krzakach to tu to tam, czasami za skrzynką z sałatą, czasami za śmietnikiem, nasz kot łaził koło niego, zaglądał, śmialiśmy się że zwierzątko sobie hoduje, bo dziwnym trafem nie ruszał go. Może po prostu nie wiedział jak się do niego dobrać.
W ostatnią niedzielę zauważyłam na trawniku innego gołąbka, znacznie mniejszego, niedopierzonego jeszcze, skakał sobie po trawce, próbował skubnąć, to żdziebełko, to robaczka. Na widok ptaków na niebie zamierał i nie ruszał się przez dłuższy czas. I w takim stanie zastał go nasz kot, gdy w końcu znudziło mu się wylegiwanie na parapecie. Tiggy nie od początku go zauważył, może dlatego że ptaszek się nie ruszał. Ale gdy tylko się poruszył, kot od razu był przy nim. Mąż nalegał żeby zostawić naturę samej sobie, więc nie interweniowałam. Obserwowaliśmy przez okno jak kot próbował się z nim bawić, trącał go lekko łapką, odskakiwał, wyczekiwał, doskakiwał, znowu lekko trącał i tak kilka razy. Potem odszedł i obserwował z daleka. Gdy tylko gołąbek próbował uciec z trawnika, kot doskoczył znowu, ale tym razem ptak postanowił walczyć.  Machnął parę razy skrzydłami, kot dostał w oko, zrezygnował i uciekł na garaż. Po czym odszedł sobie tylko znaną ścieżką. Ptaszek dotarł do schronienia pod tawułką.
Po jakimś czasie wyszliśmy sprawdzić co się z nim dzieje. Niestety, nie było dobrze. Pisklę nie miało żadnych widocznych uszkodzeń, nawet wszystkie pióra na ogonie zostały zachowane, ale było bardzo bardzo słabe. Mąż przeniósł je na stary ręcznik do garażu, mieliśmy nadzieję że tam w spokoju dojdzie do siebie, przynieśliśmy mu wody, wykopaliśmy kilka dżdżowniczek, ale gołąbek był taki słaby że nie miał  nawet siły pić. Widocznie dużo już czasu spędził poza gniazdem a nie umiał sobie znaleźć pokarmu samodzielnie. A może po prostu dziekie stworzenie nie chciało nic od ludzi, których się tak bało że nawet nie próbowało walczyć. Nic więcej nie dało się zrobić. Ptaszek się poddał.
Widząc jak wydaje ostatnie tchnienia, z bólem serca zostawiliśmy go żeby skonał w samotności...
Tego samego dnia znaleźliśmy koło garażu zwłoki kosa. Po pierwszym gołąbku zaginął ślad.

piątek, 20 kwietnia 2012

Nikczemnik i zdrajca

Udało mi się złapać wczoraj sąsiadkę, tę od trzech kotów, tę której miałam się spytać czy nie karmiła by naszego gdy wyjedziemy na wakacje.
Sąsiadka bardzo się ucieszyła, oczywiście to dla niej nie problem, weźmie klucze i będzie mu dawać jeść i pić i generalnie, sprawdzać czy żyje. Chociaż to ostatnie to nie będzie konieczne. Bo - posłuchajcie...
Słowo do słowa i okazało się że nasz Tiggy już nie jeden raz znalazł się w domu państwa sąsiadów. Oni nie mają klapki w drzwiach a mają te trzy koty, które muszą jakoś wypuszczać, więc ich metoda to jest uchylać okno na dole w salonie i koty sobie wchodzą i wychodzą. Okno najczęściej pozostaje uchylone na większą część dnia,  zamykane właściwie tylko wtedy gdy właściciele idą spać lub wychodzą z domu. No a nasz kot niegłupi jest, szybko załapał w czym rzecz. Już wcześniej zauważyliśmy że próbuje przesiadywać na zewnętrznych parapetach naszych okien, ale te są wąskie i nie jest mu za wygodnie. Na naszych oknach to OK, ale ostatnio kilka razy widzieliśmy go na parapetach SĄSIADÓW!!! Otwarte okno okupuje tam jednak zazwyczaj Wielki Gruby Kot przed którym nasz czuje respekt, więc nie podchodzi za blisko.
Ale co się okazało? Sąsiadka kiedyś odkurzała w salonie, odwraca się, a tam nasz kot! W pokoju! Baba kocha koty więc dała mu parę kocich ciasteczek, tez zeżarł i uciekł. Zdrajca! W domu to ucieka przed odkurzaczem gdzie pieprz rośnie, a ten od sąsiadki to jakoś mu nie przeszkadza!
Jeszcze parę razy Tiguś znalazł się w ich salonie, zawsze jak Gruby sobie gdzieś polazł. Okazuje się że Wielki Gruby Kot nie za bardzo naszego toleruje, nie toleruje zbytnio również Czarnych Kotów, ale już jest stary i swoje prawa ma. Prawa najsilniejszego kota w okolicy. Za to Czarne Koty to braciszek i siostrzyczka - nazywają się Bonnie i Clyde, jak słynna para przestępców. I miałam rację że Mniejszy Czarny, który się tak z moim marcował pewnego wieczoru  to dziewczynka, a nie miałam racji że Większy Czarny to ta biedna znajda która była u mnie kiedyś na podwórku. Choć wygląda dokładnie tak samo. Bonnie i Clyde są jeszcze bardzo młode, bawić się lubią, a że nasz bardzo towarzyski jest, to ganiają sięn najczęściej w dwójkę, bo Większy Czarny Kotek troszkę bardziej płochliwy jest niż jego siostrzyczka.
Okazuje się jeszcze że nasz Tiggy przychodzi pod tylne drzwi sąsiadów i czeka na kocie ciasteczka. Kto wie, czy to nie do nich zakradł się zimą i nie ukradł słynnych paluszków krabowych. Złodziej, zdrajca i nikczemnik! A potem w domu żreć nie chce! Dziwić się...
Najważniejsze że sąsiadka się zgodziła. Możemy spokojnie lecieć na te wakacje. Najwyżej będzie żarł u nich.  Bo spał to już chyba nie.

czwartek, 19 kwietnia 2012

O chlebku ciąg dalszy

No i stało się - upiekłam swój Pierwszy Chleb Na Zakwasie. Co to się wczoraj działo! Ale po kolei.
Zaplanowałam pieczenie w maszynie, bo tak wygodniej, na co James (ten który dał mi zakwas) skrzywił się jakbym popełnić miała co najmniej wykroczenie jak nie grzech półśmiertelny. Wydrukowałam sobie przepis na chleb z maszyny plus trzy najłatwiejsze na zwykły chleb mieszany. No i zaczęłam.
Wlałam i wsypałam wszystko do maszyny jak należy, może z wyjątkiem zakwasu którego wlałam więcej niż przepis wymagał, w związku z tym musiałam dosypać mąki do maszyny na koniec wyrabiania, bo ciasto wydawało mi się za rzadkie. Jak się już wyrobiło, odpoczęło, wyrobiło drugi raz i troszkę podrosło, postanowiłam pójść za radą w przepisie i wyjąć mieszadełko z maszyny, żeby dziurka była mniejsza. Kto ma ten wie o czym mówię. Kto nie ma - maszyna do chleba ma mieszadełko do wyrabiania ciasta które zostaje w chlebie i potem chleb ma sporą dziurę na spodzie. No więc wyjęłam mieszadełko i zostawiłam ciasto w maszynie jeszcze na parę minut. Dodam, że cały czas w trakcie wyrabiania, wyrastania i później pieczenia studiowałam zawzięcie wszystkie strony internetowe na temat pieczenia chleba, jakie mogłam znaleźć.
Postanowiłam pod wpływem lektury wyjąć ciasto z maszyny i upiec ręcznie, czyli w piekarniku. No ale najpierw musiało jeszcze podrosnąć. Sposób rośnięcia zaczerpnęłam z jednego z wydrukowanych przepisów, czyli ciasto do miski, nakryć folią i czekać godzinę. No dobrze, zrobiłam sobie przerwę w studiowaniu na tę godzinę i poszłam poćwiczyć. Po godzinie, zgodnie z przepisem, złożyłam ciasto w kopertę i odłożyłam na następną godzinę. Było już po 21. Ale po pół godzinie, wydało mi się że ciasto już podwoiło swoją objętość, więc zgodnie z drugim przepisem ułormowałam coś w rodzaju wałka i włożyłam do formy keksowej. Niby wcale nie musiałam, bo ciasto było naprawdę doskonałe w swej strukturze i na pewno by się nie rozeszło na blasze, aloe chciałam mieć pewność że ten mój pierwszy chleb będzie miał jakiś kształt. Odstawiłam na następne... co najmniej 3 godziny. Przypominam, była już prawie 22.
No ale nie będę przecież siedziała w kuchni pół nocy, bo potem to jeszcze z 45 minut pieczenia, a rano do pracy. Więc zgodnie z poradą z jednego z blogów i po obejrzeniiu dwóch filmików na YouTube, postanowiłam przyspieszyć troszkę proces rośnięcia, chociaż i tak według wszystkich powinno to trwać co najmniej 3 godziny. Włożyłam więc formę z ciastem przykrytą folią do piekarnika, ustawiłam temperaturę na 50 stopni, po pół godzinie wyłączyłam i zostawiłam tylko żarówkę. Gdy zrobiła się 23.30, poszłam sprawdzić, ciasto wyrosło ładnie, zgodnie z poradami zostawało lekko po naciśnięciu, więc z wielkim zdumieniem, ale stwierdziłam że chyba jest gotowe. Nagrzałam piekarnik na maksa, na dół położyłam blachę a do niej 2 szklanki wody, żeby była para. Włożyłam ciasto na 10 minut, po 10 minutach moje zdziwienie było ogromne bo chleb urósł bardzo ładnie i już wyglądał jak ten foremkowy ze sklepu. Zmniejszyłam temperaturę do 200 stopni, jak należy, na pół godziny. Ale, wyczytałam w trakcie że lepiej jest jednak piec bez termoobiegu, żeby nie wysuszyć ciasta, więc po jakichś 20 minutach wyłączyłam termoobieg. Tak mi się zdawało.
Chleb był wciąż niedopieczony w regulaminowym czasie, więc zostawiłam go jeszcze na 15 minut. Było już trochę po północy, ale co się nie robi dla chleba! Po 15 minutach patrzę, a tam chleb dalej blady, co jest? Wyciągam, dotykam, w pierwszej chwili nic nie zauważyłam, ale dotknęłam blachę, sama nie wiem po co, poparzyć się chyba. A blacha - ledwo ciepła! W 200 stopniach? Niemożliwe! Okazało się że to co wzięłam za wyłączenie termoobiegu jest w rzeczywistości wyłączeniem temperatury i tylko wiatraczek się kręci, czyli - chłodzenie! Cholera jasna! No ale żeby jeszcze uratować chleb, który i tak był już upieczony, ale troszkę blady, wsadziłam go na kolejne 15 minut już w prawidłowej temperaturze.
Nie miałam siły już dłużej czekać, więc skórka nie jest taka jak być powinna, ale efekt - zobaczcie sami!
Niestety, nie pomyślałam żeby go sfotografować zaraz po upieczeniu, a dzisiaj rano jakoś go już ubyło zanim wstałam! Niemniej jednak, choć może nie najpiękniejszy i być może nie najsmaczniejszy, to wciąż bardzo ładny i przepyszny - Mój Pierwszy Chleb Na Zakwasie!


A w sobotę to już upiekę całą serię!

środa, 18 kwietnia 2012

Chlebek

Dostałam dziś słoik zakwasu chlebowego. Podobno zakwas pochodzi z tysiąc osiemset któregoś tam roku z Niemiec, został zabrany do Ameryki podczas masowej emigracji. Powrócił do Europy w latach pięćdziesiątych i jest przekazywany z pokolenia na pokolenie, wśród rodziny i znajomych. I teraz jest w moim dumnym posiadaniu. James, od którego go dostałam, jest pasjonatem zdrowej żywności i swoje chleby piecze sam. Obrazowo i przejrzyście wytłumaczył mi co to jest ten zakwas, razem z opisem reakcji chemicznych w nim zachodzących, co powinnam teraz z nim zrobić, jak przechowywać, jak rozmnażać.
W tej chwili stoi sobie u mnie na biurku i pachnie jak tylko podniosę wieczko słoika. Troszkę opadł, bo musiałam go włożyć na kilka godzin do lodówki, żeby mi nie wyszedł. Był już prawie gotowy do wypieku, ale teraz, po chwilowym ochłodzeniu, będę musiała go znowu dokarmić odrobinę, żeby zaczął bąbelkować. No bo dzisiaj chcę upiec swój pierwszy chleb na zakwasie. Ale jeszcze nie taki prawdziwy, o nie, bo po prostu nie mam czasu. Mój pierwszy chleb na zakwasie będzie z maszyny.
Mam taką starą maszynę do chleba, w której piekłam od czasu do czasu, ale dzieci nie bardzo chciały jeść te maszynowe chleby, więc ostatnio służyła mi głównie do wyrabiania ciasta, zwłaszcza drożdżowego. Nawet pączki w niej wyrabiałam. No ale dzisiaj to niestety maszyna będzie się musiała bardzo postarać, bo ja bardzo chcę dzisiaj upiec ten chleb. Już sobie znalazłam przepis, wydaje mi się odpowiedni. Jak nie wyjdzie, to trudno, ale jak wyjdzie i mi się spodoba, to nawet myślałam już o kupieniu nowej, takiej porządnej maszyny. Póki co, planuję na weekend zamienić kuchnię w piekarnię i upiec co najmniej dwa bochenki.
Największy dylemat to jak ja uformuję ten chleb bez formy. Mam taką małą keksówkę, ale widziałabym w niej raczej chleb razowy. Zwykły biały musiałby być dużo większy. Ech, chleb to chleb, najwyżej wyrośnie w tortownicy.
Stefka powiedziała, że jeszcze nie widziała nikogo tak podnieconego na widok... drożdży!  

piątek, 13 kwietnia 2012

Stefka i Miasto Aniołów

Nie pisałam że Stefka wybrała się na wakacje do LA, czyli El Ej czyli Los Angeles, bo chciałam mieć ciszę i spokój w biurze i brak myśli o niej zupełny. Ale wszystko co dobre szybko się kończy i ona z tego El Ej właśnie wróciła.
Stefka singielką jest wyemancypowaną, po trosze z powodu swego wyglądu, ale chyba przede wszystkim z powodu wielkiej gęby i zjadliwego charakteru. Kto by tam z zołzą wytrzymał? Więc Stefka, poza okazjonalnymi wyjazdami rodzinnymi w towarzystwie mamusi i tatusia na przykład do Paryża, skąd wróciła trzaskając grzmotami i miotając piorunami, urządza sobie holideje samotnie. Nie znaczy to że sama w tym El Eju czas spędzała wyłącznie, bo przecież ma tam przyjaciółkę czy dwie. Ale u nich w domu to mieszkać nie mogła, o co to to nie, ona musi mieć swobodę i wygodę (czytaj - kingsajz łóżko w hotelu).
Stefka była w El Eju już po raz drugi, więc to już stara wyjadaczka, wszystko co chciała zobaczyła poprzednim razem, teraz to miała zwiedzić to czego nie udało jej się wtedy ze względów że tego wtedy tam nie było. Na przykład koncertu Slasha, który teraz też został odwołany co doprowadziło ją do furii już przed wyjazdem.
No więc co też takiego ciekawego w tej Ameryce Stefka robiła? No, udało jej się wstąpić na Aleję Gwiazd gdzie właśnie jakaś mniej znana gwiazdeczka przybijała swoją rączkę. Była też w Disneylandzie, widziała Myszkę Miki, widziała! Najwięcej czasu poświęciła na dzielnicę z biżuterią, skąd przywiozła sobie jej mnóstwo, głównie tania choć ładna biżuteria naszyjna, ale też trafiły jej się dwie perełki! To znaczy była koszmarnie wielka promocja w największym markecie jubilerskim która skumulowała się z jeszcze dwiema innymi promocjami i razem z jej 10% zniżką dla turystów z Europy, po naprawdę bardzo okazyjnej cenie kupiła pierścionek z białego złota z perłą i 1/4-karatowym brylantem i naszyjnik z 1/2-karatowym brylantem. Ile dała, nie wiem, ale podejrzewam że zostaną wycenione na znacznie więcej ile dała. Szczęściara.
Tak więc obkupiła się Stefka biżuterią, z ubrań nic sobie nie kupiła, tylko jedne spodnie, bo przecież "te kalifornijskie ubrania nie nadają się na naszą szkocką pogodę". A może te kalifornijskie ubrania nie nadają się na twoją wielką dupę, pomyślałam. Może nawet nie ma tam takich rozmiarów, wszak wszystkim wiadomo że tam króluje rozmiar 0 (czyli polskie 32). Ale Stefka miała ze sobę sporo pieniędzy, bo dostała też troszkę od tatusia, no nie sposób było wszystkiego wydać. Więc wydała je... w restauracjach! Twierdząc z dumą że pokochali ją tam w każdej restauracji za ilość napiwków które zostawiła. I raczej ilość a nie wysokość napiwków miała na myśli.

czwartek, 12 kwietnia 2012

Sen-mara

Ostatnio często śnią mi się zwierzęta. Na przykład tak - wyglądam przez okno, widzę jakiś dziwny kształt na ulicy, spoglądam uważniej - niedźwiedź. Wołam męża żeby zobaczył czy to na pewno niedźwiedź, patrzę znowu, a tam już obok niedźwiedzia stoją lew i tygrys. A tu brama na podwórko otwarta, a na podwórku kot. Strasznie się bałam że te zwierzęta krzywdę jakąś mu zrobią, ale on spokojnie zaczął sobie uciekać. Koniec snu.

Albo tak - śpię sobie spokojnie w łóżku, a tu przychodzi pies, duży, ciemny, kochany i gramoli mi się na łóżko. No to się posunęłam i przygarnęłam psa, miał taką miękką sierść, głaskałam go i głaskała, położyłam na nim głowę jak na poduszce żeby znowu zasnąć, ale nie. Bo nagle przychodzi kot, mój kot, cały mokry po deszczu. Głaszczę go po tej mokrej sierści i tak zasypiamy w tym śnie.

A jeszcze przedtem to miałam taki sen, że normalnie obrzydzenie bierze, bo był w nim, znowu, duży pies i zrobił wieką kupę, a raczej bardzo dużo wielkich kup, a ja je brałam do ręki i lepiłam jak ciasto, bleeeeee. Ale to jeszcze nic, bo dzień wcześniej to ja zrobiłam wieeeeelką kupę, tak wielką że wychodziła z kibelka i na niej siedziałam, bleee bleee bleee!

A dziś w nocy to mi się przyśniło że myję włosy. Piękne, długie, ciemne (mam ciemne, no co?) mocne, błyszczące. No mam ładne włosy tak na co dzień, ale te to były po prostu cudowne, miękkie w dotyku, sypkie, jak na reklamie L'oreal. I tak gładziłam te włosy i gładziłam, byłam tak szczęśliwa w tym śnie, gdy nagle coś zaczęło stukać. I stukać, i stukać i stukać. No cholera jasna, wszelki sen odszedł i dotarło do mnie powoli że to mój kot stuka w klapkę. Czwarte rano. Wstałam półprzytomna sprawdzić, w czym kłopot, może klapka się zacięła czy co. No zobacz kiciu, wszystko działa, to co ty tak stukasz? Chcesz wyjść? Wyjdź, zobacz jak ładnie się klapeczka otwiera. Popatrzył ma mnie jakbym się z choinki urwała, zamiótł ogonem, zawrócił i poszedł dostojnym krokiem na górę, gdzie jego łóżko. A ja już miałam po śnie. Cholerny kot.

wtorek, 10 kwietnia 2012

I po Świętach...

Święta Święta i po świętach. Niby nic nie było, a obżarłam się jak... sama nie wiem co. Zjadlam duuuużo sernika, mojego super hiper mega-sernika, ech chyba jestem uzależniona od sernika, jak podsumował mój mąż. Czuję że jestem dwadzieście kilo cięższa i dziesięć rozmiarów większa. Więc zrobiliśmy sobie z mężem małe podsumowanie wczoraj w łóżku, ustaliliśmy że się bierzemy za siebie, zero alkoholu, dietka i ćwiczenia. Rygorystycznie aż wócimy do normy. A alkohol to aż do wakacji. Dietkę już zaczęłam, czyli lekkie jedzenie, tylko mięsko, rybki, nabiał, warzywa i owoc od czasu do czasu. Chlebka - nie, ziemniaczków - nie, ryżyku i makaroniku tudzież innych węglowodanów - nie. No i słodyczy też nie. Kawy też nie bo się nie czuję chyba po niej dobrze. Zresztą, kilka lat nie piłam kawy i było mi z tym dobrze, to po co zaczęłam? Bo dobra jest, taka latte, z mleczkiem, mniam mniam. No ale to będzie mój słodki grzech raz w tygodniu.
Zobaczymy, zobaczymy... Dzisiaj pierwsze ćwiczenia, może dam radę.

A żeby nie było, że Świąt nie było, to proszę, też miałam jajka farbowane:

I niedorobionego baranka:



i tak wyglądał mój "stolik wielkanocnych kreacji"


a tak wyglądał ten sam stolik wieczorem, po poprawkach mojej córki (robione ajfonem więc nie takie ładne):

czwartek, 5 kwietnia 2012

Koty na wierzbie

Zebrało mi się dzisiaj na fotobloga. Pewnie dlatego że znalazłam od jakiegoś czasu nie widzianą kartę do aparatu i już mogłam znowu robić zdjęcia.
Ktoś mnie zapytał przy okazji posta o ścinaniu drzewa które jest krzakiem, czy mogę zamieścić fotkę drzewa przed i po. No niestety przed nie mam, szukałam i szukałam, nie znalazłam. Ale po zrobiłam wczoraj i oto one. Ciemne trochę ale już po zachodzie słońca. Rozpoznajecie kto to tam na górze siedzi?



To właśnie on powoduje że Tiggy wraca czasami do domu z taką miną:


A potem, do wszystkich ma pretensje, wypił już swoje i nikt mu nie chce dolać:


Więc idzie szukać szczęścia na jedynym drzewie w ogrodzie, które jest naprawdę drzewem, bo to wierzba:


Ciekawe kogo tam znowu zobaczył...

wtorek, 3 kwietnia 2012

Kot śpi, myszy harcują



Normalnie to jak kota nie ma to myszy harcują. Ale u mnie w domu to harcują gdy kot śpi...

A dzisiaj spadło 3 cm śniegu. Jeszcze w niedzielę była piękna pogoda. Ech, kwiecień-plecień...