piątek, 20 maja 2016

Humor piątkowy

Dzisiaj troszkę więcej niż zwykle, ale za tydzień mnie nie będzie, za dwa prawdopodobnie też nie więc daję na zapas :-))

Zapraszam.


*****
Ksiądz na lekcji religii pyta dzieci, jak wygląda Matka Boska. Do odpowiedzi wyrywa się Jasiu:
- Ma długie blond włosy, czerwone usta i krótką sukienkę.
- Gdzieś ty widział taką Matkę Boską? - śmieje się ksiądz.
- No, wczoraj jak wychodziła przez okno od księdza. Sam ksiądz mówił "O Matko Boska, żeby cię nikt nie zobaczył".


*****
Jasiu grał na dworze w piłkę i zdarzył się mały wypadek. Chłopiec wrócił do domu i mówi:
- Mamo, wybiłem okno sąsiadowi.
- I co powiedział? - pyta rodzicielka.
- A mam ominąć wszystkie przekleństwa?
- Tak.
- To w sumie nic nie powiedział.


*****
Dwóch przyjaciół wraca późnym wieczorem z pokera. Jeden skarży się drugiemu.
- Wiesz, nigdy nie mogę oszukać żony. Gaszę silnik samochodu i wtaczam go do garażu, zdejmuję buty, skradam się na piętro, przebieram się w łazience. Ale ona zawsze się budzi wydziera na mnie, że tak późno wracam.
- Masz złą technikę. Ja wjeżdżam na pełnym gazie do garażu, trzaskam drzwiami, tupię nogami, wpadam do pokoju, klepię ją w tyłek i mówię: "Co powiesz na numerek?". Zawsze udaje że śpi...


*****
Wnuczka paraduje nago po mieszkaniu, a babcia przygląda jej się badawczo.
- Wnusiu, czemu ty chodzisz goła po mieszkaniu? - pyta.
- Babciu to jest ekologiczna piżama - odpowiada wnuczka.
Babcia wieczorem wchodzi do kuchni nago, dziadek spogląda na nią zdziwiony i pyta:
- A co ty taka goła po domu chodzisz?
- Wcale nie jestem goła. To jest moja nowa, ekologiczna piżama - tłumaczy babcia.
- Taka jakaś nie wyprasowana...


*****
Idzie pijany gościu po chodniku: jedną nogą po krawężniku, a drugą po asfalcie. Nagle zatrzymuje się i mówi:
- Cholera, 32 lata żyje i nie wiedziałem, że jestem kulawy...


*****
W basenie, przy szpitalu dla wariatów, topi się jeden z pacjentów.
Na ratunek skoczył mu drugi i go uratował. Po tym całym wydarzeniu bohaterski pacjent jest wezwany do lekarza.
- Pana postawa świadczy o tym, ze jest pan już całkowicie zdrowy i może pan wracać do domu. Mam jednak smutna wiadomość: ten człowiek, któremu uratował pan życie, powiesił się w łazience.
Na to pacjent dumnie:
- To ja go tam powiesiłem, żeby wysechł.


*****
Nowy manager zatrudnił się w dużej międzynarodowej firmie.
Pierwszego dnia wykręcił wewnętrzny do swojej sekretarki i drze się:
- Przynieś mi ku**a tej kawy szybko!
Z drugiej strony odezwał się gniewny męski głos:
- Wybrałeś zły numer! Wiesz z kim rozmawiasz?!
- Nie!
- Z Dyrektorem Naczelnym, ty idioto!!
- A wiesz, z kim ty ku**a rozmawiasz?!
- Nie!
- No i dobrze!


*****
- Jak pan może puszczać psa bez kagańca?!
- Ale wie pan, mnie go żal. Chory jest biedaczek, niedługo umrze, niech się chociaż nacieszy.
- A na co choruje?
- Na wściekliznę.


*****
Pani kazała na lekcję przygotować dzieciom historyjki z morałem.
Historyjki mieli dzieciom rodzice opowiedzieć. Następnego dnia dzieci po kolei opowiadają, pierwsza jest Małgosia.
- Moja mamusia i tatuś hodują kury na mięso. Kiedyś kupiliśmy dużo piskląt, rodzice już liczyli ile zarobią, ale większość umarła. "Nie licz pieniędzy z kurczaków zanim nie dorosną" - tak powiedzieli rodzice
- Bardzo ładnie.
Następny Mareczek:
- Moi rodzice mają wylęgarnie kurcząt. Kiedyś kury zniosły dużo jaj, rodzice już liczyli ile zarobią, ale z większości wykluły się koguty.
- Dobrze Mareczku a jaki z tego morał?
- "Nie z każdego jajka wylęga się kura" - tak powiedzieli rodzice.
- Bardzo ładnie.
No i wreszcie grande finale czyli prymus Jasio (pani łyka valium):
- Ojciec do mnie tak powiedział: "Kiedyś dziadek Staszek w czasie wojny był cicho ciemnym. No i zrzucali go na spadochronie nad Polską. Miał przy sobie tylko mundur, giwere, sto naboi, nóż i butelkę szkockiej whisky. 50 metrów nad ziemią zauważył, że leci w środek niemieckiego garnizonu. Niemcy już go wypatrzyli, więc dziadek Staszek wychlał całą whisky naraz, żeby się nie stłukła, odpiął spadochron i spadł z 20 metrów w sam środek niemieckiego garnizonu. I tu dawajta! Pandemonium! Dziadek Staszek pruje z giwerki! Niemcy walą się na ziemię jak afgańskie domki! Juchy więcej niż na filmach z gubernatorem Arnoldem. Z 80 ubił i jak skończyły mu się pestki wyjął nóż i kosi Niemców jak Boryna zborze. Na 30 klinga poszłaaaa, pozostałych dziadek za***ał z buta i uciekł...
W klasie konsternacja. Pani, mimo valium - w spazmach, pyta się:
- Śliczna historyjka dziecko, ale jaki morał?
- Też się taty pytałem a on na to: "Nie wk*rwiaj dziadka Staszka jak se popije"


*****
Niedaleko małej parafii, zbudowanej przy drodze, stoją rabin i ksiądz.
Piszą na tablicy wielkimi literami:
"KONIEC JEST BLISKI, ZAWRÓĆ NIM BĘDZIE ZA PÓŹNO!"
W chwili, gdy piszą ostatnią literę, zatrzymuje się samochód. Wychodzi kierowca i krzyczy:
- Zostawcie nas w spokoju. Wy religijni fanatycy!
Wsiada z powrotem do samochodu. Odjeżdża. Po chwili słychać wielki huk i trzask...
Duchowni patrzą na siebie i ksiądz mówi:
- Eeee... może po prostu napisać "Most jest zniszczony!". Co?



Miłego weekendu!



środa, 18 maja 2016

Nocna zmiana w kinie

Wiecie że jestem fanką kina i oglądam dużo filmów. Najczęściej w domu, przed telewizorem, w czasie świątecznym zdarzyło mi się obejrzeć trzy-cztery filmy w ciągu dnia. Do kina chodzę dość często, bo na ogół raz na tydzień.
A wczoraj wybrałam się na przedpremierowy pokaz nowego filmu pod marką Marvel - X-Men Apocalypse. W kinach od dzisiaj, w Polsce od piątku. Ale nie obawiajcie się Ci, którzy się wybieracie, spojlera nie będzie.
Pisałam już niejednokrotnie że bardzo lubię kino tego typu, a szczególnie z serii X-Men, po prostu jest rodzaj filmów które nigdy mi się nie nudzą i mogę oglądać wielokrotnie. Do spółki z Władcą Pierścieni i Batmanem. Wczoraj jednak przeszłam samą siebie, bo prawie od razu po pracy wyruszyłam na nocną zmianę... do kina. Pokaz specjalny dwóch ostatnich filmów serii plus przedpremiera najnowszego w 3D.
Zapakowaliśmy do torby prowiant typu pizza, batoniki, orzeszki, woda, soczki, kanapki i wyruszyliśmy z kopyta żeby zdążyć na 18.30. Spóźniliśmy się oczywiście, ale wiadomo że w kinie najpierw grają reklamy, potem zwiastuny, tak że zdążyliśmy jeszcze przed filmem zjeść sobie rzeczoną pizzę, bo w domu nie było czasu. Przeniesiono nas do innej, większej sali, widocznie zapotrzebowanie było większe niż się spodziewano. Najpierw obawiałam się że będę jedyną kobietą, potem że będziemy jedynymi osobami po czterdziestce, a okazało się że żadne z obaw się nie potwierdziły. Co mądrzejsze kobitki przyniosły sobie nawet po dwie podusie - jedną pod pupę a jedną do podpierania plecków. Och, jakże im potem zazdrościłam... No a potem się zaczęło.

Film pierwszy: 


Zleciało jak z płatka. Pomimo że oglądałam go już z pięć razy, nadal byłam zachwycona, obraz nic nie stracił na wartości, a emocje były takie same jak za każdym razem. Po dwóch godzinach i dwunastu minutach wszyscy rzucili się do komórek, do toalet, do sklepiku po jedzenie i picie, albo po prostu wstać, pochodzić, nabrać sił przed następną nasiadówką. Po półgodzinnej przerwie, już bez reklam i trailerów, rozpoczęło się kolejne widowisko. 

Film Drugi:


Nie powiem, również zleciało jak z płatka, ale przyznam że oczy zaczęły mi się powoli sklejać w połowie, więc przydrzemałam kilka minut z tymi posklejanymi oczami. Nie myślcie sobie, że spałam, wszystko słyszałam i otwierałam oczy co pół minuty, albo jak coś ucichło, albo jak wybuchło...  
Po kolejnych dwóch godzinach i dwunastu minutach, jak poprzednio, wszyscy się zerwali na pogadanie, pochodzenie, wysiusianie i uzupełnienie zapasów, ja sobie poszłam zakupić kawę z cynamonem bo ciężko mi się już zaczęło robić na ciele. Po około półgodzinnej przerwie, tuż po północy, zaczęło się główne widowisko wieczoru, w 3D.

Film Trzeci:


Jak już wspomniałam, nie będę wszystkim (albo niektórym) psuć niespodzianki więc o filmie nic nie napiszę. Powiem tylko że bardzo mi się podobał i że przetrwałam, z trudnościami bo z trudnościami ale dałam radę wytrzymać do końca kolejne dwie godziny i dwadzieścia cztery minuty. 
Z kina wyszliśmy około drugiej trzydzieści, około trzeciej nad ranem byłam w domu, o trzeciej jedenaście byłam już w łóżku a o trzeciej piętnaście prawdopodobnie już spałam bo nic nie pamiętam. Do pracy obudziałm się tylko troszkę później niż zwykle, spóźniłam się tak jak zwykle a na dzień dobry zostałam poczęstowana znakomitą herbatką ożywiającą yerba mate z jakiejś specjalnej kolekcji. I jakoś mam zamiar się przeturlać do wieczora.

No i co powiecie? Czy robiliście kiedykolwiek podobną nocną zmianę w kinie? Osobiście nie wiem czy by mi się chciało powtórzyć coś takiego, ale byłam, widziałam, przeżyłam i wiem że radę dam jeśli kiedykolwiek się na podobne wariactwo zdecyduję.

Pozdrawiam wszystkich wariatów filmowych...

poniedziałek, 16 maja 2016

Sesja zwierzęca w ogrodzie botanicznym

Weekend był przepiękny, to chyba pierwszy taki weekend w tym roku. Sobotę spędziłam na dwóch kółkach, najpierw zawożąc Heńka na przegląd, który trwał najkrócej ile to było możliwe. Po prostu pan przyszedł po piętnastu minutach i powiedział że wszystko ok, nie ma się do czego przyczepić, na to ja że ja przecież dbam o swój motor, na to on że widać, nowy łańcuch, nowe opony itakdalej, na to ja że tak, nowy łańcuch, nowe zębatki, nowe opony, nowa stopka do biegów, i tak se pogadalim. I że do następnego roku.
Moja trasa z domu do warsztatu wygląda tak:


Do warsztatu jechałam natomiast tak:


a wracałam tak:


Tak to właśnie jest jak się na motor wsiądzie...
A potem byłamna grillu połączonym z oglądaniem Eurowizji więc jeździłam rowerem tam i z powrotem bo koty trzeba było nakarmić i położyć spać :-)
A w niedzielę wybraliśmy się do Ogrodu Botanicznego. Fotografowania roślinek nie było, bo ja już tam wszystko obfotografowałam to co Was znowu będę zamęczać. Kto chce niech zajrzy na przykład tu  i tu a także tu
No ale bez fotografowania tak zupełnie to się nie obeszło. Ale wczorajsza sesja z ogrodu botanicznego odbyła się pod znakiem... fauny :-) Zamiast więc roślinek będą zwierzaczki. O taki na przykład kotek. Ogromnie ciekawe umaszczenie, jeszcze takiego w naturze nie widziałam. Zobaczcie sami:



Pochodziliśmy, pooglądaliśmy, udało mi się zwędzić parę gałązek melisy na nalewkę która już się produkuje (mam nadzieje że nie zapuka do mnie pan policjant w celu zaaresztowania za kradzież zielska!), a potem doszliśmy na miejsce gdzie zgodnie z przewidywaniami miały być wiewiórki. Chwilę ich nie było, ale bardzo szybko jedna chętna się znalazła. Wiedziała od razu do czego służą ludzie bo przybiegła sprawdzić czy czegoś nie ukrywamy. Ukrywaliśmy... oczywiście że ukrywaliśmy orzeszki i migdały :-)




Proszszsz... na dowód że jadła z ręki.






Potem jeszcze zjawiły się ze dwie plus kilka gołębi, ale oprócz tej jednej żaden inny zwierz nie podszedł bliżej. "Nasza" wiewióra była nienasycona. Zeżarła chyba ze dwadzieścia orzeszków i migdałów. A my jak te dwa durnie karmiliśmy ją aż Chłop powiedział że teraz to ona z tym grubym brzucholem na drzewo nie da rady wskoczyć.




Jakoś szczególnie wiewiór upodobał sobie mnie, od Chłopa zeżarł może ze trzy orzeszki, widziała że był trochę zazdrosny zawiedziony ale wiewiór tańcował koło mnie, podskakiwał, odskakiwał, gadaliśmy sobie tak przez pół godziny, on językiem ciała a ja językiem który przypominał ludzki :-)
Pierwszy raz w życiu wiewiórka jadła mi z ręki i to przez tak długi czas. Jak już zeżarł ostatniego migdała, odskoczył z nim pod drzewo, nadgryzł po czym oddalił się w tempie wcale nie zwolnionym w sobie tylko znane spokojne miejsce, zaglądając śmiesznie z drugiego końca pnia. Pewnie nam dziękował...



piątek, 13 maja 2016

Trochę humoru na piątek

Dzisiaj trochę odmiennie, ale to z związku z piątkiem. Trochę z Nonsensopedii, trochę z Wikipedii, co nieco ode mnie. Voila!

Piątek

Nie pij Piotrek, nie pij w piątek!
V Przykazanie
Piątek – piąty dzień tygodnia. Według Wyroczni dzień święty trzeba święcić, czyli nie można jeść mięsa, ze względu na obowiązujący post.
Piątki są ulubionym dniem ucznia, gdyż kończy się wtedy szkoła, co oznacza, że uczeń ma prawowite prawo dzień święty święcić, czyli może wtedy pójść do baru i się napić alkoholu.

Występowanie

Piątki występują po czwartku i przed sobotą. Nie zanotowano innych przypadków pojawienia się piątku, jednak są osoby, które twierdzą inaczej.

Ciekawostki

Paraskewidekatriofobia to nic innego jak strach przed piątkiem trzynastego. Na szczęście nie ma potrzeby używać tego trudnego słowa, w końcu ile jest piątków trzynastego w roku??  
Skąd się wziął lęk przed piątkiem trzynastego? Zadłużony po uszy król Francji Filip IV Piękny pozazdrościł majątku templariuszom i nakazał swojemu kanclerzowi, Wilhelmowi de Nogaret, aresztowanie członków zakonu zarzucając im herezję, świętokradztwo, czary, rozpustę i spiskowanie z Saracenami. 13 października 1307 roku, w piątek, na rozkaz króla Francji aresztowani zostali wszyscy templariusze we Francji. Rozkazał on spalić templariuszy na stosie a ich majątek przywłaszczył sobie.
Według legendy, ostatni WIelki Mistrz Zakonu, Jacques de Molay, zanim spłonął na stosie, rzucił klątwę na Filipa IV, papieża Klemensa i Wilhelma de Nogaret. Od tego momentu żadne z nich nie przeżył roku.
Istnieje przesąd o piątku trzynastego. Osoby, które wierzą w ten przesąd uważają, że:

- Piątek trzynastego przynosi pecha.
- Wiadomo że czarnych kotów należy się  wystrzegać na co dzień, a szczególnie w piątek trzynastego. Jeśli już jakiś przebiegnie Ci drogę, należy splunąć 3 razy przez lewe ramię.


- W piątek trzynastego nie należy brać kredytów
- W piątek trzynastego nie należy rozpoczynać budowy.
- W piątek trzynastego nie należy wyjeżdżać na różnorakie obozy, wycieczki itp.
- W piątek trzynastego należy unikać ludzi w maskach hokejowych (zwłaszcza jeśli to nie hokeiści).

I tu przechodzimy do kolejnej części czyli:

Piątek, trzynastego

UjednoznacznienieTen artykuł dotyczy filmu
Piątek, trzynastego (z ang. Frajdej de Fyrtin) – amerykański horror (a dokładniej przewlekle i irytująco występujący w dziejach jankeskiej kinematografii podgatunek slasher) wyreżyserowany przez skazanego za masowe ludobójstwo ze szczególnym okrucieństwem na dożywocie Seana S. Cunninghama z pół wieku temu, jednak notorycznie odkrywany na nowo przez kolejne amerykańskie małolaty, które na IMDb (skrót od ang. Internet Muwi Databejs) przyznają mu oceną maksymalną, przyczyniając się do wzrostu jego popularności na portalu, a co za tym idzie – narażając kolejne ofiary na kontakt z nim. W latach 1980–2003 powstała cała seria filmowa, na którą obecnie składa się jedenaście projektów, a kolejny – dwunasty – czeka na swoją premierę kinową.

Piątek, trzynastego to niezwykle oryginalna, ujmująca artystycznym przekazem i błyskotliwymi dialogami opowieść o trzynastym dniu miesiąca, przypadającym na ostatni dzień tygodnia roboczego. Głównym wątkiem filmu jest sprawa psychopatycznej Pameli Voorhees – matki tragicznie utoniętego Jasona (który to pojawia się w sequelu i nie opuszcza serii aż do dziś, pomimo poniesionej kilkakrotnie w przydrożnych częściach śmierci), która w ataku schizofrenii dokonuje serii morderstw na nastolatkach, którzy, znając posępną historię obozowiska Crystal Lake, postanawiają się w nim osiedlić i umrzeć.
Film epatuje widzów potokami czerwonego barwnika, przez co amatorzy wytrawnego kina (czyt. amerykańscy nastolatkowie) pozwolili zarobić mu niemałą gotówkę i wypełnili portfele ambitnych twórców zielonym pieniądzem. Zdobył nominację do prestiżowej nagrody Złotej Maliny i uznanie wśród odbiorców przedziału wiekowego 13–17.

I na koniec (suchar ale żeby nie było)


Facet około czterdziestki jechał szosą swoim nowiutkim Porsche. Gdy dwukrotnie przekroczył dozwoloną prędkość, we wstecznym lusterku zobaczył charakterystyczne czerwono-­niebieskie migające światełka radiowozu. Pewien mocy swojego samochodu ostro przyspieszył, jednak wóz policyjny nie dawał za wygraną. Facet zdał sobie sprawę, że w ten sposób może przysporzyć sobie wielu kłopotów, przyhamował i zjechał na pobocze. Po chwili podszedł do niego policjant, poprosił o dokumenty, sprawdził je i mówi: ­
- Wie pan co? To był dla mnie długi dzień, zbliża się koniec mojej zmiany, na dodatek jest piątek, trzynastego. Mam dość papierkowej roboty, więc jeśli znajdzie pan jakieś dobre wytłumaczenie na swoją ucieczkę, pozwolę panu odjechać bez mandatu.
Mężczyzna pomyślał chwilkę i powiedział: ­
- W zeszłym tygodniu moja żona zostawiła mnie dla jakiegoś policjanta. Bałem się, że chciał mi ją pan oddać. ­
- Życzę miłego weekendu! ­- powiedział policjant.


A tak w ogóle to:


wtorek, 10 maja 2016

... to co byś powiedziała?

Klarka zapytała u siebie "Co byś powiedziała sobie młodej?". Odpowiedziałam bardzo krótko w komentarzu. A potem Gosia odpowiedziała u siebie, pięknie, refleksyjnie, dojrzale. Postanowiłam podkraść kontynuować temat, szczególnie że ostatnio natchnął mnie do tego mój własny syn.
Podczas rozmowy o związkach, o dzieciach, o miłości, (a jakże, o tym przecież normalnie rozmawiamy z synem w czasie jazdy samochodem), padło z jego strony pytanie: "Gdyby ktoś przyszedł do Ciebie teraz i dał Ci sto milionów funtów, w zamian za to żebyś wróciła do czasu kiedy miałaś dwadzieścia lat, z całą mądrością i wiedzą jaką masz, pamięć też by została, byłabyś znowu młoda i mogła zacząć życie od nowa, ale pod warunkiem że Twoje dzieci by zniknęły i nigdy już byś ich nie miała, to co byś powiedziała?..."
Nie powiem, chwilę się zastanowiłam zanim odpowiedziałam... Odpowiedź go zaskoczyła. Nie spodziewał się jednak.
Zanim napiszę co powiedziałam, odrobina refleksji. Gdybym mogła się spotkać ze sobą w wieku dwudziestu lat, co bym powiedziała sobie młodej?
Nigdy nie byłam typem przebojowca. Odważna tak, chociaż straszliwie tchórzliwa w duszy, posłuszna i nie lubiąca łamać zasad. Dlatego myślę że choć miałam jak każdy okresy buntu i przekory, pewnie trochę bym siebie posłuchała, oczywiście po uprzednim przemyśleniu i podparciu dowodami naukowymi ;-)
Powiedziałabym sobie że nie warto się zarzynać dla idei. Robić coś dla zasady lub "bo co ludzie powiedzą". Ludzie mają swoje życie i tak naprawdę poza plotkami Twój los ich mało obchodzi. 
Poprosiłabym żebym bardziej dbała o siebie a mniej troszczyła się o innych, żebym nie dawała się wykorzystywać ani sobą manipulować. Poprosiłabym siebie o zmianę swojego odwiecznego  motto "Żyj tak żeby nikt przez Ciebie nie płakał" na "Nie pozwól się traktować tak żebyś musiała przez kogoś płakać". Powiedziałabym sobie że tak naprawdę nie MUSZĘ niczego robić (poza kupą i sikaniem), wszystko robić MOGĘ jak zechcę. No chyba że będzie to jakaś oficjalna rzecz, jak wezwanie podatkowe czy do sądu, to wtedy trudno. Powiedziałabym że tak naprawdę JA dla siebie jestem najważniejsza dlatego muszę uczynić wszystko żeby pokochać siebie, żeby spróbować odnaleźć siebie, robić to co lubię, na co mam w tej chwili ochotę, żeby nie ulegać opinii innych ludzi, bo to co jest dla innych ważne dla mnie wcale nie musi.
Powiedziałabym że wcale nie muszę mieć dzieci jeśli nie chcę, jeśli się boję, jeśli wydaje mi się to za trudne. Być może kiedyś w przyszłości zechcę zmienić zdanie, być może zamiast dzieci zaadoptuję sobie kotka czy pieska. Wcale nie muszę także wyjść za mąż, wcale nie muszę zakładać rodziny, wcale nie muszę robić tego czego ode mnie oczekuje rodzina. 
Poradziłabym sobie jeszcze więcej się uczyć, rozwijać swe pasje jak już je odnajdę, podążać za swoimi zainteresowaniami. Powiedziałabym sobie także że nie muszę ze swoimi problemami zostawać sama, że każde najmniejsze chociaż zmartwienie, jeśli dzielone jest z kimś to zmniejsza się o połowę. Że powinnam zawsze prosić o pomoc jeśli będę jej potrzebowała. Kto nie pyta ten nie zna odpowiedzi. 
Na koniec dodałabym że jestem piękna taka jaka jestem, że wcale nie muszę się zmieniać dla nikogo ani dla niczego. Ale jeżeli chcę to mogę się zmienić, sama dla siebie. No i że wcale nie muszę nigdzie się spieszyć. Życie płynie za szybko żeby przez nie jeszcze biec. Na końcu jest zawsze... wiadomo co, więc gdzie mi tak spieszno? 

To wszystko co powiedziałabym sobie samej, mówię teraz swojej córce. Ona z pewnością jeszcze tego do końca nie rozumie, ale ja mam przynajmniej świadomość że daję jej to czego sama w młodości nie otrzymałam. Czas pokaże na ile słuszne okażą się moje rady.

A synowi odpowiedziałam że nie chcę sto milionów, wolę mieć moje dzieci...


poniedziałek, 9 maja 2016

Post trochę kulinarny bo o mniszkach

W końcu zrobiło się pięknie na dworze, na termometrze wczoraj było całe 18 stopni więc upał. No to wyszliśmy na trawkę się trochę poopalać. Wyciągnęłam krzesła z garażu, stolik niestety chyba pójdzie do śmietnika, muszę zakupić jakiś mały ogrodowy bo tak na samych krzesłach to źle się funkcjonuje. Nie ma na czym szklanki z winem na ten przykład postawić. No przecież kieliszka do ogrodu nie wyniosę, bo stolika nie ma a na trawie długo nie ustoi :-)

Wyniosłam sobie dla rozrywki Sudoku ale z powodu że najpierw zabrałam się za czytanie fejzbuka na ajpadzie, rozwiązywaniem zajął się Tiggy. Tylko oczy mu za chwilę opadły...


A potem przyszedł kot sąsiadów, Migusia go nie lubi i się go chyba trochę boi, on jeszcze nie jest kastrowany to może dlatego. Ale to młodziak jeszcze, z osiem miesięcy ma dopiero. Tiguś natomiast się go nie boi, za to mały boi się Tigusia więc wieje na bezpieczną odległość i stamtąd obserwuje. A Tiggy oczywiście nonszalancko udając że go to nic nie obchodzi, rozwalił się na trawie i nawet mu listwa drewniana wrzynająca się w brzuchol nie przeszkadza. 


No to opalaliśmy się tak na słoneczku do ósmej wieczorem, a potem poszłam się przejść po ogrodzie, a tak sobie tylko kości rozprostować. Jak zobaczyłam te wszystkie piękne żółciutkie mlecze to aż mną potrzepało. Ale nagle i niespodziewanie włączył mi się tryb "czarownica" i postanowiłam coś z tym zrobić. Pomyślałam że jak one tak chcą rosnąć gdzie popadnie to niech se nawet i rosną (do czasu, buahahahaha!), a ja z tego zrobię użytek. 
Pozbierałam więc wszystkie żółte główki mleczowe do plastikowej miski, po czym wyniosłam gazetę, rozłożyłam ją w słońcu i wysypałam na nią kwiatki. Po to żeby wszystkie robaczki sobie z nich wylazły.
Ja nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale faktycznie tak jest, te czarne upierdliwe małe żuczki co to siadają na żółtym i pomarańczowym szybko sobie z kwiatków pouciekały, może one czują że roślina już martwa jest i żadnych soków z niej nie będzie, a może im ten mleczowy sok śmierdzi. No pięknie to on nie pachnie, muszę przyznać. W każdym razie, jak już nie było robaczków (a trwało to zaledwie 10-15 minut), pozbierałam moje mlecze z powrotem do miski, policzyłam a następnie wypłukałam w zimnej wodzie. Dlaczego liczyłam? Bo potrzebowałam dobrze dobrać proporcje. W przepisie na produkcję specyfiku który wyszukałam potrzebowałam 350 kwiatków. Mnie udało się zebrać 180 więc musiałam zmniejszyć proporcje o połowę. 
Więc moje 180 wypłukanych kwiatków zalałam ok pół litra zimnej wody i pozostawiłam do namoknięcia na około 2 godziny. Te pół litra wody to wcale nie tak dużo jak się okazuje i kwiatki nie były całkowicie przykryte. Po upływie 2 godzin dodałam sok z 1 cytryny (powinnam pół, ale mi się niechcący zrobiło, więc pomyślałam, trudno), zagotowałam to wszystko i tak gotowałam przez 20 minut na maleńkim ogniu. Po upływie tego czasu zdjęłam z palnika i pozostawiłam na około 24 godziny lub więcej. Czyli do dzisiejszego wieczora. 
Wieczorem mam te wszystkie kwiatki odcisnąć przez gazę, dodać pół kilo cukru i gotować tak przez około 2 godziny na bardzo wolnym ogniu, aż się zrobi gęsty syrop. I tak ma powstać miód z kwiatków mniszka pospolitego. Potem taki gorący miodzik się rozlewa do wyparzonych słoiczków i zakręca szczelnie, po czym odstawia się słoiczki dnem do góry żeby złapały.
No i teraz mam zagwozdkę. Przecież te mlecze u mnie rosną na bieżąco. Czyli dzisiaj też prawdopodobnie nazbieram tyle samo, a może nawet i więcej z tego co widziałam. I teraz nie wiem, czy muszę całą procedurę powtarzać codziennie, czy mogę na przykład odcedzić przechować te wczorajsze mlecze do jutra i połączyć z tym co zrobię dzisiaj, to miałabym dwa razy tyle miodziku do zrobienia na jeden raz. Bo nie chce mi się codziennie tyle gotować. Mówię już o produkcie końcowym po dodaniu cukru. 
Może ma ktoś jakieś wskazówki, na przykład Ela :-)
Będę bardzo wdzięczna. 

piątek, 6 maja 2016

Chómor pjontkowy

Nie wiem czy zauważyliście, ale sezon egzaminacyjny się zaczął. 
W Szkocji co prawda matury zaczynają się za tydzień, ale studenci już mają sesję i siem óczom. 
No a w Polsce matury pełną gębą. Chociaż nie wiem czy kasztany zdążyły zakwitnąć. W moją maturę kwitły jak szalone. Ale to były inne czasy...

No więc dzisiaj w temacie matur.


*****
Matura poprawkowa z geografii. Uczeń otrzymuje serię pytań pomocniczych:
- Co to jest za kraj, który współcześnie graniczy z Ukrainą, Słowacją, Serbią i Chorwacją?
- ?....
- Płynie przez niego Dunaj i nie jest to Austria...
- ?...
- Po jednej stronie Dunaju Buda, po drugiej Peszt...
- ?... Szwajcaria?


*****
Matura z historii:
- Omów państwo Ostrogotów.
- Nie wiem...
- Dobrze, to omów państwo Wizygotów.
- Też nie wiem.
- Pytanie ratunkowe?
- Jeśli można...
- Porównaj państwo Ostrogotów z państwem Wizygotów.


*****
Syn po zdanej maturze zwraca się do ojca o spełnienie danej mu wcześniej obietnicy. Ojciec bez słowa przekazuje mu kluczyki od samochodu. Obserwuje tę scenę przepełniona dumą matka. Po jakimś czasie syn oddaje rodzicom kluczyki, zwracając się do ojca:
- Musisz uzupełnić kondomy w schowku. Zużyłem 2 ostatnie...



No i parę cytatów z zadań maturalnych... (jeśli to prawda to łoboże!!!)


Często szlachta nie wiedziała, czemu zajeżdża daną osobę.

Gdy Andriej Sokołow dostał chleb i wódkę to nie rzucił się na chleb jak zwierzę tylko wypił wódkę jak człowiek

Spróchniały ząb czasu dotknął go swym palcem.

Serce zdrowego człowieka powinno bić 70 do 75 minut.

Rozstanie Cezarego Baryki z Laurą było bardzo romantyczne, ponieważ on uderzył ją szpicrutą.

Robinson zatkał kozę kamieniem, żeby mu nie uciekła.

Robak, ratując Tadeusza, strzelił do niedźwiedzia, który nie wiedział, że jest jego ojcem.

Richard zastrzeliwszy się, zaczął z uciechy skakać po drzewach.

Przedstawiciele Odrodzenia we Włoszech: Mona Liza, Leon Davinci, Dawid i Mojżesz.

Powieść podobała mi się pod względem stylu pisarza, który był przystępny i nie miałem z nich trudności.

Za zwłokami bohatera niesiono wszystko, czym się w życiu posługiwał: zbroje i kobiety i płaczki

Wacek wszedł na lód i zaczął pękać.

Tadeusz po wejściu do pokoju zobaczył rozrzucone części garderoby damskiej wraz z właścicielką.

Do ludności w "Balladach" Mickiewicza zaliczamy nie tylko pojawienie się rusałki, ale i również jęki chłopa pod jaworem.

Gramatycznie rzec biorąc dziewczyna ma inną końcówkę niż chłopiec.


I na tym zakończę bo zaczynam się dławić, im więcej czytam tym bardziej parskam :-)

I na koniec...





 

czwartek, 5 maja 2016

O torturach

Pisałam już na tym blogu o makijażu permanentnym (tutaj), o poświęceniu (tutaj), no to teraz napiszę o torturach. Minęły już bowiem kolejne dwa lata od ostatniej poprawki i mój tatuażyk zaczął się domagać odświeżenia.
Poszłam Ci ja więc wczoraj na długo oczekiwaną wizytę do mojej pani Makijażowej Permanentnej w celu dokonania poprawek. Pierwsze zaskoczenie - pani w ciąży. Pogadałyśmy se więc na początek o brzuszkach i przebywających tam czasowo małych człowieczkach a potem pani zabrała się za robotę. Najpierw mi brwi wysmarowała kremem znieczulającym. No to spoko. Ale siusiu mi się zachciało w pewnym momencie więc mówię do pani że idę zanim zaczniemy bo potem może być ambaras. Wchodzę Ci ja do kibelka a tam kobieta z córeczką się przebiera. Nie kobieta, tylko córeczka, jakieś na oko pięć-sześć lat, ściąga spódniczki baletowe i inne rajtuzki i zakłada normalne ubranko.
Wymieniłyśmy się uprzejmościami typu:
Ona - O, przepraszam bardzo, już przestaję blokować te drzwi, tak mało tu miejsca...
Ja - Ależ nic nie szkodzi, ja tylko na chwilkę...
Jak wyszłam z kabiny to ich już nie było. Myjąc ręce popatrzyłam w lustro... Ojacieżpie**lę! Na brwiach miałam białe gąsienice! Wcale się nie dziwię że zwiały!
No nic. Po upływie wymaganego na znieczulenie czasu zaczęłyśmy z panią Permanentną Makijażową procedury. To znaczy ona zaczęła, bo ja sobie tylko leżałam. Na początku patrzyłam. Po pierwszej warstwie brwi pani posmarowała mi powieki tym kremem na znieczulenie (trochę to głupie, ale pewnie taniej jej wychodzi niż serwowanie butelki rumu. No co, jakoś ci piraci się musieli znieczulać, c'nie?), no to uznałam że skoro nie mogę ich otwierać, tych oczu, to wezmę i się zdrzemnę. I rzeczywiście. pani mnie głaskała po tych brwiach a ja drzemałam. W przerwach powodowanych zimnym dotykiem tej szmatki nawilżonej, co mi nią pani skórę przecierała, zastanawiałam się co będzie jak mi w tej drzemce głowa nagle opadnie i pani się igła omsknie niechcący, ups! Ale na szczęście nie opadła.
No i tak, warstwa po warstwie, nie będę opisywać bo już opisywałam w cytowanych postach, doszłyśmy w miarę przyzwoicie i bezboleśnie do końca, i tak samo jak wcześniej ostatnia warstwa okazała się być prawdziwą torturą.W myślach powtarzałam sobie: jeszcze tylko sekunda, jeszcze ostatni raz... Jakoś wytrzymałyśmy dzielnie ja i pani, porozmawiałyśmy sobie na koniec, wymieniłyśmy serdecznościami, pożyczyłam szczęśliwego rozwiązania i poszłam do domu.
W domu wyglądałam tak (UWAGA! DLA OSÓB O MOCNYCH NERWACH!!!):


Czyli spoko. Wiadomo, za parę dni wszystko wyblaknie i nabierze odpowiedniej barwy i kształtu. Na razie muszę to odpowiednio pielęgnować, ale to już znamy. 
A dzisiaj rano...


Sama się siebie przestraszyłam. Oczy o wiele bardziej zapuchnięte niż wczoraj, normalka. Tylko że ja dzisiaj musiałam do pracy. Zastanawiałam się przez jakiś czas, czy nie zostać i pracować w domu, ale nie miałam ze sobą komputera. Już nawet chciałam zadzwonić że chora jestem, ale już widzę minę pani kadrowej jak opisuję przyczynę choroby. Ech tam, pomyślałam w końcu, poprzykładałam sobie kostkę lodu koło oczu, na opuchliznę nie pomogło ale samopoczucie poprawiło. Założyłam przeciwsłoneczne okulary i pojechałam do pracy. To zdjęcie poniżej jest właśnie z pracy. W której sobie siedzę i piszę i zabroniłam Stefce kogokolwiek wpuszczać do mnie, jak chcą gadać to niech dzwonią. No cóż, człowiek storturowany ma chyba jakieś przywileje! 



poniedziałek, 2 maja 2016

Zarastam

Po wyprowadzce córki został mi cały dom do ogarnięcia. Nie mówię już o ogrodzie. Roboty tyle że nie wiem od czego zacząć i jak się do tego zabrać. Nie dlatego że zostałam sama ze wszystkim na głowie, ale dlatego że czekając na jej wyprowadzkę i spodziewając się sodomy i gomorii, po prostu nie sprzątałam przez jakiś czas, tylko w swojej sypialni. No bo po co szorować kabinę prysznicową, jak w tym samym dniu zostanie ona zachlapana różnymi świństwami, w tym farbą do włosów? Córka niestety, tez olała sprzątanie totalnie przed samą wyprowadzką więc się nazbierało.
Po powrocie z wakacji postanowiłam że czas na zmiany. Mam w głowie mały plan, który będę się starała realizować powoli, przecież nic mnie nigdzie nie goni, do czego mam się spieszyć, do trumny?
Na początek musiałam się oczywiście rozpakować, poprać, poprasować i poskładać. Przy okazji zrobiłam porządki w szafie, powywalałam niektóre rzeczy a te lepsze popakowałam w wory do oddania. Na pewno się komuś przydadzą.
Do generalnego czyszczenia na pierwszy plan poszła łazienka. Szorowałam, polerowałam, spłukiwałam, wyrzucałam stare, niepotrzebne, zużyte różne pudełka, tubki i duperele, wyczyściłam wszystko łącznie ze ścianami i sufitem. No przynajmniej tam gdzie były pajęczyny. Potem podłogi, musiałam mieć przecież po czym chodzić bez przyklejania. Odkurzyłam dokładnie cały dom, wyczyściłam podłogi mopem parowym. W międzyczasie oddawałam się przyjemnościom takim jak pisanie dla Was ostatniego posta, czy likwidowanie lakieru hybrydowego z własnych paznokci, co jak niektórzy wiedzą czynnością jest wyczerpującą i dość długotrwałą. Z powodu chęci wypicia kawy udałam się byłam do sklepu po zakup mleka, a wróciłam z dwoma torbami artykułów wszelakich, bo postanowiłam nagotować sobie obiadów na cały tydzień i jeszcze se Chłopa na kolację zaprosiłam. A jak już miałam te zakupy wpakować do lodówki to obrzydzenie mnie wzięło, bo lodówka od czasu wprowadzenia się córki trochę już, że tak powiem, zarosła. Powyciągałam to co tam jeszcze w niej było, wyrzucając kilka słoików z przepiękną niebiesko-zieloną hodowlą, z zamrażarki usunęłam rozsypany groszek, skórki czosnkowe, zamarznięty sok rozlany fantazyjnie na jednej z półek i kilka kiełbasek, z czasów chyba poprzednich świąt wielkanocnych. A że lodówkę mam ogromną to odczyszczanie jej zajęło mi jakieś półtorej godziny. Za to teraz - błyszczy! Aż se od czasu do czasu otwieram żeby sobie popatrzeć.
A na kolację wczoraj zrobiłam naleśniki ze szpinakiem, do tego pokrojone piersi kurczaka w sosie śmietanowo-pomidorowym i fasolka szparagowa przysmażana. Chłop przyniósł butelkę różowego wina którą skonsumowaliśmy oglądając Star Trek i tak mi minął weekend. Z głową pełną planów na odwszawienie i modernizację domu zasnęłam razem z moimi kochanymi futerkami.
A jak rano wyszłam z domu, to ręce i nogi mnie opadły do samej ziemi. Nie dość że dom mi zarósł i będę go czyściła trzy miesiące to jeszcze ten ogród. Całą drogę wjazdową porosły piękne żółciutkie mlecze. Ja nie wiem jak ja się tego pozbędę. Wybielaczem chlorowym polać czy co?