wtorek, 30 sierpnia 2011

Spać się chce

Jest 15.20 czasu Greenwich, kiwam się nad planami budynków, coś tam zaznaczam, coś podpisuję. Już ze dwa razy głowa mi się zakiwała, oczy się zamknęły lub nie, nie dbam o to, bo nauczyłam się spać z otwartymi jeszcze na studiach. Co chwila sięgam po orzeźwiającą butelkę z zimną wodą. Jestem sama w biurze, Stefka na krótkim urlopie. W sumie to mogłabym nawet i się przespać. Nikt mi nie przeszkadza, nikt do mnie nie gada, czasami zadzwoni jakiś telefon, odpowiadam półsłówkami bo mi się gadać nie chce. Czasami odpowiem na jakiegoś emaila, a reszta może poczekać. Pogoda za oknem mizerna, jeszcze lato a tylko 15 stopni, nawet jak na Szkocję to nie za wiele, dobrze chociaż że nie pada.
Pójdę sobie zrobić kawę, jakoś przetrwać do tej 17-tej, chyba że zwinę się stąd szybciej, a na to się zanosi. Fajnie mieć taką pracę, jak to mówi moja córka, nic nie robisz, grasz sobie na komputerze cały dzień i jeszcze ci za to płacą. Ciiii, jeszcze szef usłyszy! To co, i tak nie rozumie po polsku.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Żyć mi nie dadzą!

Na wszelki wypadek zamknęliśmy kocią klapkę w sobotę rano, żeby nam nie zwiał. Nakarmiłam go dwie godziny wcześniej niż zwykle, raz że obudziłam się o piątej rano bo mi się pić chciało, a dwa że ten mój kot to czasami ma w samochodzie rewolucje żołądkowe więc jak już ma mieć to lepiej nie tak zaraz po jedzeniu. Mąż przyniósł z garażu kocią klatkę, przetarliśmy bo nieużywana była już długo i się zakurzyła, wyścieliłam dno miękkim białym ręczniczkiem i ... nie potrzebowaliśmy zaganiać kota bo sam wlazł. Chyba z ciekawości wlazł i chyba nabrał ochoty na ucieczkę, bo przy zamykaniu klatki mąż został potraktowany bardzo niedelikatnie kocim pazurem, tak że po założeniu plastra nie miał zamiaru kontynuować, więc zabawiał kota z drugiej strony klatki, kiedy ja w nerwach cała starałam się zamknąć ustrojstwo jak najszybciej się da. Udało się, wsiedli do samochodu, pojechali.
Do weterynarza mamy kawałek drogi, jakieś 15 minut bajpasem. W naszej miejscowości są dwie lecznice, ale my wybraliśmy tamtą z powodu że wszystkie usługi przez rok były za połowę ceny, taki to układ ma tamta lecznica ze schroniskiem z którego wzięliśmy naszego pupila. Sterylizacja, szczepienia, mikrochip, wszystko w jednym miejscu, więc zostaliśmy z nimi. No a jak pisałam, Tiggy ma rodzaj choroby lokomocyjnej bo zawsze zwraca mu się na koniec podróży, więc zawsze jest tak mąż prowadzi samochód starając się nie robić gwałtownych zakrętów a po rondach jeździć powoli i spokojnie, a ja w tym czasie balansuję klatką w powietrzu żeby kiciuś miał w miarę taki sam balans cały czas.
Byliśmy z nim już w lecznicy kilka razy, dwa razy na szczepienia i mikrochipa, raz bo go coś ugryzło w dolną wargę i mu napuchła i wyglądał jak buldog, a raz na kontrolę. Zawsze zachowywał się najlepiej jak to tylko było możliwe, cicho, spokojnie, może dlatego że w brzuszku mu się wszystko przewracało? Ty razem przeszedł samego siebie. Przez całą drogę kręcił się i wiercił, usiłując pazurami rozedrzeć drzwiczki klatki, a przy tym wydobywał z siebie całą gamę kocich miauków o które go wcześniej nawet nie podejrzewałam. Płakał nawet w lecznicy.
Kiedy już weszliśmy, przemiła pani weterynarz usiłowała przekonać go żeby z klatki wyszedł, ale nic z tego. Zaparł się, nie i koniec. Na szczęście klatka ma podnoszone wieko więc odpięliśmy a zdziwiony Tiggy znalazł się w całości na wierzchu. Pani wterynarz doskonale wie jak sobie z takimi radzić, toteż bez problemu zajrzała mu do oczu, uszu, pyska i wszędzie gdzie się dało, wymacała, wygłaskała, osłuchała, a ten zdrajca nawet próbował jej pazur wbić w rękę, ale mu się nie udało, no  może nie do końca. I kiedy tylko odwróciła się żeby nabrać szczepionkę, kot myk ze stołu na podłogę i dalejże zwiedzać. No to ja kota z powrotem na stół, a ten zaczął się tak wiercić że igła zamiast w kark wbiła mu się na wylot przez skórę, więc dawaj od początku. Pani doktor po szczepionkę, kot myk ze stołu, hop na parapet i patrzy jak tu zwiać, ale kraty w oknie mieli więc i tak by się nie dało. No to ja kota na stół, pani za kark, dwie sekundy i po wszystkim. Jeszcze tylko ważenie, ale on oczywiście nie mógł ustać spokojnie jak normalny zwierz tylko skakał i rzucał się na tej wadze jak szczupak na haczyku. W końcu nie chciał wleźć z powrotem do klatki ale jakoś daliśmy radę.
Po drodze znowu koncert, że nie ochrypł to się dziwię. W domu ostrożnie i powoli opuszczał klatkę, jakby z niedowierzaniem, co go teraz czeka. No ale już po wszystkim, skutków ubocznych nie było żadnych, choroba lokomocyjna nie dała znaku o sobie, super!
Za to od dwóch nocy nie można się wyspać, bo kot sprawdza co pół godziny czy żyjemy, bezczelnie wskakując na łóżko i depcząc co popadnie, a najbardziej boli jak nadepnie na włosy. A potem idzie na górę na swoje ulubione okno z którego ma widok na całą ulicę. I co chwilę tylko słychać - "łup" z parapetu na schody, potem tupot po schodach, potem całym rozpędem "trzask prask" przez klapkę na podwórko. I z powrotem. I tak w kółko.
A dziś w nocy obudziłam się około czwartej, bo klapka stukała i stukała, myślałam że Tiggy znowu jakiegoś rupiecia przytargał i nie może wleźć, idę więc do drzwi, kota nie ma. Patrzę przez klapkę - kot jest. Ale głowa jakaś mała i chyba kolor nie ten, zresztą ciemno było, ja zaspana, oczy na wpół otwarte. Słyszę "grrrrrrrr" po drugiej stronie, ale jakieś takie cienkie, mój kot ma bardziej basowe odgłosy. Patrzę dokładniej - Rudy! Kolega naszego kota, z którym ostatnio to nie wiem czy się lubią czy się czubią i kto za kim lata a kto kogo goni. Rudy wciąż jest dużo mniejszy od naszego, choć nasz do olbrzymów nie należy. I znowu to "grrrrrrr" i następne "grrrrrrgrrrr" - tym razem po mojej stronie drzwi. Tiggy. Stał z boku tak że go nie widziałam bo zaspana przecież byłam. I warczał. Jak pies. I tak to sobie te koty razem warczały na dwie nuty po obu stronach drzwi. Żyć mi nie dadzą, a co dopiero się wyspać!

piątek, 26 sierpnia 2011

Och!

O mój Boże, ile błędów w tym moim blogu, oglądam go właśnie i jestem przerażona. Ale tak to jest jak się skacze z jednego języka na drugi. Zaraz poprawie bo mi wstyd.
Mój mi kiciul ma jutro szczepienie, mam nadzieje ze nie zwieje na pól dnia jak kot Klarki.... Dobranoc.

Dywagacje na temat sztuki

Jakoś mnie tak na temat natchnęło, jako że moja córcia zaczyna właśnie studia w College'u na kierunku Art & Design, czyli po polsku studia plastyczne. Miałam się z nią ranom oj miałam, jako że dziewczę do wakacji jeszcze przyzwyczajone więc wstawać rano to tak nie bardzo, za to siedzenie w nocy jak najdłużej się da to owszem. No ale jakoś się wybrała i na czas zdążyła. Zobaczymy co opowie jak wróci.

Córcia moja jest artystką od urodzenia. Co prawda skończyła szkołę muzyczną II stopnia na skrzypce i śpiew, ale instrument rzuciła zaraz po egzaminach i powiedziała zę grać więcej nie będzie, mno może w przysżłości. Na razie ma dość. Z koniem się nikt kopał nie będzie, więc jakoś to przełknęliśmy, ale żal bo dobra w tym była. Na szczęście lub nieszczęście to nie jedyny jej talent. Oprócz muzyki ma talent do wydawania pieniędzy rodziców, nienawidzenia własnego brata i ... malowania. Nie ścian jednak, nie. Chodzi tu o bardziej szeroko pojętą sztukę.

Odkąd nauczyła się trzymać kredkę w rączce, zaczęła malować. I wcale się nie chwalę, ale w wieku dwóch lat malowała już książniczki z sukienkami w falbanki. Etap rysowania głowonogów jakoś jej umknął bo jej postaci zawsze miały głowy i brzuchy, od których to odstawały pozostałe ruchome części ciała. Rysowała pięknie, a że jej talent został wcześnie zauważony, jej prace od małego przedszkolaka wędrowały na liczne wystawy. Chodziła też na zajęcia plastyczne w domu kultury, poznawała różne techniki i stosowała je później w życiu. Wyobraźcie sobie teraz nas, dumnych rodziców. Wożenie do szkoły, ze szkoły, szkoła muzyczna trzy razy w tygodniu, w pozostałe dni kółko plastyczne lub koncerty lub szkółka pływacka, bo do pływania córcia tez okazało się, miała talent, nawet zaczęła szkołę pływacką, ale popadła w konflikt z trenerem więc trener zajmował się tym którzy rokowali nadzieje a nie tymi którzy pyskowali. A poza tym wyjechaliśmy do Szkocji. I zaczęło się nowe życie.

Dużo czasu i pieniędzy zajęło nam umożliwienie córce kontynuowania gry na skrzypcach, ale udało się. Pływać nie chciała, więc to jedno odpadło, a sztuką zajmowała się właściwie tylko w szkole. Zaczęła poznawać fotografię i zapoczątkowała coś co znane już było w pewnych kulturach od wieków, ale dla niej nowe - sztukę malowania własnej twarzy. Robi to szczególnie w chwilach podłego nastroju, ale także gdy ma napad twórczy. Doradziliśmy jej że może, jak jej się podoba taka forma sztuki, to niech ona zostanie na przykład charakteryzatorką, pogodzi wtedy pracę z przyjemnością. Dziecię po wielu namysłach i poszukiwaniach zadecydowało że zacznie bawić się poważnie, czyli zacząć studia artystyczne. A że nie miało żadnego portfolio, bo swojego ze szkoły nie raczyła odzyskać, namalowała 5 obrazków techniką dowolną, na zwykłych komputerowych kartkach papieru, ołówkiem, kredką, piórkiem a nawet farbą olejną. Czasu nie miała, bo tylko 3 tygodnie do interview, ale dała radę. Wstyd jej trochę było gdy zobaczyła wszystkich tych kandydatów z ogromnymi teczkami, profesjonalnie przygotowanych podczas gdy ona tak wszystko szybko i na kolanie, ale oczarowała komisję i ją przyjęli.

Dostała już kilka zamówień na obrazy, ale z lenistwa czy z innego powodu, jeszcze się do nich nie zabrała. Twierdzi że nie jest wystarczająco dobra żeby malować, a już na pewno nie na płótnie. Więc jako ostateczny argument wyciągnęłam asa z rękawa. Zdjęcie obrazu który moja mama zakupiła w jakimś supermarkecie za 3 złote w wyprzedaży. Obraz farbą olejną na płótnie wymiarów 30 x 30 cm, można podziwiać nad drzwiami wejściowymi do altanki na działce moich rodziców. Fotkę zrobiłam na wieczną pamiątkę a dzieło wygląda tak:


Córka o mało się nie udławiła kanapka którą spożywała, gdy pokazałam jej ten eksponat. Widzisz więc - powiedziałam, że każde dzieło znajdzie swojego nabywcę.

Dziecko zrozumiało. Prawdziwa sztuka krytyk się nie boi.
22 sierpień 2011

Jak kot się ... bawił

Nasz kot zwariował. Odbiło mu, dostał szmergla czy co, a może ma jakieś problemy socjalne.

Dwie noce temu, już nie było pełni, ale jakoś tak się przebudziliśmy w środku nocy, bo kot harcował lub po prostu, natura wzywała. Sypialnię mamy na dole a łazienkę na górze, więc jeden za drugim, jak te dwa zombie, mąż pierwszy a ja za nim, zrobiliśmy nocną pielgrzymkę do łazienki. Tiggy jak zwykle za nami, mąż skończył, poszłam ja, schodzę a ten kot jakoś tak dziwnie na środku schodów siedzi, na najszerszym stopniu bo na zakręcie, i czegoś jakby pilnuje, coś jakby wącha. Mucha może, myślę, ale po drodze pytam męża czy widział czym kot się bawi bo ja nie widziałam bo ciemno. Oczywiście nikt nie będzie światła zapalał na schodach w środku nocy! Nie widział.

Mąż wstaje pierwszy do pracy, ja po jakichś 10 minutach, bo nie mogę się zwlec więc mam budzik nastawiony na 10-minutową drzemkę. Wchodzę do kuchni. "Ty wiesz co to było co kot tak pilnował w nocy? KUPA!" Kupa była wysuszona, nie śmierdząca wcale i trochę za duża więc chyba nie jego. Tyle wiem z relacji małżonka bo kupy nie widziałam, została sprzątnięta w prędkością światła. No i teraz dylemat do końca dnia, i sprawdzanie po internecie. Czy to on zrobił a jeżeli on to dlaczego. A w ogóle jak kot mógł zrobić kupę na środku drewnianych schodów, przecież to kot wychodzący jest, a nawet jakby co to ma kuwetę, wie gdzie choć już nie korzysta. A poza tym wszystkim, kocie kupy jakie są, każdy wie. Poczułabym własnym nosem. Więc to nie on. Jak nie on to kto? Po całodniowym śledztwie wyszło że on tę zdobycz skądś przytaszczył.

Minął dzień, nadszedł wieczór. Syn wyszedł do ogródka sobie poskakać na skakance, bo on teraz codziennie ćwiczy ale nie tylko mięśnie lecz także szybkość, bo trenuje karate i ma wielkie szanse dostać się do kadry narodowej więc ćwiczy. Nagle słyszę: "Maaamooo, a zobacz czym ten kot się bawi!" Przybiegłam zaciekawiona. Coś rzeczywiście podgryza, coś podrzuca, coś łapie. Obłe, może mysz, ale nie, nie rusza się, a poza tym to nonsens, u nas nie ma myszy. Upuścił, patrzę dokładnie... "O nie, mamo, ja nie chcę takiego kota, fuuuj...". Oczywiście, kupa. Oczywiście, wezwanie do męża, nie żebym się aż tak brzydziła że nie mogłabym posprzątać, ale żeby zobaczył i zidentyfikował. Potwierdził. Kupa. Taka sama jak w nocy. Tym razem sprzątnął ją na kocich oczach, wszyscy jak jeden chór wyraziliśmy swą dezaprobatę do tego typu zabawek. Czy zrozumiał czy nie, czas pokaże.

Syn od razu znalazł w internecie że kot na pewno się nudził. No faktycznie mogło być, bo ostatnio codziennie ktoś się z nim bawił, a przez ostatnie dwa dni nie, bo trzeba się było szykować do szkoły, wszyscy zajęci i czasu nie było. Więc wiele nie myśląc oderwałam kawałek kartki papieru, zrobiłam kulkę (jego ulubiona ostatnimi czasy zabawka, poza kupą hehe) i rzuciłam. Co się działo, nie muszę opisywać, ale kot ganiał jak wściekły, rzucał ją, szarpał, przynosił żeby mu rzucać, a jak "zgubił" to robiłam nową i tak dalej i tak dalej.

Dzisiaj rano kupy nie było.
18 sierpień 2011

Smaki dzieciństwa

Właśnie kończę pożerać całą paczkę orzechow laskowych w czekoladzie mlecznej nieznanej mi firmy Handy Candy. Przywiozłam sobie z Polski. Muszę powiedzieć że straszny to syf. Zamiast czekolady jakaś masa czekoladopodobna, orzeszka prawie wcale nie czuć. Duże i słodkie. Muszę iść do pracowej kuchni po wodę z dystrybutora. Zaraz wracam. ..........................................................................................................................................

No już jestem z powrotem. Musiałam się napić po tej ochydzie, którą jednak z tak wielkim zapałem skonsumowałam w całości. Chyba zbliża się ten dzień, jeśli wiecie o czym mówię. Nawiasem mówiąc, to straszny łasuch jestem. Jeżeli chodzi o orzeszki w czekoladzie w szczególności. Ale nie wszystkie są dobre, jak dowiodłam przed chwilą. Najlepsze chyba jakie jadłam były tak zwane czeskie "araszidy", orzeszki ziemne w czekoladzie, te pomarszczone i nieregularnego kształtu. Nie mogę powiedzieć że się rozpływały w ustach, bo były dość twarde, jak to orzechy, ale chrupiące i przepyszne. A może też dlatego były tak dobre bo jedyne, bo nic takiego na naszym biednym polskim rynku się nie pojawiało. Może to własnie ten smak dzieciństwa, kiedy ojciec przyjeżdżał z delegacji w Czechach z walizką wypakowaną słodyczami, których w domu nie było bo nie było w sklepach, a sporą część tej walizki stanowiły właśnie "araszidy".

No i proszę, miało być o orzeszkach a zrobiło się o smakach dzieciństwa. Pamiętam ich kilka, wszystkie niepowtarzalne, nie do podrobienia, nieosiągalne w dzisiejszych czasach. Na przykład tak zwane mordoklejki, podłużen cukierki toffi w kształcie patyka, które naprawdę zaklejały zęby tak że trzeba było je czyścić przez dwie godziny. Kupowaliśmy je na wagę w osiedlowym sklepie, kiedy pozwalano nam na opuszczenie szkoły na długiej przerwie w ósmej klasie. Jak nie było mordoklejków, kupowaliśmy 20 deko kapusty kiszonej z beczki i też było pysznie.

Najlepsze tosty robiono w budce niedaleko mojego liceum, były najlepsze bo jedyne w mieście, była to nowość i przez to chyba taka wspaniała. Pamiętam ten smak - chrupiący chlebek, zupełnie inny od tego domowego, w środku pieczarki i kawałek stopionego żółtego sera. A wszystko polane czerwonym ketchupem (też nowość!). Nigdy nie udało mi się odtworzyć tego smaku, choć wszystko teraz jest pod ręką - i tostowy chleb, i pieczarki, i tysiąc gatunków sera, sto ketchupów. To nie to samo.

Albo pamiętam ten niebiański smak chleba ze skwarkam, który zrobił dla mnie i koleżanek mój tato, kiedy to podczas ferii zimowych zamknięto nam lodowisko z powodu awarii i trzeba było siedzieć w domu, bo była śnieżyca i pogoda nie do wyjścia. 9 rano, w telewizji oczywiście teleranek czy jak to się tam zwało w czasie ferii, pamiętam nawet film jaki nadawano wtedy - "Dwanaście miesięcy", rosyjska produkcja, bardzo fajny i niestety nie widziałam go więcej. No i te kromki zwykłego chleba ze skwarkami, czyli zmieloną wytopioną z tłuszczu słoniną która została po przygotowaniu smalcu z poprzedniego wieczora. Normalnie w życiu czegoś podobnego bym nie zjadła, ja - taki niejadek, ale tamtym razem cała atmosfera - ta śnieżyca za oknem, rozczarowanie z powodu zamkniętego lodowiska, ciepło stołowego pokoju, koleżanki i ten film, wszystko to spowodowało że zwykłe kromki ze skwarkami i gorąca herbata smakowały jak najlepszy smakołyk świata.

Każdy z nas pamięta te niepowtarzalne smaki przeszłości, coś czego nie da się nigdy powtórzyć, bo nie o smak tu chyba chodzi tak naprawdę a o coś co minęło i nigdy już nie wróci...
14 lipiec 2011

Kot terrorysta

Czy zdarzyło się wam że wasz kot was terroryzował? Kogo ja się pytam, oczywiście że tak, one to po prostu mają chyba we krwi. Mój nas terroryzuje oczami. Jak zrobi te ślepia, o takie:



to jak mu po prostu nie ulec?

Bo na przykład taka sytuacja - siedzimy przy stole i jemy obiad. Powiedzmy, kurczaka. Kot już jest, choćby nawet przed chwilą zeżarł i pobiegł na koniec świata. Wskakuje na wolne krzesło i tak patrzy, i patrzy... Wreszcie chcąc nie chcąc, żeby się pozbyć kota (ha ha, czy na pewno?) każdy ściąga po najtłuściejszym kawałeczku kurczaka ze swojego talerza i kładzie na osobny mały talerzyk, bo w misce kota przecież jest jedzenie cały czas. A ten zje albo i nie tego kurczaka, najczęściej nie do końca bo przecież dopiero co zjadł więc mu się nie mieści, i z powrotem na krzesło. Ech, taki los...



Albo taka sytuacja - kot wychodzi z domu. Wiecie że ma swoją klapkę i swój własny kluczyk, wchodzić i wychodzić umie bo przecież robi to jak nikogo nie ma w domu albo w nocy kiedy wszyscy śpią. Ale nie teraz, bo ktoś jest w kuchni (drzwi do ogrodu wychodzą bezpośrednio z kuchni, wygodnie, prawda?). Więc kot puka. Trąca klapkę raz, drugi, trzeci, wreszcie miauczy, wsadza mordkę w otwór klapki i czeka. I będzie tak robił aż ktoś mu nie otworzy. Jak ktoś jest w kuchni, to nie ma mowy żeby kot wszedł sam do domu. A czasami nawet nie wchodzi, tylko zamelduje się że jest i biegnie z powrotem. Też tak macie?


W celach poznawczo-rozrywkowych podaję link do strony o kotach:

http://nonsensopedia.wikia.com/wiki/Kot
Czy rozpoznajecie co nieco??? hehehe

24 czerwiec 2011

O kocie który jadał widelcem

To chyba był decydujący punkt tamtego dnia. 31 lipca 2010 roku zupełnie odruchowo i prawie przypadkiem zdecydowaliśmy się zajechać do kociego schroniska, zobaczyć jak wygląda taki przybytek, kogo tam się przygarnia i tak w ogóle, czy warto. Bo nie byliśmy całkiem przekonani do kota.

Miła pani oprowadziła nas po schronisku, zwiedziliśmy zagrody z malutkimi kotkami, śliczne, cudowne, niektóre jeszcze dzikie, jeden szczególnie zwracał uwagę, szary, z niebieskimi oczkami. Niestety, nie dla nas, bo nie mamy czasu a poza tym małe kotki można przygarniać tylko parami, chyba że ma się już jednego kota w domu. Im głębiej w las tym większy apetyt, więc zanim dotarliśmy do "naszej" zagrody, wiedzieliśmy już czego mniej więcej chcemy - kota, najlepiej płci męskiej, wiek jak najmłodszy ale nie dzidziuś, tam około roku. W "naszej" zagrodzie były tylko takie koty, z 12 ich było. Każdy inny, każdy z innym usposobieniem, każdy z inną reakcją na naszą dwójkę.

Jak to się mówi, to kot wybiera właściciela, nie odwrotnie. I tak było tym razem, ale czy na pewno? Dwa koty postanowiły się z nami zaprzyjaźnić, ona i on, ona ruda, on szary, oba w ten sam deseń. Ona ocierała się namiętnie o moje nogi, pomiaukując z cicha, on tylko podchodził co chwila na lekkie głaski, ogólnie bardzo zajęty wyjadaniem wszystkiego co się dało z każdej miski, chyba bardziej próbował smaków niż z głodu. Popatrzyłam z paniką w oczach na męża, oba cudowne, oba śliczne, oba kochane...

I to był decydujący punkt tamtego dnia. Mały szary kot właśnie zaatakował krewetkę w miseczce, ale ta wyśliznęła mu się z pyszczka i spadła na podest. Zeskoczył z desperacją próbując wciągnąć ją do pyszczka, ale wiecie jakie koty mają pyszczki, niekiedy jest im trudno. Mały nie próbował za długo, wyciągnął łapkę, wysunął pazurek i z gracją nabił na niego krewetkę po czym prosto z pazurka, zjadł. Nie widzieliśmy nigdy czegoś takiego na własne oczy, ale to nas właśnie zauroczyło. Kot który potrafi jeść widelcem! Następnego dnia, 1 sierpnia 2010, mały szary kot zamieszkał w naszym domu. I ten dzień uznaliśmy za dzień jego pierwszych urodzin.

Tiggy nie umiał na początku jeść z ręki, ale szybko się nauczył. Nigdy nie brakowało mu jedzenia, ale wiecie jak kot niekiedy prosi, szczególnie gdy wyczuje surowego kurczaka. Połowa dla mnie, połowa dla kota. A co mu spadnie na ziemię, zostaje nabite z wdziękiem na pazurek i skonsumowane prosto z łapki. Zastanawialiśmy się czasami czy nasz kot jest prawo- czy lewo-ręczny, ale chyba dla niego nie ma znaczenia, po prostu która łapka bliżej. Nie wiemy tylko jeszcze który to pazurek służy za widelec, a może więcej niż jeden? Kiedyś na pewno się dowiemy...
12 czerwiec 2011

Starszych trzeba szanować

W czasie deszczu dzieci się nudzą, każdy o tym wie. A dorośli kiedy się nudzą? Otóż nie ma takiej pory czy miejsca gdzie dorośli się nie nudzą. Bo nudzić mogą się zawsze i wszędzie. Nuda u dorosłych przejawia się brakiem zainteresowania otaczającym światem, nagłym przypływem ospałości czy też odwrotnie, nerwową aktywnością przypominającą nagły przypadek choroby sierocej. Kiwanie się, przeciąganie, stukanie obcasem czy oglądanie paznokci to klasyczne objawy nudy. Objawów jest wiele i nie zawsze są one kojarzone z tą właśnie jednostką chorobową.
Niektóre osobniki na przykład ziewają zza gazety udając zainteresowanie jej treścią, inne, bardziej sprytne, podpierają skierowaną do dołu głowę na wykładzie czy ważnym spotkaniu tak żeby nikt się nie domyślił że zamykają im się oczy. Dobrze jeżeli taki osobnik, przeważnie płci żeńskiej ale nie tylko, ma długie rozpuszczone włosy za którymi może ukryć swą pozbawioną wyrazu, nieobecną twarz.
Czasami zdarza się że ktoś w napadzie szału znudzenia dłubie sobie w nosie, wyjmuje jego zawartość i lepi z niej małe kulki którymi, po osiągnięciu żądanej twardości, strzela w przechodzące obok osoby. Gdy przez nieudolność taka kulka nie osiągnie wymaganej twardości, wyciera się ją o niewidoczną stronę sprzętu, najczęściej tego przy lub na którym się siedzi.
Typowym przykładem chronicznej nudy jest zachowanie tak zwanej babci okienkowej, niekiedy również występującej w postaci dziadka. Babcia taka, każdą wolną chwilę przeznacza na nudzenie się, co przejawia się całodobowym siedzeniem w otwartym lub zamkniętym oknie wychodzącym najczęściej na ulicę, stąd nazwa. Babcia okienkowa w przerwie na nudzenie się zmienia okno, bo przecież coś ciekawego zdarzyć się może i po drugiej stronie domu.
Posiadanie babci okienkowej w swoim otoczeniu może mieć wbrew pozorom wiele zalet. Na przykład sąsiadka wie kiedy jej mąż wrócił pijany z pracy do domu, a sąsiad zostaje poinformowany że w czasie jego nieobecności do jego mieszkania na piętrze po balkonie wchodził jakiś facet. Babcia okienkowa to nieocenione źródło wszelkiej informacji. Wie kiedy mleczarz zapomniał przynieść mleko do sąsiadki spod trójki, wie że Ania z naprzeciwka to się puszcza bo już czwarty chłopak odprowadził ją po szkole do domu.
Dziadek okienkowy ma zupełnie inne zadanie. On z kolei wypatruje gdzie tym razem nieprawidłowo zaparkował Kowalski i kto Nowakowi mógł zapierdzielić rower spod bloku. Albo jakie te dzieciaki z trzeciego piętra to niekulturalne są, dzień dobry to tak mówią że ledwo mruczą pod nosem.
I jeden i drugi typ bardzo się przydaje w celach zbierania informacji przez różnych komorników i innych stróżów prawa, co najbardziej zainteresowanym (czyli tym których ta informacja dotyczy) nie za bardzo się podoba, bo nie pomaga a raczej odwrotnie. Więc staje się taka babcia z dziadkiem ofiarą prześladowania w postaci zabójczego zmierzenia wzrokiem czy wręcz powiedzenia co się o nich myśli, bo przecież szyb babci nikt wybijac nie będzie. Starszych trzeba szanować i kropka!
8 czerwiec 2011

Twoja ci nie wyszła

Możecie się ze mnie śmiać, ale mam takie jedno skryte marzenie. O którym czasami mówię bo wiem że się nie spełni. Że nie może się spełnić, bo tak naprawdę to chyba jednak wcale tego nie chcę. Chciałabym mieć jeszcze jedną córeczkę.

Czasami myślę, skąd takie pragnienie u mnie, przecież mam dwójkę prawie dorosłych dzieci i całe życie przed sobą, jeśli wiecie o czym mówię. Po co więc pakować się z powrotem w pieluchy, smoczki, kaszki i nieprzespane noce? Jak wrócić do pracy kiedy będzie czas i czy w ogóle bym chciała? Ze względów finansowych pewnie tak, chociaż na brak pieniędzy nie narzekamy. Ze względów czysto towarzyskich pewnie też, przecież po to między innymi poszłam po raz pierwszy do pracy. No i ta różnica wieku? Przecież córka za chwilę sama może mieć dziecko, syn chyba jeszcze za młody chociaż nic nie wiadomo. Ale z drugiej strony, może pomogliby mi wychować maleństwo, może właśnie miałabym lżej niż wtedy kiedy miałam ich.

Gdybym miała maleńką córeczkę, mogłabym ją zostawić pod opieką dzieci i iść sobie do pubu, mogłabym nawet sobie pozwolić na piwo czy dwa. Podrzucałabym ją do nich co chwilę, bo miałabym przecież mnóstwo spraw do zrobienia. Ale nie mogłabym wtedy karmić jej piersią. To co, może nie byłaby alergikiem jak jej siostra która nie chciała nic innego poza "cycem" przez długie osiem miesięcy, a potem okazało się że na wszystko miała uczulenie. Moja mała córeczka miałaby swój pokoik na górze więc nie budziłaby w nocy mnie tylko swoje rodzeństwo. No i co, niech zobaczą jak to jest, niech oddają to co dostali w nadmiarze.

Na spacery nie musiałabym wychodzić bo mam swój ogród z bezpośrednim wyjściem z kuchni. Więc mogłabym gotować obiady mając pod okiem wózek. Tylko problem mógłby być z kotem. A może nie, moja kiciula do wszystkiego się szybko przyzwyczaja więc i do córeczki by się szybko przyzwyczaił. No a jakby tak zaczęła już raczkować i wyjadałaby mu żarcie z miski? Może jej nie zaszkodzi, kotu nie szkodzi.

Kupowałabym jej najpiękniejsze sukienki, takie różowe i różowe rajtuzki w gwiazdeczki, i pełno zabawek, nie tylko takich edukacyjnych ale i takich zupełnie bez sensu też. Myślę że jej siostra też by się do tego przyłożyla i brat także, oni naprawdę lubią małe dzieci. Miałaby jasne loczki i byłaby rozpieszczana przez wszystkich. Mąż by ją uwielbiał, zawsze przecież chciał mieć troje dzieci, a nie dwoje.

Nie byłabym taka spanikowana, nie ganiałabym z każdym katarkiem do lekarza, nie słuchałabym "dobrych" rad znajomych bo sama mam doświadczenie i wystarczającą wiedzę. Zmuszałabym do sprzątania i nauki na skrzypcach, jeśli by miała takie zdolności oczywiście, bo talent talentem a pracować trzeba.

Rozmawiałam nawet na ten temat z mężem. Nie był zachwycony, ale też nie za bardzo przeciwny. On wie że poświęciłam młode lata swego życia na wychowanie dzieci, sam mi w tym bardzo dzielnie pomagał. Nie chodziliśmy na imprezy, nie wyjeżdżaliśmy na wczasy, nie stać nas było na wiele, bo dopiero się dorabialiśmy a dwoje dzieci trzeba było wychować. I nie pomagał nam nikt, i przedszkole i szkoła i potem szkoła muzyczna w której spędzaliśmy wiele godzin, wszystko to sami. Mieszkaliśmy z dala od rodziców, może to i dobrze, może źle. Kiedy inni bawili się, jeżdzili po świecie, kupowali samochody i drogie ubrania, my bawiliśmy dzieci, jeżdziliśmy do babci raz na miesiąc starą Dacią z trzeciej ręki dopóki powódź jej nie zabrała. Teraz kolej na nas. Dzieci prawie dorosłe, nie za bardzo już chcą naszego towarzystwa, mamy czas i pieniądze, realizujemy swoje marzenia. A ci którzy sie bawili wychowują maluchy. I dobrze im tak. Dlaczego więc marzy mi się mała córeczka?

Powiedziałam o moim sekrecie synowi. Popatrzył zdziwiony i odpowiedział: "Ty chcesz mieć małą córeczkę bo twoja ci nie wyszła?"

Córeczki więc nie będzie. I tym optymistycznym akcentem kończę swą dzisiejszą opowieść.
23 maj 2011

Czy to w porządku?

Postanowilam dzisiaj publicznie objechac swoja rodzona siostre. Ktora siostre, bo mam dwie? Bedzie wiedziala jak przeczyta, a jak nie przeczyta to jej wygarne na Skypie bo jak zadzwonie to gotowa wylaczyc telefon. Albo mnie zagadac na smierc.

Otoz, w sprawy rodzinne Mojej Siostry to ja sie raczej nie mieszam, ma swoj dom, swoje dzieci, swoje problemy, jak kazdy. Kiedy potrzebuje pomocy, pomagam, kiedy potrzebuje porady, doradzam jak umiem, kiedy chce sie wygadac, slucham. Ale gdy rzecz dotyczy mojej rodzonej mamy, to zeby nie wiem co, ponosi mnie po prostu.

A rzecz wyglada nastepujaco. Od kiedy Babcia zachorowala, Mama wziela ja do siebie do domu. Nie maja duzego mieszkania, ale jeden wolny pokoj wiec jakos sie mieszcza. Babcia nie jest w stanie funkcjonowac samodzielnie, ma Alzheimera i wymaga stalej opieki. Zadna z pozostalych corek nie czula sie na silach podjac trudu nielatwej opieki nad matka, ale Moja Mama nie mogla jej tak po prostu zostawic na pastwe domu opieki czy czegos innego. Babcia ma 86 lat, chore serce i bardzo slabo slyszy. Nie za bardzo chodzi, co chwile niedomaga, trzeba jej pilnowac dzien i noc, zeby czegos sobie nie zrobila, zeby miala wszystko, no i przede wszystkim, zeby po prostu z nia byc, rozmawiac. Im bardziej choroba postepuje tym bardziej zachowuje sie jak male dziecko, kto sie z Alzheimerem spotkal to wie.

W mieszkaniu rodzicow mieszka tez z synkiem moja druga siostra, ale o niej nie bede pisac, chociaz tez powinnam. Bo Mama musi niestety dla nich gotowac, po nich sprzatac, pilnowac malego zeby lekcje odrabial jak siostra jest w pracy i takie tam. No wiec Mama urobiona jest po pachy, ale daje rade bo tak chce. Druga siostra konczy remont swojego malego mieszkanka i byc moze (oby!) wyprowadzi sie juz wkrotce.

Moja Siostra, ta o ktorej mowa, ma to nieszczescie ze u jej syna (nazwijmy go tu Jasio) stwierdzono ADHD. Dziecko od poczatku dziwnie sie zachowywalo, w koncu gdy Jasio mial 5 lat, za namowa Mojej Mamy Siostra wziela go na badania. No i wyszlo. Co Jasio wyprawial, ksiazke by trzeba opisac, kto sie zetknal z ADHD wi o czym mowie. Jasio ma teraz 11 lat, chodzi do 4 klasy i jest na lekach od dwoch lat. Wiec jaki taki spokoj z nim maja, przynajmniej w szkole. Ale i tak czasami ma "tantrum" i potrafi zwyzywac nauczycielki czy np. grozic ze na nie wezwie policje. Zalatwili wiec nauczanie indywidualne, zeby sie wyciszyl i przynajmniej jakies postepy w nauce zrobil. I robi, sprawiedliwie trzeba powiedziec ze to mu wyszlo na dobre. Ale zachowanie nadal pozostawia wiele do zyczenia, szczegolnie w weekendy kiedy lekarstw mu sie nie podaje.

I wlasnie w te weekendy, jakims cudownym trafem, Jasio zawsze trafia do domu Moich Rodzicow. Gdzie jest juz jeden dziewiecioletni dzieciak ktorego matka najczesciej w weekendy pracuje, i starsza, schorowana osoba wymagajaca ciaglej uwagi. Jasio przybiega z torba w piatek po poludniu (nie mieszkaja daleko), czasami Mama wracajac z zakupow spotyka pod domem samochod Siostry z Jasiem w srodku i Siostra z jadowitym usmieszkiem "zabierzesz go na weekend?"

Na poczatku myslalam ze on przychodzi od czasu do czasu, moze Moja Mama nie chciala sie skarzyc, moze nie zdawala sobie sprawy bo jednak chciala zobaczyc wnuka ktorym opiekowala sie prawie bez przerwy przez 6 lat, moze faktycznie przychodzil raz na jakis czas. Ale od pewnego razu, co dzwonie w weekend (a w kazdy weekend dzwonie), on tam jest. I w koncu banka pekla. Mama rozplakal sie do sluchawki mowiac ze ona dluzej tak nie moze, a oni tam serca dla niej nie maja. Babcia byla wtedy bardzo chora i lezala prawie caly czas, a tu jeszcze ten diabel bez tabletek. Bo przy tabletkach to jeszcze ujdzie, spokojniejszy jest i przynajmniej dociera do niego rzeczywistosc. A bez Concerty to po prostu szatan. I Moja Mama nie wie zupelnie co robic bo ona mowi zeby go nie przyprowadzac bo sytuacja jest ciezka, a oni nic sobie z tego "gadania" nie robia.

Winie Moja Siostre bardzo za ten stan. Rozumiem ze czasem tez maja dosc swojego syna, ktory przeciez nic nie zawinil, taki sie po prostu urodzil. Rozumiem ze potrzebuja czasami spokoju. Ale nie rozumiem jak mozna obarczac dodatkowym ciezarem niemlodych juz ludzi ktorzy poswiecili cale swoje zycia na wychowanie wlasnych dzieci i wciaz maja ciezar opieki na karku. Rozumiem ze nie wolno zabronic dziecku widywac dziadkow, ale wypadaloby raczej chyba zapytac czy ONI wyrazaja na to chec w danej chwili. To nie jest tak ze mozna sobie podrzucac dziecko w kazdej chwili a rodzice musza sie nim zajac bo nie maja wyboru. Moja Siostra nie pracuje do cholery, Jasio przez pol dnia siedzi w szkole, w tygodniu jest spokojny bo bierze tabletki, to o co tu chodzi?

Moja siostro, jezeli to czytasz, czy uwazasz ze to jest w porzadku pytac mnie o rady wychowawcze, potem negowac wszystko co powiem bo to twoje dziecko i ty za nie bierzesz pelna odpowiedzialnosc i sama wiesz co dla niego najlepsze, a potem podrzucac syna jak kukulcze jajo do rodzicow? Jestes dorosla, to twoje dziecko i ty masz zapewnic mu wszystko czego potrzebuje, a nie wyreczac sie dziadkami. Dziadkowie sa do kochania i do rozpieszczania wnukow, a nie do wychowywania. Oni juz swoje wychowali. Daj im w koncu odpoczac.
10 maj 2011

Jak niepotrzebny gadżet

Ksiazki maja dla niej bardzo duza wartosc. Nigdy nie pozwolila niszczyc ksiazek, nigdy po nich nie pisala, nie zaginala grzbietow ani kartek zaznaczajac miejsce ostatniego czytania, od lat ta sama zakladka do ksiazek. Kiedys, gdy byla dzieckiem, czytala bardzo duzo. Pamieta jak bedac mala siedmiolatka (byla najmniejsza w klasie) poszla na lekcje religii z nowym koszykiem ktory dostala od cioci, a w nim ulozyla stosik ksiazek i nowiutkiego misia. Mis byl malutki, przytulny i mieciutki, nigdy nie miala misia, to byl jej pierwszy. Po drodze do domu wstapila do biblioteki, jak zwykle. I jak zwykle wymienila stosik ksiazek na nowy stosik, jakies 10 sztuk. Byla jedynym dzieckiem w szkole ktore mialo pozwolenie na wypozyczenie wiecej niz 3 ksiazek, po prostu duzo czytala. Tamte ksiazki pamieta do dzisiaj, byla wsrod nich opowiesc o krolu Arturze, jedna z serii o Piotrze, ale nie pamieta dzis tytulu, byla tez jedna z serii "Poczytaj mi mamo" dla malenkiej siostrzyczki. Kiedy wrocila do domu, okazalo sie ze... misia nie ma w koszyku. Plakala, wrocila z powrotem do biblioteki ta sama droga, pytaja ludzi czy ktos nie znalazl przypadkiem malego misia w czerwonym ubranku. Nikt nie znalazl...

Czytala zawsze i w kazdej wolnej chwili. Jak nie miala ksiazki pod reka, to gazety, czasopisma, czytala przy sniadaniu, obiedzie i kolacji. Ile razy ojciec wstawal w nocy z pretensjami ze swieci swiatlo na darmo, a dla niej to nie bylo na darmo, ona czytala. Kiedy dostala pierwsza Encyklopedie Powszechna, specjalnie sprowadzana z Pragi (bo w kraju byl stan wojenny i nie bylo nawet chleba, a co dopiero ksiazki), stala sie ona jej ulubionym narzedziem, przewodnikiem, zrodlem wiedzy. Na jej podstawie robila listy rzeczy ktore warto miec, miejsc ktore warto zobaczyc, ksiazek ktore musi przeczytac. Jako ze potrafila czytac bardzo szybko i pamiec miala znakomita, nauka nie przysparzala jej zadnych trudnosci. Miala czas na sport, na odrabianie lekcji, na ogladanie telewizji, na pomaganie mamie w domowych obowiazkach i wychowywaniu mlodszych siostr, bo ojciec wciaz pracowal za granica. Nie wiodlo im sie najgorzej w tamtych czasach, ale bogaci tez nie byli. Mama nie uwazala kupowania ksiazek za dobra inwestycje, przeciez byly biblioteki, prawda? Wiec zapisala sie do wszystkich mozliwych w miasteczku.

Szkole skonczyla bez problemow, prace maturalna z polskiego napisala na 36 stron, egzamin na wymarzona polonistyke zdala jako czwarta na liscie 160 kandydatow. I tu zaszla zmiana. Cieszyla sie ze bedzie mogla duzo czytac, ale nie zdawala sobie do konca sprawy ze co innego czytac dla przyjemnosci a co innego z przymusu. Gdyby jeszcze wymagane zrodla byly dostepne, moze jakos latwiej byloby to zniesc, ale najczesciej bylo tak ze profesor dawal liste publikacji z ktorych kazda byla dostepna w calym miescie w ilosci 1 sztuk, z czego najczesciej ta jedna sztuka znajdowala sie w posiadaniu tegoz wlasnie profesora. Krazyly wiec streszczenia i notatki studentow ze starszych lat.

Pierwszy rok byl bardzo ciezki, drugi juz znacznie latwiejszy. Nastepne - bulka z maslem. Wciaz czytala tak samo duzo jak przedtem, ale glownie rozprawy naukowe ktorych nie cierpiala, poezji prawie wcale, beletrystyka - rzadkosc. Trzeba bylo jakos skonczyc te studia wiec skonczyla. Wyszla za maz, pojawilo sie dziecko, potem drugie, praca, dom, obowiazki, pieluchy, choroby, zwykle zycie. Nie miala czasu na czytanie. Czytala wiec czasopisma - "Twoj Styl", "Focus" - to jej ulubione, miesieczniki wiec mogla sobie pozwolic raz w miesiacu. Od czasu do czasu wstepowala do biblioteki wypozyczyc kilka ksiazek ktore albo oddawala z opoznieniem i placila kary, albo oddawala nie czytane, ale to rzadko, wolala placic. Z czasem przestala czytac dzieciom do snu, bo nauczyly sie czytac i wolaly same, miala wiec troszke wolnego czasu dla siebie, ale zawsze cos sie znalazlo wazniejszego niz ksiazka.

Minely lata, dzieci juz duze, obowiazkow jakby coraz mniej chociaz i tak za duzo, ale milosc do ksiazek nie minela. Co jakis czas kupuje zestawy ksiazek, czasamii od razu cale serie, czytaja na zmiane z synem, corki jakos do ksiazek nie ciagnie. I chociaz zdaje sobie sprawe z niebezpieczenstwa, ksiazki dla niej to jak narkotyk, kiedy zacznie, nie potrafi sie oprzec, nie potrafi skonczyc. Zazwyczaj nie ma wyrzutow sumienia, bo przeciez czyta rzadko, nie codziennie, nie nawet raz na tydzien. Ale za to do zatracenia. Nie istnieje dla niej film, radio, dzieci, maz, widzi ich, rozmawia z nimi, ale myslami jest gdzie indziej. I tylko ostatnio zrobilo jej sie przykro gdy bedac juz w lozku, pytajac meza dlaczego jej nie przytuli, uslyszala: "Bo ja sie czuje jak niepotrzebny gadzet. Ty masz swoje ksiazki, ja dla ciebie znacze mniej niz nawet komorka. Niepotrzebny gadzet".
19 kwiecień 2011

Gorzej niż z dzieckiem

Moj kot sobie chyba wyobraza ze ja jestem jakas jego niania czy co. Wczoraj na przyklad wyszedl na podworko. Wiecie ze ma kocia klapka w drzwiach i moze jej uzywac kiedy chce. Ale nie, jak tylko jestem w kuchni, on przychodzi, staje pod drzwiami, patrzy przez klapke (klapka ma takie przezroczyste okienko, do patrzenia przez koty chyba), patrzy na mnie, przez klapke na podworko i na mnie. Podchodzi, zaczepia lapa, idzie do drzwi, patrzy na mnie, miauczy. No to ja chcac nie chcac, czy sprzatam czy gotuje, musze przerwac swoja robote, umyc rece, wytrzec rece i otworzyc kotu drzwi.

No wiec wyszedl na podworko. Pogoda wczoraj byla piekna, cieplutko, slonecznie, pelno muszek, trzmiele juz zaczely przylatywac, wszystko sie rusza, drga, atmosfera wymarzona dla kota. Ale on nie, postal pol minuty i z powrotem do domu. Stuk stuk w klapke i miauuu i chcac nie chcac, umyc rece, wytrzec rece i kotu drzwi otworzyc. "Ty leniuchu" - mowie - "kluczyk masz, umiesz sam wchodzic, a ci sie nie chce?" "Miauuu" - odpowiada on. "OK, OK, masz tu swieza wode, dosypie ci jedzonka, moze ty glodny jestes?" "Miauuu" - i znowu w strone drzwi. Otwieram, wypuszczam, a ten lobuz co? Pol minuty nie minelo, znow jest z powrotem. Stuk puk w klapke, umyc rece, wytrzec rece i drzwi otworzyc. "Miauuuu" - mowi on i zaprasza mnie w strone drzwi. Otwieram z powrotem, on wychodzi, a ja patrze. A on wraca, patrzy tymi swoimi cudasnymi oczami, odwraca sie w strone podworka i wyraznie mnie zaczepiajac, idzie powoli w strone trawnika. Ja stoje i patrze, on wraca i tez patrzy. I znowu w strone trawnika, idzie i oglada sie za siebie. W koncu siada i czeka. Postanowilam.

"Czy jestescie glodni czy poczekacie z obiadem dwie godziny?" " Poczekamy, poczekamy, dopiero bylo sniadanie" - rozlega sie z gory. No to hop po kocyk, i na podworko. Kocyk na trawke, ja na kocyk, kot kolo kocyka. Mmmm, blogo tak i leniwie, sloneczko grzeje, nogi sie opalaja, wiosna pelna geba. Tak tak, z moim kotem to gorzej niz z dzieckiem, pilnuje zebym przy nim byla nawet na wlasnym podworku. Chwili spokoju od niego nie mam. Ani chwili.
18 kwiecień 2011

Stracone pokolenie

Przeczytalam wlasnie artykul, kolejny juz o tzw. straconym pokoleniu.

Autorka przedstawia wyniki badan jakiejs tam prof. Iglickiej, dla ktorej tzw. "mloda emigracj", czyli ludzie urodzeni w latach 80-tych, to stracone pokolenie. Czesto osoby w dyplomem studiow wyzszych, wyjechali bo w Polsce nie bylo dla nich pracy. W pewnym sensie zyli na podwojnym marginesie - ani tam, ani tu. Nie mieli szans na wybicie sie, na awans spoleczny, bo pracowali znacznie ponizej swoich kwalifikacji, zwiazanych z wyksztalceniem a nie doswiadczeniem zawodowym.

To faktycznie smutne widziec mlodych ktorzy pokonczyli studia w Polsce i przyjechali tutaj szukac pracy, bo tu wykonuja prace ponizej oczekiwan, bo nie maja doswiadczenia, a w Polsce rowniez nie wykaza sie doswiadczeniem po ewentualnym powrocie, poza tym jak sie powracajacych Polakow traktuje, wiemy wszyscy. Nie ma dla nich pracy.

A swoja droga nie wiem skad ciagle ta nagonka na "stracone pokolenie", czyli ludzi wyksztalconych. Niestety, prawda jest taka ze gros emigrantow w UK to ludzie bez wyksztalcenia i ci sa w naprawde znacznej przewadze. Moje dzieci nie wstydza sie ze sa Polakami, ale kiedy slysza rodakow na ulicy, milkna. Nie chca byc kojarzone z chamstwem i prostactwem, choc ich rowiesnicy nie rozumieja jezyka polskiego. Wstydza sie slow ktore slysza. "K" i "ch" co drugie slowo, po prostu zenujace. Moze to uchodzi na ulicach polskich miast, ale jak mieszkasz za granica i musisz sluchac tych wulgaryzmow, czujesz obrzydzenie do narodu polskiego. Niestety, holota rowniez wyjechala za granice, ale o niej sie nie pisze, glosno jest tylko o "straconym pokoleniu"... Smutne... Ale ja nie chce byc kojarzona z ta holota. Jestesmy wyksztalcona rodzina, pracujemy na powaznych stanowiskach, zaliczamy sie do klasy sredniej, nie przeklinamy. I co chwila musimy udowadniac ze nie kazdy Polak to zlo. Bo taka opinie mamy niestety za granica. I nie jest ona wyrobiona na podstawie "straconego pokolenia", o nie.

Prawda jest chyba troszeczke inna, ale nikt o niej nie chce slyszec. Ten, kto chcial (czytaj: doksztalcil sie, zrobil kursy, przeszedl szkolenia), ma taka sama prace jakiej moglby oczekiwac tam, w kraju. Za lepsze pieniadze, mniejszy stres i nieporownywalnie wiekszy komfort pracy. Kto skonczyl w Polsce podstawowke czy zawodowke nie szukal przeciez pracy na stanowisku kierowniczym, bo to nie jego progi. Ale i on znalazl prace ktora pozwoli mu godnie zyc.

No to mnie sie udalo, bo ja to pokolenie lat 70-tych jestem wiec sie do straconego pokolenia nie zaliczam, ani moje dzieci bo nie wyksztalcone w III RP.
Nie, nie czujemy sie przegrani. Czasami tylko jest nam zal kiedy przyjezdzamy do kraju i widzimy jak nasi bliscy borykaja sie z codziennymi trudnosciami. Tutaj jednak jest w wiele latwiej. I tylko czasem jest nam wstyd kiedy opowiadamy o naszym zyciu tutaj, wstyd ze my mamy to o czym inni moga sobie tylko pomarzyc.
8 kwiecień 2011

Zaakceptuj mnie na Facebooku

Kazdy chyba ma dzisiaj konto na Facebooku, jedni bo szukaja prawdziwych znajomych, inni bo potrzebuja znajomych do Farmville czy jakiejs innej gry. Niektorzy zakladaja konto bo tak wypada, inni by faktycznie miec kontakt z osobami z ktorymi nie moga widywac sie w realu. Odnawiaja sie stare znajomosci, zawieraja nowe, mlodzi umawiaja sie na Facebooku do klubu, pubu czy do kina. I to jest OK. Gorzej gdy przez Facebooka rujnuje sie malzenstwo, bo ona spotkala swa dawna milosc i on jej wyznal ze wciaz ja kocha. Albo gdy malenkie dziecko zabiera z domu opieka spoleczna bo matka nie ma czasu sie nim zajmowac bo nie schodzi z komputera dniami i nocami. Tak, takie przypadki tez sie zdarzaja.

W moim domu wszyscy maja swojego Facebooka. Podczas gdy jedni (maz) maja aby miec, inni (skromnie sie nie przyznam) utylizuja portal w celach rozrywkowych, jeszcze inni (Corka i Syn) prawie caly swoj wolny czas rozmawiaja na Facebooku, sledza znajomych, wymieniaja sie filmami i zadaniami z matematyki, jednym slowem - zyja na Facebooku.

- "Synku, wyslalam ci zaproszenie na Facebooka - zaakcepuj mnie!" - "Aha, akurat cie zaakceptuje, bedziesz mnie podgladac!"

- "Coreczko, zaakceptuj mnie na Facebooku, tam jest taka fajna gra, bedziemy sobie grac, bedziemy znajomymi, ty mi pomozesz a ja tobie..." - "OK!" Po tygodniu Corka oswiadczyla: - "Wywalilam cie ze znajomych bo mnie bedziesz szpiegowac!" - "Ja - szpiegowac?? No co ty, a co z gra?" - "Gra jest glupia, nie mam czasu na gry. A ciebie i tak nie zaakceptuje z powrotem". Nikt nie chce starej matki na Facebooku... buuu

Wy dzieci moje nie wiecie jednak ze jak bede chciala was poszpiegowac to i tak to zrobie, hehe... Sa inne mozliwosc na Facebooku niz tylko zezwalanie na ogladanie przez zaakceptowane osoby. Oczywiscie ze wam nie powiem jakie, nie powiem wam nawet ze was podgladam diabeł . Znikam teraz, poogladac sobie najnowsze zdjecia moich pociech, zanim sie zorientuja i wypisza sie z Facebooka, na zawsze...
4 Kwiecień 2011

Księżniczka i miecz

Kiedy moj Syn byl malym synkiem, telewizja Polsat nadawala rozne seriale, miedzy innymi "Hercules" i "Ksena wojownicza ksiezniczka". Synek upodobal sobie Ksene szczegolnie, ganial po domu z malym piankowym mieczem i plastikowa tarcza, atakowal co sie dalo krzyczac: "Jesztem Kszena!!!". Na zabawach karnawalowych w przedszkolu Synek musial byc obowiazkowo przebrany za wojownika, najlepiej Rzymianina (bo z mieczem), najlepiej wyglada to na fotografiach, bo tak pozowal ze potrafil zaslonic soba i swoim mieczem z pol grupy.

Po jakims czasie do miecza dolaczyly roznej masci karabiny i pistolety, a Synek z rycerza zmienial sie w zolnierza.

Raz zdarzyla sie przygoda ktora wszyscy wspominamy do dzis, umierajac ze smiechu, chociaz wtedy moze to i smieszne nie bylo. Synek z Coreczka (odpowiednio 5 i 7 lat) zostali sami w domu na chwile, bo trzeba bylo szybko wyskoczyc po cos do sklepu. Oczywiscie mieli zapowiedziane, ze nie wolno nikomu (nawet mamie, bo mama ma klucz) otwierac drzwi, a jak juz ktos by przyszedl to najlepiec siedziec cicho. Kto by tu zreszta mogl przyjsc w czasie 5 minut, kiedy mnie nie bylo.

Wracam do domu, dzieciaki nic nie mowia, spogladaja tylko na siebie, Synek usmiecha sie lobuzersko, Coreczka widac ze chce cos powiedziec ale sie hamuje. W koncu nie wytrzymala. - "Bo jak cie nie bylo to ktos zapukal do drzwi". - "No i co, byliscie cicho jak kazalam?" - "Tak, ale on podsluchiwal pod drzwiami czy ten ktos tam jest, a potem powiedzial do mnie 'Otworz drzwi, ja go ciachne mieczem...'" Zdusilam smiech i zapytalam -"Ale nie otworzylas?" - " No nie, nie jestem glupia, jak dziecko moze doroslego ciachnac mieczem???" Madra, odpowiedzialna Coreczka...
30 Marzec 2011

Stefka i jej dzień

Stefka to ma ciezkie zycie. Wstanie rano, zapakuje sobie ugotowany dzien wczesniej lunch do torby, wezmie kapiel (Brytyjczycy biora kapiel rano, haha!) i heja do pracy. Przystanek autobusowy ma prawie pod nosem, ale i to jest jej ciezko przejsc te 20 metrow, cholerny autobus zawsze sie spoznia. A jak juz przyjedzie to idiota kierowca tak jedzie zeby wszyscy spoznili sie do pracy. Co on sobie mysli, ze ludzie nie pracuja czy co? Na domiar zlego jeszcze w autobusie siedzi jej znajomy z pracy, prawie go nie zna i rzadko z nim zamienia pare slow, ale on sie do cholery tak gapi ze Stefka nie moze spokojnie sluchac muzyki przez sluchawki i czytac ksiazki. A ta stara baba to sie tak rozsiadla na jej siedzeniu ze ja prawie zmiazdzyla przy oknie, o jeszcze lokciem ja szturcha! A ten glupi gnojek to zamiast plecak sciagnac i polozyc na podlodze to tak stoi i macha jej tym plecakiem przed oczami...

Nareszcie mozna wysiadac. Ale nawet wysiasc spokojnie nie mozna, bo ci idioci studenci tak sie pchaja i spychaja Stefke ze schodow. Idzie Stefka do pracy. Piekny, sloneczny poranek, pierwszy dzien wiosny, wszedzie pelno kolorowych polnych kwiatow. Dzwoni Stefka do mamusi, jak co dzien. „Co gotowalas? Ja to i to. Nie, nie dalam za duzo soli, ale te krewetki z Sainsburys to jeden wielki syf. Nigdy wiecej ich nie kupie, i ty tez nie kupuj.” (Krewetki po przecenie, koniec daty waznosci, jakosc najtansza). „Wczoraj? W restauracji tej i tej, ale jedzenie to byl syf mowie ci, i jaka obsluga! Zebys nigdy tam nie poszla!” Dochodzi Stefka do pracy. Konczy 10-minutowa codzienna pogawedke z mamusia. Zanim sie rozbierze, juz znam caly przebieg jej drogi do pracy wraz z krotkim streszczeniem rozmowy z mamusia. „Ta kobieta mnie wykonczy, takie glupoty opowiada ze ja juz nie moge. A moj ojciec..., ” i tu zaczyna opowiesc o tym co jej ojciec zrobil wczoraj i dlaczego oni razem z matka sa tacy glupi. Zabiera sie Stefka do pracy. I chwala Bogu bo mam chwile spokoju. Co chwile jednak nagle wyskakuje z jakas rewelacja z internetu, albo ni z gruszki ni z pietruszki przekazuje mi informacje o jakims kliencie, ktora to informacja nie jestem w ogole zainteresowana bo ani klient ani informacja nie ma ze mna nic wspolnego. Bo co mnie to obchodzi ze X przyjdzie o tej i o tej spotkac sie z tym i z tym?

Chwila spokoju na lunchu, dla mnie nie dla Stefki. Bo ona musi sobie jedzenie odgrzac w tej cholernej mikrofalowce, ktora kazdy uzywa, a ten i ten wlasnie jest w kuchni i „Nie idz tam, na milosc boska bo go spotkasz”. „Ale ja nie mam nic przeciwko niemu” – mowie, za co zostaje obarczona spojrzeniem najjadowitszym z jadowitych. No i Stefka juz cala ugotowana bo nie moze zjesc lunchu o tej porze o ktorej sobie wlasnie zamierzala go zjesc, przez tego kogos wlasnie!

I tak przez caly dzien, 15 telefonow do mamusi w celu poinformowania jaka sztuke graja na miescie lub w jakiej restauracji podaja najlepsze befsztyki (ktore pozniej zostana wyklete od czci i wiary, jak znam zycie i Stefke), 1000 niepotrzebnych informacji przekazanych chyba dla samego gadania. Gdy zbliza sie piata, mam juz dosc. Ja wychodze, Stefka siedzi. Oglada internet. Zaraz ma sie spotkac z przyjaciolka, isc do restauracji na sushi czy jakies inne swinstwo (nie zebym nie lubiala sushi, wprost uwielbiam, ale dla Stefki wszystko to swinstwo), potem do baru, potem do domu gotowac lunch na nastepny dzien. I tak sie konczy dzien Stefki. Stefka to ma naprawde ciezkie zycie. O czym przekonam sie jutro. I kazdego kolejnego dnia.
23 marzec 2011

Same zmiany

Z powodu ciągłych kłopotów na onecie przenoszę się dziś oficjalnie. A że szkoda mi tamtych wpisów, poprzenosiłam większość z tamtego bloga tutaj, gdzie mogłam bo daty i tematyka się zgadzały, to poupychałam dwie historie w jedną, a co było oddzielnym tematem, będę musiała dodac po kolei na tym blogu. Przepraszam jeśli robię to nieumiejętnie, ale nie da się zapisać postu pod wcześniejszą datą więc daty oryginalnych postów dodaję po prostu pod nimi. Będzie dzisiaj więcej postów, po prostu. Ale mi się zrymowało :-)

wtorek, 23 sierpnia 2011

Ciągle w normie

O zmaganiach mej duszy z ciałem moim miało być, więc piszę tym razem o mojej diecie Dukana. Jestem oficjalnie i aktualnie w IV fazie czyli juz po. I co? I nic,. Waga mi podskoczyła o 1,5 kilo, ale jestem w "tym" okresie więc się trochę usprawiedliwiam. A tak naprawdę to widzę że mi przybyło na obwodzie (pasa bo jakżeby inaczej) jakiś centymetr czy dwa. "Ten" okres pewnie winny też, ale z ręką na sercu mogę się przyznać że winna jestem sama sobie. Bo na przełomie lipiec-sierpień rodzin abyła na wakacjach a ja sama z kotem w domu. I tyle lodów co wtedy zeżarłam, tak - ZEŻARŁAM to dobre słowo, to po prostu sobie nie wyobrażam jak można nie przytyć. A to wszystko wina sklepów. Bo do którego bym nie zaszła, tam kuszące promocje. Na przykład Magnum moje ulubione za połowę ceny, więc trzeba kupić dwie paczki bo mam dwa razy tyle za tę samą cenę, prawda? Albo takie super-rodzinne ośmiopaki w cenie normalnego trzypaka, kto by nie kupił? A potem z nudów i z upałów wsuwałam te lody od rana do nocy, po 8 dziennie nawet. Co prawda, nie chciało mi się już za bardzo jeść nic innego, ale przecież nie samymi lodami człowiek żyje a poza tym już niedobrze mi się robiło od tych lodów. Po takim długim weekendzie na przykład to się rozchorowałam, od tych lodów chyba i nie poszłam do pracy. Po to żeby siedzieć na słońcu, żreć lody i pić piwo. Chciałam to miałam!
No i nie było siły, musiało to się odbić na wadze, nie od razu, prawda, tylko po kilku tygodniach. Ale już to złapałam, już opanowałąm, i melduję posłusznie że się za siebie wzięłam. To znaczy - słodycze owszem ale najwyżej jedna mała czekoladka czy ciasteczko dziennie. Chlebuś tylko razowy i zero tłuszczu. A dodatkowo najbardziej stara i prawdziwa metoda odchudzania - mniej żreć. Tak jak przed epoką lodową. No i najważniejsze - ja się już nie odchudzam, ja po prostu utrzymuję wagę. A ten kilogram to zwalczę już za tydzień, obiecuję.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Co nowego

No i mnie nie było trochę. Bo po pierwsze, jak wróciłam z Polski to byłam bardzo zajęta wygrzewaniem się w każdym promieniu słońca, którego w lipcu w Szkocji wcale nie brakowało. A jak się tak wygrzałam to zachorowałam na... nie wiem co, ale do pracy mi się iść nie chciało więc wygrzewałam się nawet mocniej. A potem, jak już trzeba było wrócić, to wpracy były duże zaległości i nie miałam czasu nic pisać, a w domu mi się nie chciało bo słońce jak już tu grzeje to grzeje do 9 wieczorem a nawet i dłużej. A potem to już zaczęło padać i czułam się przygnębiona, a w międzyczasie trzeba było załatwić tyle rzeczy...

Chciałam napisać wczoraj, chciałam pochwalić się jaka to u nas w Szkocji już trzeci dzień piękna pogoda, jak gorąco jest i jak ja się opalam a wy zazdrośćcie. Chciałam napisać o tym jak leżę sobie cały dzień na słoneczku w moim pół-namiocie plażowym, a ze mną kot, raz w namiocie raz pod namiotem, bo koty lubią wchodzić wszędzie. Chciałam napisać jak to będąc pod wpływem gorąca i w stanie upojenia słonecznego o mało nie przejechałam żywopłotu wracając ze sklepu po zakupie środków do nawadniania organizmu, ale tylko kilka gałązek połamałam. A jak się opaliłam! No i oczywisie w tym kraju słońce nie może normalnie opalać jak na całym świecie, o dwunastej w południe, tylko zaczyna o trzeciej. Dobrze że zachodzi o jedenastej w nocy albo i później to się siedzi ile sie da.

No ale wczoraj nie napisałam a dzisiaj wszystko się schrzaniło. Było ładnie może tak do południa, teraz się zachmurzyło i ochłodziło z lekka. W pracy nie byłam bo mam taką słodką możliwość że gdy potrzebuję czasu dla siebie to mogę sobie pracowac w domu. No to spałam do południa, a potem popracowałam trochę dla pracy, a trochę dla samej siebie, czyli w ogródku :-) Róże pięknie kwitną w tym roku, a z kwiatów polnych których mieszankę nasion dostałam przy zakupie innych nasion, więc posiałam wiosną i wyrosły mi piękne chabry, ostróżki, stokroty, piękne żółciutkie maki i jakieś jeszcze inne których nazw nie znam, zresztą tych wymienionych wyżej też nie ale tak mi się wydaje że to to, więc z tych kwiatów zrobiłam dziś piękne bukiety i stoją te bukiety w wazonach po całym domu. A całkiem niedawno zapukały do moich drzwi trzy dziewczynki z pieskiem na rękach pytając czy to mój piesek, i czy to jest taka-to-a-taka ulica, na co ja że niestety to nie mój piesek bo pieska nie mam, mam kotka, i że to nie taka-to-a-taka ulica a całkiem inna, ale tamta jest w sąsiedztwie. Piesek był mały szary i całkiem zupełnie wystraszony. Dziewczynki pobiegłym całkiem wzburzone, ale nie na mnie tylko ogólnie sytuacją. Ale bramkę za soba zamknęły. Dobrze wychowane, bo nie wszyscy zamykają bramkę za sobą, niestety. A ja teraz tak sobie siedzę i myślę czy ja aby dobrze zrobiłam, mogłam przecież zaproponować tym dziewczynkom pomoc, czyż nie?

Poza tym już wszystko wraca do normy, szkoła zaczyna się od środy więc wróci rutyna, więc i ja może się do pisania wreszcie zabiorę. Na razie tylko czytałam, blogi Klarki oczywiście, ale też wszystkie inne któe wydawały mi się ciekawe. No i zaczęłam książki Chmielewskiej które sobie z Polski przywiozłam. Wiele ich przeczytałam jeszcze lata temu, ale teraz spotkałam je w Realu  w dużej promocji, 3,99 zł za sztukę, więc jak tu nie wziąć? Wzięłam 5, wszystkie najgrubsze, żeby mi się dobrze czytało, a więcej nie mogłam z powodu ograniczeń bagażowych, prawda.
Na razie poszły "Wyścigi", uśmiałam się jak zwykle, po pachy, a nawet mojej latorośli podrzuciłam jedną, ma chłopię już 16 lat to chyba może i takie coś poczytać od czasu do czasu, a nie jakieś tam fantastyki i baśnie fantasy cały czas. Na razie zaczął, ciekawe jak sobie poradzi ze specyficznym bądź co bądź, słownictwem Chmielewskiej.

A w ogóle, odgrzebałam stary wierszyk, napisany przeze mnie w 1992 r., a który całkowicie oddaje mój nastrój ostatnimi czasy. Zobaczcie sami.


- I PUK I STUK -

Miarowo stukają konie
bolą je już kopyta
od tego stukania
ale ciągle stukają
bo muszą
bo takie jest
ich przeznaczenie
                                          13/07/1992

Co to ja kiedyś wypisywałam, hehehe :-)