piątek, 26 sierpnia 2011

Smaki dzieciństwa

Właśnie kończę pożerać całą paczkę orzechow laskowych w czekoladzie mlecznej nieznanej mi firmy Handy Candy. Przywiozłam sobie z Polski. Muszę powiedzieć że straszny to syf. Zamiast czekolady jakaś masa czekoladopodobna, orzeszka prawie wcale nie czuć. Duże i słodkie. Muszę iść do pracowej kuchni po wodę z dystrybutora. Zaraz wracam. ..........................................................................................................................................

No już jestem z powrotem. Musiałam się napić po tej ochydzie, którą jednak z tak wielkim zapałem skonsumowałam w całości. Chyba zbliża się ten dzień, jeśli wiecie o czym mówię. Nawiasem mówiąc, to straszny łasuch jestem. Jeżeli chodzi o orzeszki w czekoladzie w szczególności. Ale nie wszystkie są dobre, jak dowiodłam przed chwilą. Najlepsze chyba jakie jadłam były tak zwane czeskie "araszidy", orzeszki ziemne w czekoladzie, te pomarszczone i nieregularnego kształtu. Nie mogę powiedzieć że się rozpływały w ustach, bo były dość twarde, jak to orzechy, ale chrupiące i przepyszne. A może też dlatego były tak dobre bo jedyne, bo nic takiego na naszym biednym polskim rynku się nie pojawiało. Może to własnie ten smak dzieciństwa, kiedy ojciec przyjeżdżał z delegacji w Czechach z walizką wypakowaną słodyczami, których w domu nie było bo nie było w sklepach, a sporą część tej walizki stanowiły właśnie "araszidy".

No i proszę, miało być o orzeszkach a zrobiło się o smakach dzieciństwa. Pamiętam ich kilka, wszystkie niepowtarzalne, nie do podrobienia, nieosiągalne w dzisiejszych czasach. Na przykład tak zwane mordoklejki, podłużen cukierki toffi w kształcie patyka, które naprawdę zaklejały zęby tak że trzeba było je czyścić przez dwie godziny. Kupowaliśmy je na wagę w osiedlowym sklepie, kiedy pozwalano nam na opuszczenie szkoły na długiej przerwie w ósmej klasie. Jak nie było mordoklejków, kupowaliśmy 20 deko kapusty kiszonej z beczki i też było pysznie.

Najlepsze tosty robiono w budce niedaleko mojego liceum, były najlepsze bo jedyne w mieście, była to nowość i przez to chyba taka wspaniała. Pamiętam ten smak - chrupiący chlebek, zupełnie inny od tego domowego, w środku pieczarki i kawałek stopionego żółtego sera. A wszystko polane czerwonym ketchupem (też nowość!). Nigdy nie udało mi się odtworzyć tego smaku, choć wszystko teraz jest pod ręką - i tostowy chleb, i pieczarki, i tysiąc gatunków sera, sto ketchupów. To nie to samo.

Albo pamiętam ten niebiański smak chleba ze skwarkam, który zrobił dla mnie i koleżanek mój tato, kiedy to podczas ferii zimowych zamknięto nam lodowisko z powodu awarii i trzeba było siedzieć w domu, bo była śnieżyca i pogoda nie do wyjścia. 9 rano, w telewizji oczywiście teleranek czy jak to się tam zwało w czasie ferii, pamiętam nawet film jaki nadawano wtedy - "Dwanaście miesięcy", rosyjska produkcja, bardzo fajny i niestety nie widziałam go więcej. No i te kromki zwykłego chleba ze skwarkami, czyli zmieloną wytopioną z tłuszczu słoniną która została po przygotowaniu smalcu z poprzedniego wieczora. Normalnie w życiu czegoś podobnego bym nie zjadła, ja - taki niejadek, ale tamtym razem cała atmosfera - ta śnieżyca za oknem, rozczarowanie z powodu zamkniętego lodowiska, ciepło stołowego pokoju, koleżanki i ten film, wszystko to spowodowało że zwykłe kromki ze skwarkami i gorąca herbata smakowały jak najlepszy smakołyk świata.

Każdy z nas pamięta te niepowtarzalne smaki przeszłości, coś czego nie da się nigdy powtórzyć, bo nie o smak tu chyba chodzi tak naprawdę a o coś co minęło i nigdy już nie wróci...
14 lipiec 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz