wtorek, 12 października 2021

Ktoś zakręcił korek z latem

Dziwna była pogoda w tym roku. Mieliśmy tydzień wiosny w kwietniu, potem maj był po prostu bardzo bardzo długi i bardzo bardzo zimny. A przy tym nie za bardzo padało, więc ogród musieliśmy cały czas podlewać, nie mówiąc o działce. Bo, nie mówiłam Wam, ale wynajęliśmy w tym roku małą skrzynkę z ziemią dumnie zwaną allotment czyli po polsku działka właśnie :-) Skrzynia ma mniej więcej trzy metry na metr czyli w sam raz na jakieś tam podstawowe warzywa, a że doświadczoną działkowiczką raczej nie jestem to w sam raz żeby się uczyć uprawiać roślinki na swoich i cudzych błędach. 

A było to tak...

Kiedy zaczęła się pandemia, ludzie szukali sobie różnych zajęć i nasz sąsiad właśnie sobie wynajał taką skrzynkę w pobliżu, po czym namawiał nas żebyśmy też sobie wynajęli bo fajna sprawa. Problem w tym, że w zeszłym roku żadnych wolnych poletek nie było. Ale skontaktowałam się z zarządem, zapisałam na listę oczekujących i w lutym dostałam odpowiedź że jest, mogę sobie w marcu przyjść i wybrać. No to przyszłam i wybrałam skrzynkę numer 14. Miejsce nazywa się Station Gardens Community Growers, powstało sporo już lat temu na terenie nieistniejącej już stacji kolejki, która kiedyś tamtędy przebiegała transportując głównie węgiel z kopalni odkrywkowej. Teraz jest to ścieżka spacerowo-rowerowa, bardzo czynnie uczęszczana. No więc kilka osób z pobliskiej wsi zebrało się i wynajęło teren od urzędu tutejszej gminy, która terenem zarządza. Załatwiono wymagane pozwolenia i założono zespół ogródków wraz z obszarem rekreacyjnym. Kosztowało to ich wiele pracy i wysiłku, żeby doprowadzić do stanu, w jakim znajduje się to obecnie. Jak widzicie na poniższym zdjęciu (wykonanym w czerwcu), na niewielkim terenie postawiono 50 skrzyń uprawowych. Przy wejściu, czego na zdjęciu nie widać, znajduje się "biuro główne" czyli stary budynek stacji, do którego każdy członek grupy ma klucz. W budynku są niezbędne rzeczy do tworzenia tzw. atmosfery, czyli krzesła, składane stoły, jakieś naczynia, sztućce i tak dalej, bo obok budynku wzniesiono piec do pizzy i postawiono dużego grilla. Stoi tam też duży stół piknikowy i w tym miejscu odbywają się spotkania socjalne członków, czyli wyżerka z grillem i pizzą :-) Każdy może sobie z tego korzystać, więc często osoby przyprowadzają członków rodziny na grilla właśnie. 


Po drugiej stronie Ogródków, czego w ogóle nie widać na zdjęciach, jest podobnej wielkości teren, na którym stoją dwa blaszane baraki do składowania całego potrzebnego sprzętu, mały blaszak z wychodkiem, parę uli, które należą do zaprzyjaźnionego pszczelarza i duży tunel do upraw foliowych. Żeby dostać miejsce w foliaku trzeba sobie niestety zasłużyć, ale najlepsze z tego jest, że dwie trzecie powierzchni to uprawy tak zwane komunalne, dla wszystkich. Rosną tam pomidory, ogórki, papryka, kukurydza, zioła, brzoskwinie, figi, winogron i wszystko to co nie urosłoby na zewnątrz. Za tunelem foliowym jest sporej wielkości, jak my to nazywamy, klatka owocowa. Czyli skrzynie z porzeczkami i malinami, które obfitują do tej pory. Maliny, nie porzeczki rzecz jasna :-) Nazywa się to klatką ponieważ jest dokładnie otoczone drobną siatką, przez którą przeleci owad ale nie przedostanie się ptak, tak że sorry ale gołębie się nie nażrą. 

Poza tym jest tam mały sad z jabłkami i gruszkami a także agrestem i czarną porzeczką i kilka stołów piknikowych, które sa używane głównie przez przejeżdżających rowerzystów. Na zdjęciu poniżej te same skrzynki w sierpniu, a moja to ta na samym środku, oznaczona niebiesko-zieloną tabliczką :-)


Tak wyglądał tunel foliowy w środku, zanim pojawiły się pomidory. 


A tak wyglądał jesienny kosz wspólnych zbiorów, który zajął drugie miejsce w konkursie na kosze zbiorów podobnych komunalnych społeczności działkowych. 

Jak już napisałam, nie jestem typem ogrodnika ani tym bardziej działkowicza, ale pomysł możliwości posiadania własnego warzywa bardzo mi się spodobał, tym bardziej po zeszłorocznym sukcesie wyhodowania pomidora w doniczce w domu i ziemniaków w skrzynce w ogródku. Nie bardzo wiedzieliśmy co chcemy wyhodować, kupiliśmy więc zestaw jakichś nasion w Aldi z nadzieją, że urosną. Na zasadzie: wsadzę w ziemię, zadzieje się pogoda i staną się warzywa. Ha! Troszke się jednak  przeliczyliśmy. Coś tam urosło, ale też coś nie urosło, coś tam zgniło, a coś zostało pożarte przez ptaki i ślimaki. Jako że uprawy w tym miejscu mogą być wyłącznie ekologiczne, zakupiłam ekologiczną truciznę na ślimaki, ale przed ptakami nie udało nam się zabezpieczyć. 

Na samym początku urosła rzodkiewka i sałata. Te przetrwały w najlepszym porządku, a sałaty mieliśmy tak dużo i tak długo, że do lipca jedliśmy ją do każdego posiłku i rozdawaliśmy po znajomych. Urosły też bardzo ładnie buraki. Chyba za wcześnie je wyrwałam ale będzie to nauczka na przyszłość, mogłam poczekać żeby były trochę większe. Bardzo fajnie rósł (i rośnie do tej pory) szczaw, który jak tylko zobaczyłam w którejś z sąsiedzkich skrzyń, natychmiast zapragnęłam jego posiadania, do tego stopnia, że ukradłam rozsadę i zasadziłam u siebie. Z uczciwości poinformowałam potem właścicielkę, która z wdzięczności chciała mi dać jeszcze więcej, bo kto to będzie jadł. W Szkocji coś takiego jak szczaw jest zupełnie egzotyczne, ale pani jest Francuzką i bardzo lubi. Tak jak i ja. Co jeszcze? Kalarepy, zakupione w sadzonkach, rosły ślicznie do momentu, kiedy coś kompletnie zeżarło liście. Dopóki miałam je przykryte butelkami plastikowymi to było dobrze, ale jak tylko zdjęłam, bo wydawało mi się że już powinno być OK, to coś przyszło i pożarło. W ten sam sposób nie przetrwały mi kapusty, brokuły i kalafiory. Szkoda, bo u innych ludzi wszystko to wyrosło bardzo duże i soczyste. Cóż, lekcja odrobiona na przyszły rok, trzeba będzie przykryć siatką. 

Z rzeczy, które się udały, najlepsza była fasolka tzw. dwarf french bean, czyli niska zielona i drobna. A także cebula i kolendra. A także ziemniak. Piszę w liczbie pojedynczej bo wyrósł jeden krzak. Nie sadziliśmy, ale pewnie zostało w ziemi po poprzednim właścicielu więc jak urosło to tak zostało. Bardzo fajne podłużne ziemniaki, wystarczyły na kilka obiadów.

Z upraw komunalnych zerwaliśmy parę razy bób i kukurydzę, co chwilę mieliśmy cukinie, bo te rosły jak na drożdżach i do tej pory rosną. Parę ogórków, papryk i pełno, ale to naprawdę pełno pomidorów. Zrobiłam parę słoików przetworów, jak chutney z pomidorów i agrestu, chutney z pomidorów i chili, małe pomidorki w zalewie kilka rodzajów, a ostatnio to nawet zielone pomidorki marynowane i słoiczek pomidorków kiszonych, a także dżem z zielonych pomidorów. Nie wiem jak to wszystko smakuje, ale co mi szkodzi, jak dobre to zrobię w przyszłym roku i rozdam, a jak nie to już nie zrobię. Mieliśmy też pełno owoców, których nikt nie zbierał (oprócz truskawek), zrobiliśmy więc parę słoików dżemów z czerwonych porzeczek, czarnych porzeczek, agrestu i malin. I nalewkę z czerwonej porzeczki. Nie mówiąc ile zjedliśmy, a właściwie ja zjadłam, bo Chłop jest bardzo oszczędny :-) 

Zapomniałam dodać, że w przydomowym ogródku też uprawiałam. Ziemniaki i marchewkę w plastikowych skrzynkach do recyklingu, zioła różnego rodzaju, porzeczki czarne, białe i agrest oraz jagody. I sałatę. Gdzieś między kwiatami wyrósł mi ogromy koper włoski, baldachy zasuszyłam a zielone części zjedliśmy. Zrobiłam nawet z niego pesto i było całkiem smaczne. 

To był dla mnie bardzo pracowity i urodzajny rok. Pod koniec września stało się coś bardzo nieoczekiwanego i wiadomego jednocześnie. Prawie dokładnie z nadejściem kalendarzowej jesieni, po prostu jakby ktoś zakręcił kurek z latem. Ciemno, zimno i ponuro. Nawet jak jest te siedemnaście stopni to już czuć, że zima idzie...

I będzie tak aż do wiosny :-)

piątek, 24 września 2021

O wakacjach

 Od Glencoe do dzisiaj minęło ze dwa miesiące i jedna cała olimpiada. Skończyły się restrykcje (a przynajmniej większość) i myślę już o wakacjach. Tęskni mi się bowiem za słońcem. W sumie głupio, bo słońca mieliśmy w tym roku naprawdę pod dostatkiem, nawet w tej chwili świeci, a nie miało. Opaliłam się parę razy w koszulkę zupelnie niechcący, a pod koniec lata to nawet mi się już nie chciało wychodzić do ogrodu z gorąca. Więc może nie za słońcem mi tęskno tylko za nicnierobieniem w czasie lata. Decyzja juz podjęta, jadę na Karaiby celebrować przeminiętą połowę żywota. Jeszcze nic nie zamówiłam, ale wybralam i czekam tylko na dobrą cenę. I już się cała podniecam i planuję. No co, to jeszcze tylko 2 miesiące z kawałkiem!

Ostatnie "wyjechane" wakacje miałam w listopadzie 2019 roku i do dzisiaj mnie trzęsie na wspomnienie tamtej adrenaliny, ale tak pozytywnie mnie trzęsie, z szerokim uśmiechem. To była podróż pełna przygód i niezapomnianych wrażeń,  i tego chcę oczekiwać od kolejnego wyjazdu. Przyznam się Wam, że do tej pory eliminowałam wszelakie zagraniczne wojaże z moich planów z jednego prostego powodu - testy.  Owszem, na początku nie można było nigdzie wyjeżdżać, potem już można było gdzieniegdzie ale testy były za drogie, potem stały się tańsze ale wciąż nie przekonywało mnie wsadzanie patyka do nosa. Nadal mnie nie przekonuje ale oswoiłam się z myślą że albo to albo kolejne wakacje w kraju. A ja chcę do ciepła, do słońca! Nawet jak tego słońca mam pod dostatkiem wyjątkowo. 

Wspomniałam wakacje w kraju. Sytuacja zmusiła nas zrobić to co było na naszym bucket list od dawna a ciągle zwlekaliśmy, a bo to czas nie ten, a bo to trzeba rodzinę odwiedzić, a bo to za zimno, a bo szkoda lata... Więc w zeszłym roku, jak tylko znieśli lockdown, wybraliśmy się w trasę objazdową po północnej Szkocji, tak zwaną osławioną NC-500 czyli North Coast (Północne Wybrzeże), czyli coś takiego jak amerykańska Route 66 ale w rzeczywistości zupełnie inna. To była niezapomniana podróż, którą zaczęliśmy i skończyliśmy w Inverness i trwała jakieś 10 dni. Tak nam się podobało, że postanowiliśmy kiedyś powtórzyć, tylko w drugą stronę. I innym samochodem. 

A w tym roku spełniliśmy marzenie mojego męża o spędzeniu tzw. summer solstice, czyli przesilenia letniego, na północy Szkocji. Ale żeby nie było, bardziej na północy, niż poprzednio myśleliśmy, a dalej na północy niż północ Szkocji to już tylko wyspy :-) Pojechaliśmy więc na Orkney czyli Orkady. I powiem tak - było zimno. Przeliczyłam się trochę z temperaturą, tamtejsze 16 stopni i nasze 16 stopni to wielka różnica. No ale po założeniu na siebie wszystkiego co zabrałam jakoś dało się żyć! Pomimo przenikliwego zimna wspomaganego nieustannym wiatrem czułam taki zachwyt, taką euforię, taką błogość, że tego się nie da opisać. Już nawet zaczęliśmy szukać domu do kupienia! A jak jeszcze sobie kupiłam czapkę wełnianą w owieczki to już pełnia szczęścia i nic więcej mi nie było trzeba. I nawet głaskałam krowę! Będę musiałam Wam to jakoś opisać bo po prostu nie moge się tym nie pochwalić.

Poza tymi dwoma wakacyjnymi wyjazdami zrobiliśmy wiele małych, wykupiliśmy sobie w marcu karty Historic Scotland, na podstawie których można zwiedzać wiele historycznych miejsc w Szkocji za darmo, choć w sumie nie za darmo bo za karty sie płaci i to nie tak mało, ale jak się przeliczy na ilość tych wszystkich klasztorów, katedr, zamków i innych ruin to to się naprawdę opłaca. Szkoda, że większość wciąż jest zamknięta, już nie z powodu covida tylko z powodu inspekcji budowlanych, które ktoś wymyślił przeprowadzić akurat w tym roku. Ale co widzieliśmy to widzieliśmy.  Jak będziemy kontynuować członkostwo za rok to będziemy mieli "za darmo" również zabytki w Anglii i wtedy to dopiero będzie się działo! Nie martwcie się, ja te wszystkie wyjazdy mam dobrze udokumentowane  więc pomału postaram się Wam wszystko opowiedzieć i pokazać. 

A na razie  - adieu! Do usłyszenia, poczytania, zobaczenia. Wielki Reset zawieszam na kołku :-)

czwartek, 22 lipca 2021

Glencoe

W ubiegły weekend zamieściłam na osobistym Fejzbuku parę zdjęć z wyprawy do Glencoe. Zdjęcia słabe bo mój ajfon już słaby a i niebo było z rana zachmurzone na całe szczęście więc wyszło jak wyszło. Piszę że na szczęście, bo nas też upały nie ominęły, 26 stopni w Szkocji to naprawdę dużo, a przy bezchmurnym niebie to się człowiek rozpuszcza. Ale w ten dzień nadeszły chmurki, a w górkach i tak zawsze jest chłodniej, przez co dało się podróżować w całkowicie przyzwoitych warunkach. Zresztą właśnie dla tych chmurek wyjazd zaplanowaliśmy na niedzielę, sprawdzając wcześniej prognozę pogody.  

No więc pokazałam na Fejzbuku parę byle jakich zdjęć, trochę ludzi kliknęło "lubię" i po sprawie. Ale ta nasza wyprawa nie była turystycznym wypadem. Była ostatnią drogą i ostatecznym pożegnaniem. I o tym teraz napiszę.

W pierwszych dniach czerwca jechaliśmy na pogrzeb syna bliskich przyjaciół. Ponieważ jest to ponad 500 kilometrów, po drodze mieliśmy zaplanowane zatrzymać się na noc u teścia, i z powrotem tak samo. I w progu dowiedzieliśmy się, że właśnie przed godziną zmarła matka mojego męża. Miała silną demencję, wiedzieliśmy, że była chora, ale mimo to nowina spadła bardzo nieoczekiwanie, zresztą do tego człowiek nigdy nie jest do końca przygotowany. I to właśnie w takim momencie... Pojechaliśmy na pogrzeb CJ-a* jak było zaplanowane, chyba Chłop tego potrzebował. Być może o tym jeszcze napiszę, ale nie dzisiaj. Zanim wróciliśmy z pogrzebu CJ-a, teść już skontaktował się z domem pogrzebowym i ustalili wstępnie co i jak. Pozostało tylko wybranie piosenek i zamówienie kwiatów. Wróciliśmy do domu, aby przyjechać ponownie na pogrzeb teściowej za 10 dni. To i tak bardzo szybko, ale mieliśmy napięte terminy, bo na  ostatnie dwa tygodnie czerwca mieliśmy zaplanowane na wakacje i nie było powodu, żeby odwoływać. 

W domu nie powiem, że było łatwo. Chłop jest jedynakiem, był do matki bardzo mocno przywiązany. A ja nigdy byłam pocieszycielem w żałobie. Tak naprawdę jedyne co mogłam to być przy nim i potrzymać za rekę, przytulić i płakać razem z nim. A potem znowu pojechaliśmy na pogrzeb. Właściwie to nie był pogrzeb, bo pogrzeb oznacza złożenie ciała w ziemi, a w tym przypadku była kremacja. Nigdy wcześniej nie byłam na kremacji. Uroczystość była niewielka, ale niezwykle wzruszająca. Chłop wygłosił urzekającą przemowę wspominającą matkę, przyjechali rodzice CJ-a, co dla nas było wielkim zaskoczeniem bo przecież dopiero co pochowali syna, ale oni tego po prostu potrzebowali. Kiedy na koniec zagrano piosenkę "I will always love you" w wykonaniu Dolly Parton, wszyscy się rozkleiliśmy do imentu. Po wszystkim teść powiedział: "No to teraz musimy zorganizować wizytę w Glencoe"...

A potem pojechaliśmy na wakacje, a potem teść nie mógł do nas przyjechać bo szykował się do szpitala, ale w końcu zabieg mu przełożyli więc udało się w końcu. Zapytacie, dlaczego to teść przyjeżdża do nas, a nie my do teścia? Właśnie, chodzi o Glencoe.

Glencoe to wioska w Highlandach, ale nazywa się tak też dolina górska, gdzie leży wioska. Historycznie bardzo ważna dla Szkotów kraina, odbyła się tam bowiem w 1692 roku tzw. Rzeź w Glencoe, gdzie od 38 do ponad 70 (według różnych żródeł) członków klanu MacDonald, w tym kobiet i dzieci, zostało zamordowanych przez żołnierzy króla angielskiego Wilhelma III, składających się głównie z członków klanu Campbell. Można sobie o tym poczytać tu. Najważniejszą ciekawostką w tym wszystkim jest, że moja teściowa była Szkotką i pochodziła właśnie z klanu Campbell. I pomimo, że przepowiednia głosi, że żaden członek klanu Campbell nie zazna nigdy spokoju w Glencoe, wszyscy członkowie rodziny do tej pory wyrażali wyraźne życzenie, żeby tam właśnie rozsypać ich prochy. Jedynie jej ojciec (a dziadek Chłopa od strony matki) nie został rozsypany w Glencoe, ale on nie był Campbell. 

Pojechaliśmy więc do Glencoe z samego rana, podróż od nas trwa około trzech godzin w jedną stronę. Cóż ja mogę Wam Glencoe powiedzieć? Byłam w wielu miejscach na świecie i wiele miejsc na mnie zrobiło wrażenie, ale nic nie mogę porównać właśnie do doliny Glencoe. Jest tam po prostu przepięknie, magicznie, cudownie, nawet jak pada deszcz. Za każdym razem, gdy tam jestem, czuję się po prostu lekka, poruszona, szczęśliwa. Nie dziwię się, że większość Szkotów wybiera to miejsce na wieczny spoczynek. Bo ja też już dawno, zanim jeszcze porozumieliśmy się z Chłopem. 

Trochę im (teściowi i Chłopu) zeszło na znalezienie miejsca. Bo to nie mogło być byle jakie miejsce, oni dokładnie wiedzieli gdzie, tylko przez lata trochę się jednak zmieniło. Łaziliśmy więc po tych wrzosowiskach, po pachy w paprociach, co i raz wpadając w bruzdę bagienną, a ja przy okazji zbierałam polne kwiaty, z których uwiłam spory bukiecik, związując go bagienną trawą. W końcu ustalili obaj, że znaleźli. Ktoś niedawno był w tym miejscu, bo leżały tam wciąż jeszcze świeże kwiaty. Po krótkiej naradzie Chłop po prostu otworzył papierową torbę i wysypał prochy swojej matki na te piękne wrzosy i paprocie rosnące pośród czterech jedynych, specjalnie zasadzonych w tym miejscu drzewek. Położyłam kwiaty, zadumaliśmy się, zrobiliśmy parę zdjęć. A teściowa ma taki widok:



Niestety, nie było nam dane poznać się bliżej, bo spotkałyśmy się, kiedy miała już demencję, prawdopodobnie nawet wcale nie wiedziała, kim jestem. Ale wciąż była piękną silną kobietą i taką ją zapamiętam. RIP Kitt **



*CJ - Christopher Jack, zwany Bubba

**Kitt - tak ją nazywali bliscy, w rzeczywistości Kathryn


piątek, 11 czerwca 2021

Właśnie miałam moment

Chcieliście to macie. Nie planowałam tego wpisu ale się zadziało. Jak w życiu. Jak wtedy kiedy jedziesz drogą szybkiego ruchu i nagle przejeżdżasz jeża samochodem. Właśnie robiłam coś bardzo intymnego, ale jak dla mnie niezbędnego w życiu jak woskowanie. Dla niewtajemniczonych powiem, że to boli. Tak bardzo boli, że jeszcze się nie odważyłam tego robić zupełnie na trzeźwo, tak więc zawsze robię sobie mocnego drinka, taki rum z puszką coli bardzo dobrze robi bo rum znieczula lekko skórę a puszka zazwyczaj, nawet pusta,  pozostaje zimna, więc odrywam wosk i przykładam tę pustą puszkę. Działa przecudnie, polecam. Woskowanie twardym woskiem, a nie jakimiś plasterkami bo ja choć mientka to jednek tfarda jestę (nie poprawiać!) - dla niewtajemniczonych dodam. 

Przy takim woskowaniu sobie zawsze puszczam jakąś zgrabną muzykę. Kiedy nie mieliśmy Alexy to starożytny sprzęt Chłopa grał na pół regulatora jakieś płyty z hard rockiem albo muzyką klasyczną (na cały chyba by chałupę rozerwało, a tego nie chcemy), ale od jakiegoś czasu mamy Amazon Echo a w nim wirtualnę kobietę o zgrzebnym wspomnianym już imieniu, która to robi za didżeja. Dzisiaj popprosiłam ją o zagranie mi FAJNEJ muzyki z lat osiemdziesiątych, więc leciał Brian Adams, Gun's and Roses, Cyndi Lauper, The Proclaimers i wielu innych, a na końcu Whintey Houston. I tak mnie ta piosenka poruszyła, tak mnie poniosła, tak mnie napełniła energią, że musiałam się z Wami natychmiast podzielić.

Znalazłąm teledysk, nie wiem czy oficjalny, youtube mówi że tak choć ja nie jestem przekonana. Oddaje jednak ducha tego, co nas ma za parę tygodni czekać a ja kocham olimpiady. Co prawda są w nim pokazane postaci kontrowersyjne jak Ben Johnson czy Florence Griffith Joyner RIP, ale ja pamiętam jak ślęczałam przed telewizorem o trzeciej dwadzieścia nad ranem 24 września 1988 roku,  żeby obejrzeć najszybszego człowieka świata bijącego rekord na dopingu. Jedyny w domu telewizor mieścił się oczywiście w pokoju stołowym, w którym spali rodzice, bo w trzypokojowym mieszkaniu w Polsce tak właśnie kiedyś było, jak jedyne dwie sypialnie były zajęte przez dzieci. Musiałam więc bardzo ściszyć głos i się nie drzeć przez te osiem sekund. Dzisiaj się zastanawiam, jak oni w ogóle mogli spać przy tym niebieskim świetle bijącym od telewizora? 



środa, 9 czerwca 2021

WIELKI RESET

 Witajcie. 

Minęło już trochę czasu, kiedy napisałam tu po raz ostatni, i minie jeszcze chwila zanim napiszę kolejny raz. Potrzebowałam tego. Odpoczynku od pisania, od blogów, od "normalnego" życia. Ten rok dał nam wszystkim popalić, jak się domyślacie nie ominęło i mnie. Kiedy tak spojrzę za siebie widzę z jednej strony ogromne zmiany, z drugiej jednak życie się toczy cały czas takim samym trybem jak wcześniej. Ludzie się rodzą, żyją, umierają... 

Przysięgam, nie było dnia żebym nie układała w głowie notki na bloga, tyle Wam miałam do opowiedzenia, do podzielenia się. Nie mam zbyt wielu przyjaciół, jestem introwertyczką i trudno do mnie dotrzeć. Ponadto okazało się, że oprócz bycia silną pewną siebie kobietą jestem też, jak to mówią, delikatnym kwiatkiem i bardzo łatwo można mnie urazić. Okazało się, choć było zawsze oczywiste, tylko ja tego do siebie nie dopuszczałam, wrażliwość bowiem jest cechą słabo akceptowaną w społeczeństwie i dodatkowo często wyśmiewaną. Więc ja zawsze "musiałam" być twarda. Za mamusię, za tatusia, za dzieci, za kolegów i koleżanki. Twarda nie oznacza jednak grubiańska, arogancka i bez serca. Chociaż miałam jaja żeby prowadzić motor, skakać między drzewami na wysokości 30 metrów w parku linowym, jeździć na najszybszym rollercoasterze świata i robić różne ryzykowne rzeczy, nigdy nie miałam jaj żeby tak po prostu powiedzieć komuś prosto w oczy co o nich myślę. Być może dlatego, że jeśli chodzi o emocje to mierzę ludzi własną miarą i wiem jak słowa mogą zaboleć, zranić, zabić. Zaatakowana, tak naprawdę nie umiem się bronić, dlatego gdy ktoś mnie dotknie do żywego wycofuję się, czasami usuwam na zawsze. Mówią, że co Cię nie zabije to Cię wzmocni i tak pewnie jest, w moim przypadku prawda jest taka, że drugi raz trucizny do ust nie wezmę. 

Dałam tej notce tytuł WIELKI RESET - tytuł na tyle modny, że podejrzewam że może mieć więcej wyświetleń niż zazwyczaj. No i dobrze, bo skoro autor nieciekawy to chociaż tytuł musi być chodliwy :-) 

Dla porządku podam tylko, że Wielki Reset to nazwa  jubileuszowego 50 corocznego spotkania Światowego Forum Ekonomicznego, które odbyło się w czerwcu ubiegłego roku. Dla większości zjadaczy chleba będzie to jednak teoria spiskowa zakładająca, że lewicujące elity do spółki z bankami zamierzają wykorzystac pandemię do wprowadzenia nowego ładu na świecie. Ten nowy porządek ma objąć zasięgiem niemal wszystkie dziedziny, wyrównać poziom życia, zmniejszyć emisje CO2, ale tak naprawdę sprawić, że największe korporacje, państwa, miliarderzy, będą mieć jeszcze więcej władzy aby pozbawić zwykłych ludzi oszczędności i własności prywatnej. Skończyłam. 

A o co tak naprawdę chodzi? Oczywiście domyślacie się, że mam zamiaru pisać o polityce czy teoriach spiskowych. Ten WIELKI RESET pisany wielkimi literami dotyczy bowiem mnie, mojego życia, mojego zdrowia, mojego umysłu. Reset znaczy przestawić, wyregulować, wyzerować, ustawić na nowo, uruchomić ponownie. Ten właśnie proces zachodzi aktualnie w mojej głowie, nie chodzi o to żeby zacząć żyć na nowo  albo przeprowadzić jakąś rewolucję, bo rewolucja to zmiana gwałtowna a mnie chodzi o zmianę systematyczną, powolną i skuteczną. Nie robić nic na siłę. Czuć się dobrze z samą sobą i z osobami, którymi się otaczam. Spełniać małe codzienne marzenia. Akceptować swoje tak zwane słabości (a może powinnam powiedzieć Największe Zalety) i to, że ktoś ich nie akceptuje. Być może zmienić coś na blogu, być może skończyć ten rozdział i otworzyć nowy. Tego jeszcze nie wiem. Jak powiedziałam, WIELKI RESET wciąż zachodzi i naprawdę, zaczynam być coraz bardziej podekscytowana, że mi się zaczyna chcieć. 

Bardzo, naprawdę bardzo wiele działo się ostatnio w moim rodzinnym życiu, zresztą nad czym tu dywagować, życie jest po to, żeby sie działo, prawda? Coś się zawsze kończy i coś się zaczyna. Szczęścia i nieszczęścia chodzą parami, a u nas to całymi watahami nawet. Pozwólcie, że na tym zakończę. Napiszę wkrótce. Obiecuję :-)


  • poniedziałek, 8 marca 2021

    Taki piękny wiek...

    Niecałe dwa tygodnie temu Dziadek Bob (Chłopa dziadek osobisty, a i mój przyszywany) skończył całe 100 lat. Miało być inaczej, ale wyszło jak wyszło, a wyszło tak, że Dziadek aż musiał popłakać się tamtego dnia i to niejednokrotnie i wcale nie ze smutku. A było to tak...

    Pierwotnie, jeszcze dawno dawno temu, planowaliśmy wielką imprezę-niespodziankę, wynajęcie sali w jakimś dworku, rodzina z całego świata i tak dalej. No ale stała się pandemia i plany stawały się coraz bardziej odległe, w końcu zupełnie nieosiągalne. Do końca, czyli do 22-go lutego Dziadek miał nadzieję, że zniosą lockdown, że będzie można zamówić chociaż obiad w restauracji. Niestety, Borys i Nicola (nasi władcy) coś tam o zaczęciu końca restrykcji wspomnieli, ale dopiero od połowy kwietnia, a w Szkocji jeszcze później, bo wiadomo, że Szkocja jest lepsza od Angli i wszystko jest mocniej, więcej i dłużej. Obostrzenia przede wszystkim też. 

    Nie zważając na nadzieję Dziadka, młodsze pokolenie rozsądniejszym będąc i nie mając żadnych złudzeń co do braku obietnic, postanowiło działać i skrzyknęło się internetem na dwa tygodnie przed urodzinami, w celu naradzenia się co robić w zaistniałej sytuacji. I tak połowa rodziny w Australii, druga połowa w Nowej Zelandii. trzecia połowa w Hiszpanii, czwarta połowa w Szkocji a cała reszta rozrzucona po całej Anglii, zjednoczyła siły i koordynację w czasie, aby jednogłośnie ustalić jak zaskoczyć Dziadka Boba. W sumie podzieliliśmy się na dwa obozy - po jednej stronie Rodzina Najbliższa, czyli dwaj synowie i ich latorośla z przychówkiem, po drugiej strony Rodzina Pierwotnie Najbliższa, czyli Dziadkowa siostra lat dziewięćdziesiąt jeden ze swoimi gałęziami drzewa genealogicznego. Każda grupa przygotowała video z życzeniami od każdego członka rodziny, miało być pięć minut a wyszły dwa filmy po dwadzieścia minut każdy, które miały byc dostarczone Dziadkowi w dniu urodzin.

    I tu muszę pozbawić Was złudzeń i wątpliwości. Dziadek doskonale sobie radzi z elektroniką. Ma swojego iPada, pocztę email, Skypa i konto na Facebooku, obsługuje pewnie Alexę i telewizję satelitarną. Ma telefon, ale z rodziną kontaktuje się wyłącznie przez Skype albo Face Time, ze swoją siostrą ma ustalone ploteczki o jedenastej rano w każdą niedzielę, a ze wszystkim innymi jak popadnie. Wiemy, że nie należy mu przeszkadzać w czasie meczu futbolowego, a jest tych meczy w cholerę i trochę, Dziadek specjalną subskrypcję sobie wykupił. Tak że  wysłanie do Dziadka video drogą elektroniczną to nie jest żaden temat do rozważania, po prostu Dziadek potrafi. 

    Kilka dni wcześniej wysłaliśmy do niego paczkę kurierem, do dostarczenia z konkretną datą. Jako prezent przygotowaliśmy sporą ramę ze zdjęciami całej najbliższej rodziny, dzieci z żonami i wnuków z żonami i mężami i prawnukami. Dołożyliśmy paczkę czekoladek i wielką własnoręcznie zrobioną kartkę z życzeniami. W dzień przed urodzinami zadzwoniliśmy do Dziadka Boba z życzeniami w razie czego, bo spodziewaliśmy się, że łącza będzie miał rozgrzane do czerwoności. Tego dnia zaskoczył mnie mój teść, oznajmiając na Fejzbuku, że "oni" mogą sobie gdzieś wsadzić ten cały lockdown, jego ojciec ma setne urodziny i on do niego pojedzie te dwieście kilometrów żeby skały srały. My wiedzieliśmy już wcześniej, ale taka deklaracja w mediach społecznościowych to była niespodzianka, bo teść konto na Fejzbuku ma ale się raczej nie udziela. 

    Teść pojechał do ojca z samego rana i bardzo dobrze, bo od samego rana się zaczęło. Telefon za telefonem, dzwonek do drzwi co pięć minut, kurier za kurierem z paczkami, sąsiedzi z tortami, sąsiedzi sąsiadów, wszyscy bliscy i dalsi znajomi z sąsiedztwa i dalszych zakamarków miejscowości. Nie dane mu był zjeść lunchu, bo co chwila ktoś pukał w okno. Na szczęście teść był tam z nim, więc jakoś to ogarniał, bo Dziadek nie byłby w stanie kursować od drzwi do okna, które w końcu zostawił otwarte i z niego to prowadził audiencje. Około południa do drzwi zadzwonił listonosz i z okrzykiem "Happy Hundredth Birthday!" wręczył zaskoczonemu teściowi telegram od samej Królowej. Teść wyjaśnił, że to nie jego urodziny ale dziękuje i że przekaże ojcu. Taka tradycja bowiem jest w UK, że stulatek otrzymuje kartkę urodzinową od panującego monarchy. Kartka gratulacyjna od Królowej Elżbiety była wisienką na wszystkich tortach urodzinowych Dziadka Boba (których dostał był w liczbie osiem), na nią bowiem najbardziej czekał. 

    Zaraz potem kilkadziesiąt osób z sąsiedztwa i okolic zebrało się w niezorganizowany i zakazany tłum, powyciągali krzesełka, powynosili kubki z herbatą dla każdego, wyciągnęli Dziadka z domu, posadzili na honorowym miejscu, a po chwili nadjechała wielka ciężarówka z tak zwanym kinem objazdowym, zaparkowała przed ogrodem i zaczęła wyświetlać film z życzeniami i fotografiami Dziadka Boba, przygotowany przez okolicznych mieszkańców. A dźwięk rozchodził się z głośników tak donośnie, że z pewnością zalarmował pracujących w pobliskiej stacji Dzielnych Policjantów. Którzy to dołączyli do zgromadzonych poczęstowani herbatą i kawałkiem ciasta. Wtedy to Dziadek rozpłakał się po raz pierwszy...

    Po jakimś czasie towarzystwo się rozeszło, Dziadek wrócił do domu, ale to nie koniec historii. Nadjechał bowiem wielki Jaguar I-Pace, z pojazdu wysiadł szofer i wręczył Dziadkowi wielki bukiet kwiatów wraz z kilkoma prezentami, od rodzonej siostry i jej rodziny. Posiedział chwilkę, bo jechał aż z Londynu a to jakieś cztery godziny, a w elektrycznym samochodzie to ponad pięć, wypił herbatę i pojechał. A Dziadek odebrał wiadomości z dołączonymi plikami video od całej rodziny i znowu się popłakał. 

    Udało nam się dodzwonić do Dziadka wieczorem, po kilku próbach. Nie odpakował jeszcze żadnego prezentu, z wyjątkiem tortów, ciast i jedzenia (bo też dostał). Był wykończony, ale niezmiernie szczęśliwy. 



    P.S.
    Dziadek odpakował wszystkie prezenty w ciągu następnego tygodnia. Wkrótce po tym odbyła się uroczystość wręczenia prezentu na okoliczność setnych urodzin przez panią burmistrz misjceowości, w której Dziadek mieszka, a także ukazał się wywiad z nim w lokalnej gazecie. Na pytanie redaktora, jaka jest recepta Dziadka na długowieczność, ten z uśmiechem odpowiedział "Sekret długiego szcześliwego życia to wino, kobiety i śpiew" :-)
    I tak trzymać!




    poniedziałek, 22 lutego 2021

    O tym jak się wkurzyłam

    Napiszę Wam dzisiaj coś o służbie zdrowia. Jak wiecie, mam dość dobre zdanie o szkockiej służbie zdrowia, o angielskiej nie bardzo bo za dużo słyszałam. Pomimo, że przecież każda sroczka swój ogonek chwali to naprawdę tutaj nie jest źle i zaufanie jakieś mam. Poza tym leki za damo. To dużo. 

    Ale ostatnio to się tak uniosłam, że do wieczora mi nie przeszło, być może niesłusznie ale się wkurzyłam. 

    A było to tak.

    Zadzwonilam do przychodni, żeby się umówić na telekonferencję, bo wiadomo jak teraz się pracuje w przychodniach, siedzą paniusie i za sto tysięcy rocznie kawę piją. Lekarka zadzwoniła o umówionej porze, wysłuchała mojej prośby i poinstruowala mnie dokładnie co mam zrobić. Chodziło o wypełnienie świstka do prywatnego szpitala, do którego wcześniej poprosiłam o skierowanie bo mam prywatne ubezpieczenie to dlaczego nie skorzystać, a poprosili o szczegółowe dane od mojego GP (GP - General Practitioner czyli lekarz ogólny). Miałam ten świstek przynieść i zostawić na recepcji, pani lekarka mi wypełni i sobie odbiorę, kiedy będzie gotowe to zadzwonią. Przyszłam, przychodnia oczywiście puściuteńka, baba na recepcji siedzi sama, za murem ze szkła (nowiuśką recepcję im przez covid odpieprzyli), w masce, chociaż szyba bez szpary tak jak kiedyś, tylko takie mikrofony z glośnikami im pomontowali, jak kiedyś na stacjach kolejowych byly w Polsce w okienkach, gdzie się bilety kupowało. Okienka sa na tej recepcji do otwierania i podawania dokumentów, wiem bo już to przerabiałam jak kopię skierowania odbierałam niedawno. Ale to babsko wstrętne kazało mi odejść, bo ochrona przed infekcją. Kazała mi wyjść na zewnątrz do przedsionka, swoim długopisem wypisać karteczkę co to za dokumenty załączam i dla kogo i wrzucić do skrzynki. Zrobiłam tak, jak prosiła, skrzynka byla A5 a moja koperta A4, ale zwinęłam i jakoś upchałam tak, że nikt po mnie nic do tej skrzynki już na pewno nie dałby rady zmieścić. Ale to nic, procedury. Rozumiem. Podkusilo mnie jednak i podchodzę jeszcze raz do schronu przeciwbombowego i pytam, czy jak już tu jestem to czy może pani sprawdzić, na kiedy mam wyznaczone coroczne badania krwi bo termin sie zbliza. A ona do mnie, że jak chce się czegoś dowiedzieć to mam zadzwonić. No ale jestem tu, a pani ma komputer przed sobą (nie wiem po co, pewnie do pasjansa przy kawie) więc szybciej pewnie będzie sprawdzić. Nie. Nic się teraz nie załatwie w recepcji, tzreba dzwonić. No to ja pytam grzecznie, bo już wkurwiona lekko byłam, czy zrobi jej to różnicę, jak tu przy okienku zadzwonię. Popatrzyła na mnie jak na na debilai powiedziała, że nie że muszę wyjść za zewnatrz, bo obowiązuje ochrona covidowa, żeby pacjenci nie zarażali w przychodni, a ja stanowię zagrożenie. Teraz ja popatrzyłam na nią jak na debila. Nic nie powiedziałam. Wyszłam. Bo się już wkurwiłam bardzo i nie chciałam wyjść z nerw. W przychodni poza nami nie widać żywego ducha. Ja mam na ryju maskę. Ona ma na ryju maskę, chociaż nie wiem po co, bo siedzi sama w tym schronie przeciwbombowym. I jeszcze na dodatek na pewno już się zaszczepiła. I ja stanowię dla niej zagrożenie! O matkoscórkom! Naprawdę, dawno się tak nie zdenerwowałam. Nie ze złości, z rozpaczy raczej. Po drodze do domu wymyślałam plan działania, do kogo zadzwonić, z kim porozmawiać o tych absurdach, do mojego MP (tutejszy poseł), do gazety, do BBC, do premiera? Zanim doszłam to mi przeszło. Przecież to na pewno oni te debilne przepisy wymyślili. 

    Opisałam Wam tę historyjkę, ale z drugiej strony to jednak nie jest aż tak źle z tą tutejszą służbą zdrowia. Kiedy trzeba było mnie obejrzeć, to mnie zaproszono do przychodni i obejrzano.  Kiedy trzeba było skierować do specjalisty to skierowano. Kiedy zasięgałam porady przez telefon to proszono mnie bardzo usilnie, że gdy tylko będę miała jakiekolwiek wątpliwości co swojego stanu zdrowia, kiedy trylko gorzej się poczuję to żeby dzwonić bez wahania. Czyli szukają sobie roboty albo mają powiedziane żeby podnieść statystyki chorych zgłaszających się z problemami innymi niż covid. Nie wiem. Wiem tylko, że służba zdrowia wcale nie leży a raczej siedzi, pije kawkę i ma się zupełnie dobrze. 

    piątek, 19 lutego 2021

    Niebieska koperta

    Listonosz przyniósł dziś niebieską kopertę zaadresowaną do mnie. Zdziwiłam się, ale nie kliknęło. Dopiero kiedy otwierałam, nagle mi się przypomniało, że te niebieskie koperty to mieli dostawać ludzie po siedemdziesiątce z zaproszeniem na szczepionkę (nazwy wymieniać nie muszę, wiadomo jaką). Trochę mnie to przybiło. Co prawda na świadectwie urodzenia mi wpisali rocznik 71 ale ja myślałam, że z tym zaproszeniem to chodzi o wiek. 

    W liście jest data i godzina oraz miejsce szczepienia, a także co zrobić, jeśli się chce przełożyć wizytę na jakiś inny termin z różnych powodów. Nic nie trzeba potwierdzać ani zaprzeczać. Z miejsca rzuciłam się na internet w poszukiwaniu informacji, bo pomimo, że odpowiednią ich ilość, wydaje mi się posiadam, to wciąż jest jedno pytanie, na które nie ma odpowiedzi - jaką szczepionką? No bo są dwie, jedna wydaje się być skuteczniejsza od innej, ale obie tak samo skuteczne według informacji służby zdrowia. Jedna wydaje się być przebadana bardziej niż druga (a nawet mi się nie wydaje, ja wiem), ale obie mają tyle samo badań naukowych za sobą, według informacji służby zdrowia. 

    Przyznam, że decyzję miałam już podjętą, ale dopiero wtedy, kiedy mnie rzeczywiście zaczęło to dotyczyć osobiście, zaczęłam mieć wątpliwości. Może wątpliwości to za dużo powiedziane, zaczęłam mieć rozterki. Głównie wynikające z niemożności dowiedzenia się, który produkt będzie dostępny właśnie dla mnie. No i najważniejsze - decyzję miałam podjętą, ale nie spodziewałam się tak szybko. Tak maj, czerwiec może. A tu luty. Czy oni naprawdę myślą, że ja mam siedemdziesiąt jeden lat? A może moje dolegliwości to jednak choroba? Jeśli tak, to dlaczego jeszcze nie dostałam skierowania do specjalisty?  Czy może oni coś wiedzą czego ja nie wiem? Ech...

    Jak się zdecyduję do końca to powiem Wam jak było. Jak się zacznę zmieniać w zombie czy coś.... Dam znać.

    czwartek, 11 lutego 2021

    A miesiąc później...

    Zdałam sobie sprawę z dwóch rzeczy. Pierwsza to to, że za niemal dwa tygodnie minie mi dziesiąta rocznica bloga. Druga rzecz, że to moje niepisanie ostatnio może mieć dla mnie złe skutki w przyszłości, albowiem blog jest dla mnie bardzo ważną przypominajką. Zazwyczaj jak wiem, że gdzieś dzwonią ale nie wiem, w którym kościele, to udaję się na bloga, wchodzę na archiwum i mi się przypomina co, gdzie i kiedy się zdarzyło. Niekoniecznie po treści, ale tak w ogóle. Na przyklad teraz, weszłam sobie na posty publikowane przez lata i co widzę? W lutym 2011 zaczęłam pisać i niepokoić się, że nikt mnie nie czyta. W lutym 2012 popełniłam 11 wpisów, co ja wtedy nawypisywałam! Że rodzicom się zepsuła lodówka, że Stefka dostała nowy telefon służbowy, że gram w Simsy (naprawdę???), że na komunię kupuję Wii (ale przestarz!), o jakiejś dziewczynie napisałam... A no i wygrałam w totka, całe 7,80. Funtów. O kotach pisałam, o służbie zdrowia i o tym, że sobie kupiłam trzy modne bransoletki shamballa, nie ma już żadnej. Pod koniec lutego w tamtym roku w parku kwitły krokusy, a na sam koniec miesiąca dowaliłam pewnej A. Już mi przeszło. Aha... i 2012 był rokiem przestępnym. 

    Luty 2013 stał pod znakiem Migusi. Jaka ona była śmieszna (jest do dzisiaj), bawiła się szczurami (ma je do dzisiaj) i wchodziła do pudełek (zostało jej do dzisiaj). Piekłam faworki i pączki na tłusty czwartek! A potem ciasto czekoladowe z coca-colą. O ile pamiętam coca cola wtedy była bez podatku cukrowego, to były czasy! Tak jakbym piła coca colę, w dodatku z cukrem :-) Chyba mi odbiło do końca. No i miałam grypę albo coś  do niej podobnego. I oglądałam "Hobbita" - wyszła wtedy pierwsza część, którą wtedy lubiłam. Oglądałam "Chłopca z latawcem". Potem przeczytałam książkę, obydwa bardzo fajne. Zgubiłam Ajfona, wyprałam kluczyk do nowego samochodu. Aha - czyli że miałam nowy samochód! No tak, pamiętam, ten czarny, który uśmiercili mi dwa lata temu i za który ubezpieczalnia wciąż nie otrzymała odszkodowania od sprawcy. Ale to już nie moja sprawa, chociaż ciągnie się jak gumka w majtach. No i co tam jeszcze było w lutym 2013? Tiggy przyniósł psią kupę w woreczku. A na samiuśki koniec Migusia miała sterylkę. Jak dawno to było!

    Luty 2014 roku zaczęłam od wspomnienia bałwanów. Jak teraz to przeglądam, to dodałabym jeszcze kilka, niekoniecznie z rodzaju białych i śniegowych. A potem wygrałam u Gosi kalendarz koci, którego się zrzekłam i moja nagroda powędrowała do Pantery do Niemiec. Kurde, jak ja naprawdę niczego już nie pamiętam. No i jak w poniedziałek się cieszyłam to we wtorek płakałam. Nie wiem już czemu, chyba na pewno było mi smutno. Potem kupiłam sobie kolczyki na Walentynki. Trzy pary. No i piszę o Księciu z Bajki. Boszsze! Co mi po tem łbie pustem chodziło??  Czytałam "Hunger Games". Jeszcze wtedy nie miałam Kindla. Poszłam sobie też w lutym 2014 na Arthur's Seat, sama. Fajnie było. Migusia pierwszy raz dała głos, a ja pierwszy raz poszłam do pracy bez maskary. Co za dzień! Luty był ciężki. Rocznica, nostalgia, wspominanie, czekanie... I odtruwanie. Dałam radę. 

    Okazuje się, że w lutym 2015 byłam cała w skowronkach! I jaka durna, zabrałam koty na weekend do obcego domu w obcym mieście, a w drodze powrotnej zabiłam ptaka z pełną nieświadomością popełnionego czynu. Okazuje się, że wkurzyłam się komentarzami na blogu Pantery, domyślam się, że komentarze dotyczyły emigracji ale za chiny ludowe nie wiem ossochodzi. I jak zwykle, się przeziębiłam. Ten luty to jednak jakiś pechowy jeśli chodzi o przeziębienia. No i "love was in the air..." he he he... wspomnienia. Na przykład oglądanie Pięćdziesięciu twarzy Greya w kinie zupełnie samotnie. Jakiś ciul mi bramę znowu zastawił. Dobrze, że nie mieszkam już w tamtej chałupie, mówię całkiem serio. O, jest też post o cukrowaniu, czyli usuwaniu owłosienia za pomocą masy cukrowej. No cóż, do odważnych świat należy, jak widać. Powtórzyłam to jeszcze tylko raz, zanim przeszłam na wosk. Jest znacznie lepiej. W lutym tamtego roku dowiedzieliśmy się, że nasza koleżanka ma raczysko. Na szczęście z tego wyszła i ma się dobrze. 

    A luty 2016 to już była inna bajka. Jeszcze oddech przeszłości ale już oddech świeżości. I po raz kolejny zamordowałam ptaka. No i po raz kolejny wybawiałam myszy z opresji. Wkurwiam się na byłego małża, ale przy tym jestem zupełny ZEN. No i co jeszcze??? Uwaga uwaga! Oczywiście, grypa, leżenie i śmierdzenie. Ale jeszcze wtedy nie miałam szczepionki co roku. Teraz mam i nie mam grypy. Już w połowie miesiąca wtedy kwiatki mi zakwitły. A teraz??? Zalążki są ale pod pół metrową warstwą śniegu. No i pierwsza Walentynkowa randka w kinie z Chłopem. Rozważania na temat mózgu i naturalności. W lutym tamtego roku zmarł w Polsce moj wieloletni przyjaciel. Nie zdążyliśmy się pożegnać. 

    W 2017 roku luty zaczyna się zmianą nazwy gumy do żucia z Orbit na Extra. I robię sobie pazury na dzidzię piernik. A potem poznaję Snapchata. Kocham go do teraz i od czasu do czasu robię sobie tam różne fotki i je zamieszczem potem na fejzbuku. Wspominam dzieciństwo. Kwiatki kwitnę jeszcze wcześniej niż rok temu. Rozważam miłość i przygotowuję się na Walentynki. Taka tradycja. No i występouje najważniejsze wydarzenie miesiąca, ba całego roku! Zostaję narzeczoną. A później mam koszmary nocne w czasie ośmiu minut. Często tak miewam, tylko nie często opisuję bo wyobraźni nie wystarcza. Ludzie, którym sprzedałam dom, przychodzą i mają plany. A ja... chyba trochę mi żal tego domu.

    Luty 2018 był bardzo pracowity. Planowanie ślubu, sukienka, obrączki, goście... Robię sama własnoręczne zaproszenia, tworzę kartkę na 18-kę dla siostrzeńca. Od Chłopa tradycyjnie dostaję kwiatki i czekoladki i gotuję tradycyjną kolację z owocami morza z Lidla. Kurde, właśnie sobie przypomniałam, że Walentynki za trzy dni ja ja nie mam ślimaków! No ale dopiero co samochód odgrzebałam ze śniegu to może jutro uda się wyjechać to pojadę i kupię. Jak jeszcze będą. Co jeszcze się wydarzyło w lutym tamtego roku? Zrobiłam obrazki z różyczkami i skonstruowałam próbny bukiet ślubny przy pomocy walentynkowych kwiatków. Odnowiłam makijaż permanentny i kupiłam obrazy na ścianę. Także w lutym tamtego roku umarła moja ostatnia babcia. Co z tym lutym do cholery??

    W lutym 2019 mieszkamy w zastępczym domu, gdzie jako tako staramy się przetrwać. Kupuję nową maszynę do chleba. Do dzisiaj służy mi doskonale. Staramy się spacerować tam, gdzie mieszkamy, bo to jednak inny teren i wrażenia inne. Ja zamieszczam po raz pierwszy osobiste nagranie na Youtube. Znaczy takie, na którym gadam. Straszna trema :-) W ogóle tamten luty to był jakiś taki, okropny to za dużo powiedziane, ale wredny trochę. Odwiedzamy chałupę, odkrywamy jak jest zbudowana od bebechów, wybieramy kafelki, podłogi, meble. Uffff, jak dobrze że to już za nami. Zapewniam, że Walentynki z Lidla też były i czekoladki z różami, ale o tym już Wam wtedy nie napisałam :-)

    Luty ubiegłego roku to tylko trzy wpisy. Jeden o zakupach. Szukałam bowiem odpowiedniego ubioru na nasze zamówione kwietniowe wakacje na Sri Lance, które się nie odbyły. Ubrania i akcesoria znalazłam, bądź w normalnych sklepach bądź w internetowych. Drugi wpis był o tym i o tamtym, a głównie o tym, że znowu byłam chora. W lutym, kurna. Tylko że raczej nie na grypę. Już słyszymy o koronawirusie, już wiemy jakie są objawy. Koronawirus to raczej nie jest. Ale grypa też nie. Jakaś cholera z rozwolnieniem, kórą podarowaliśmy dziadkowi na 99 urodziny. Pustynna burza znad Sahary zamyka  na kilka dni Wyspy Kanaryjskie, ale dziadek ze swym synem i tak odbywa swoją urodzinową podróż statkiem. A na koniec pisze o koronawirusie. Wtedy, 28 lutego, WHO podał oficjalne dane z liczbą 83.910 zachorowań i 2.859 zgonów. Tak z ciekawości, weszłam sobie teraz na tę samą stronę. Liczby pokazują 108.027.863 zachorowań i 2.369.112 zgonów. 

    A co u mnie w lutym 2021? Poczekajcie, zerknę tylko do dziennika Chłopa, bo on wszystko zapisuje codziennie od 25 lat. 

    Od stycznia zmagam się z zapaleniem zatok. Dzisiaj mam ostatnią dawkę z trzeciej serii antybiotyku i tym razem chyba działa. Oby. Na początku miesiąca skończyliśmy oglądać serial "See" z Jasonem Momoa na Apple TV+, który to Chłop dostał w prezencie z telefonem, więc oglądamy wszystko jak leci, zanim się skończy abonament za rok. 2 lutego zmarł Kapitan Tom Moore, 100-letni staruszek, który wsławił się w ubiegłym roku zbierając ponad trzydzieści milionów funtów na cele charytatywne, przemierzając codziennie swój ogródek z balkonikiem przed swoimi urodzinami. Jego celem było nazbierać pięć tysięcy, poprzez przejście 100 długości (25 m) swojego ogrodu na swoje setne urodziny. Udało mu się i stał się narodową dumą. Otrzymał nawet tytuł szlachecki z rąk Królowej. Sorry za dygresję, ale czytam z dziennika Chłopa :-)

    W ogóle to się teraz zdenerwowałam bo Chłop głównie o pracy pisze w tym swoim kajecie i o krykiecie, nawet już nie zapisuje jakie filmy oglądaliśmy, widać jak nudne mamy życie. Od początku miesiąca pada, najpierw jakiś huragan przyniósł deszcz, potem przyszła Bestia ze Wschodu Numer 2, a jak mówiłam, bo czytałam na Wirtualnej Polsce w styczniu, to mi nie wierzyli. Tylko że tym razem wszystko w sklepach jest, bo pamiętam że w 2018 to wszystkiego na kilka dni zabrakło, jak na początku pandemii prawie.  Śniegu jest nie po pas na szczęście, ale miejscami po kolana, a już na pewno ponad kostki. Przez kilka dni padało tak, że nie opłacało się odśnieżać, bo co wygrzebałam alejkę dla kotów to zaraz zasypało. Bramy głównej nawet nie odkopywałam do wczoraj. Bo wczoraj dopiero przestało padać. Zaglądając przez okno z miejsca "pracy" zauważyłam ruch na ulicy, sąsiedzi zaczęli śnied odgarniać i odkopywać samochody, to myślę, idę i ja, może pomogą. I pomogli. Odkopaliśmy całą ulicę przed naszymi domami. Znaczy młody chłopak odkopywał, zahaczając o mój podjazd, ja odkopywałam swój samochód, znaczy samochód Chłopa bo stał bliżej. I tak nam jeden tylko wystarczy w razie czego. Mój stoi po koła w śniegu i nie chce mi się tych zwałów odgarniać. Tak że teraz mam odgarnięty śnieg z połowy podjazdu, alejkę do bramy, a po tym jest korytarz od bramy dookoła trawnika, wzdłuż garażu do domu i od kuchni do rabaty kwiatowej, a potem koty muszą sobie radzić same. Tiggy nawet lubi śnieg po pas, Migusia jest na szczęście tak lekka że też ma do pasa bo normalnie to śnieg jest na wysokość kota. No i w dodatku jest siarczysty mróz. Rano było minus siedem, w nocy ma być tyle samo. Za to przez cały dzień świeciło słoneczko i było ślicznie, mroźno i siarczyście. Wpadające przez okna promienie ogrzały mi Chałupę do tego stopnia, że jeszcze nie włączyłam ogrzewania, a jest już szósta wieczorem. Ale zaraz włączę bo zaczęło zaciągać zimnem.

    Nie o tym miałam dzisiaj pisać, ale tak mnie jakoś naszło. 

    Czy jeszcze ktoś mnie w ogóle czyta?

    poniedziałek, 11 stycznia 2021

    Streszczenie roku

    Jest 11 stycznia, a ja robię streszczenie roku! Lepiej późno niż wcale jak to powiadają, więc zapraszam do przypomnienia sobie jak to było na moim blogu w 2020. Czytajcie uważnie, bo poznacie fakty, o których tutaj nie pisałam z powodu przerwy w pisaniu. Nie jest to podsumowanie, bo nie będzie żadnych wniosków, ot trochę rozrywki. No więc tak to leciało
    ...

    Styczeń 

    Iwona wita czytelników w Roku Szczura i zastanawia się, czy to będzie lepszy rok (ekhem, ekhem, ha ha ha - będzie mogła powiedzieć po roku). Chłop rozmontowuje choinkę w salonie, ale Iwona po zjedzeniu kolejnego pączka przejmuje pałeczkę, bo uważa, że sama lepiej macha sekatorem i siekierą.
    Następnie wspomina wakacje na Bliskim Wschodzie, ze szczególnym uwzględnieniem Dubaju i Dohy i wciąż zmaga się z dreszczem horroru pozostawionego przez Abu Dabijskie rollercostery. W telewizji występują pierwsze wzmianki o nowym wirusie w Chinach.

    Luty

    Małżenstwo B kupuje wakacje na Sri Lance, po czym następuje dokładne i obszerne planowanie wyjazdu, połączone z zakupami najpotrzebniejszych ubrań i środków przeciw komarom. Oboje pan i pani B przechodzą dziwną chorobę połączoną z biegunką, którą przekazują dalej, ponieważ okazuje się zaraźliwa. Najgorsze, że w przekazaniu biorą udział osoby starsze w postaci ojca lat siedemdziesiąt siedem i dziadka lat dziewięćdziesiąt dziewięć. Który to w prezencie urodzinowym dostaje biegunki na statku w podróży po Wyspach Kanaryjskich. Iwonie ciężko jest się pogodzić z tym, że zdołała zarazić innych ludzi i od tej pory trzyma się od wszystkich z daleka. Coraz więcej przypadków koronawirusa na świecie i coraz więcej informacji, do których Iwona podchodzi z umiarem i bez paniki.

    Marzec

    Iwona sprzedaje kozaczki, poznaje nowe ludzkie perwersje i zboczeństwa, po czym dywaguje na temat własnych zboczeństw i perwersyj. Przy tym wszystkim próbuje zmienić wagę z morsa na fokę, z miernym skutkiem, za to z depresją powstałą na skutek tymczasowego zaniechania czekoladek. Z powodów zdrowia psychicznego nie udało się całkowicie zaniechać alkoholu. Wciąż napływają nowe wieści o szalejącym wirusie, niektóre powodują u Iwony śmiechową padaczkę. Zaczyna się wysyp fejkniusów w internecie. Na całym świecie coś się kroi, bo ze sklepów zaczyna znikać papier toaletowy. Na szczęście małżeństwo B ma zapas z lutego, ale w ramach oszczędności państwo B planują robić dwójeczkę w pracy, może wystarczy tego papieru do końca pandemii. Zaczynaja się nowe regulacje i zalecenia w celu ochorony przed wirusem. Iwona wciąż czuje się fatalnie, fizycznie i psychicznie. Dostaje paczkę maseczek z Chin i szykuje się do pracy z domu. W domu państwa B nawiedza Nowy Kot, nie bojący się ani ludzi ani kamieni rzucanych w płot, za to szczający po kocich klapkach. Boris Johnson ogłasza lockdown. Nie zważając na zakaz przemieszczania się do rezydencji państwa B przybywa nowy gość – w osobie znanego już bażanta.

    Kwiecień

    Iwona bardzo opornie przyzwyczaja się do pracy w domu, śledząc codzienne statystyki i sprawozdania z całego świata. W pewnym momencie gubi dzień i traci głowę, ale cierpliwie ogląda filmiki na Youtube, który stał się podstawową formą rozrywki w czasie pracy. Iwona namawia Chłopa na codzienną jogę o poranku, parzy mu podwójną herbate z melisy na uspokojenie i piecze sernik, bo przecież jest wielkanoc. W połowie miesiąca robi się bardzo filozoficzna i stosuje się do własnych zaleceń, ale potem przychodzi frustracja i wkurw. Iwona wyklina na rząd, na królową, na Churchilla, pije dżin z tonikiem i robi syrop z mniszków. A na koniec z żalem oznajmia, że gdyby nie pandemia to właśnie byłaby w tej chwili na Sri Lance, popijając sok z kokosa.

    Maj

    Iwona poznaje kolejne sekrety pracy zdalnej, po czym udaje się na zasłużony urlop od tejże. Państwo B spędzają go na plaży w Los Ogrodos, popijając drinki i inne napoje oraz świętując urodziny Chłopa i rocznicę ślubu Tortem Bardzo Czekoladowym. Iwona odkurza blog z mchu i paproci, narzekając na wszystko, a przede wszystkim na straconą Sri Lankę. Brak kontaktu z ludźmi doprowadza ją do rozpaczy.

    Czerwiec

    Iwona nie pisze na blogu, nie czyta blogów i w ogóle nie robi nic, co kiedyś lubiła robić. Z wyjątkiem korzystania ze słońca, które na szczęście świeci pod dostatkiem, nawet w Szkocji. Uczy się za to innych rzeczy, jak kręcenie hula hopem, albo nowe pozycje jogi. W ramach walki z systemem dużo chodzi i ogląda telewizję. Państwo B wspólnie ze znajomymi organizują cotygoniowe wirtualne wieczorki towarzyskie, polegające na rozwiązywaniu quizów, piciu alkoholu i normalnej ludzkiej rozmowie. Jakoś trzeba żyć. Razem z parą drugich dziadków łamią prawo i świętują pierwsze urodziny jedynej wnuczki w mieszkaniu tejże. Iwona szlifuje formę i lepiej oddycha, zauważając, że coś jest z nią nie tak. A właściwie wiele rzeczy, razem z grzywką. Pod koniec miesiąca rzuca gumę.

    Lipiec

    Iwona wciąż spaceruje i nawet to nagrywa. Na szczęście jeden tylko raz. Państwo B dostają wnuczkę na weekend i jakoś sobie z nią wspólnie radzą, ale lekko nie jest. Następnie jadą do Yorkshire odwiedzić dawno niewidzianego teścia i dziadka. Zbierają różne owoce na farmach i jeszcze za to płacą, po to tylko żeby te owoce zostały umieszczone potem w słoikach po dżemie. Na nocnym spacerze po plaży natykają się na młodą fokę. Tak o. A potem uczą się chodzić w maskach ochronnych. Jak trza to trzeba.

    Sierpień

    Iwona wciąż nie pisze na blogu, zamieszcza tylko ogłoszenia parafialne. Skały się nie zesrały. Państwo B wybierają się w podróż po Szkocji. Highlandy i te sprawy. Dwa tygodnie spędzone trochę w cywilizacji, trochę w dziczy. Wycieczka tak zwaną trasą NC500 – czyli szkocką Route 66, ale mało ze sobą mają wspólnego tak naprawdę. North Coast 500 to 830 kilometrów wspaniałej widokowej trasy, głównie wzdłuż wybrzeża, często jednojezdniową drogą wśród owiec. Państwo B śpią codziennie w innym miejscu i mają okazję zobaczyć całkiem pokaźny kawał kraju wraz ze zjawiskami przyrody. Przełażone kilometry dają w kość ale resetują świetnie. Iwona wraca do domu z odświeżoną głową pełną wrażeń i obietnicą powrotu w tę samą trasę tylko tym razem w drugą stronę.

    Wrzesień

    Państwo B wybierają się w Highlandy, na jeden dzień tylko, zdobywać SZCZYT. W ciągu długich dziewięciu godzin udaje im się zdobyć dwa szczyty blisko siebie położone, na ostatnich nogach udaje im się zwlec z góry poprzez mokradła i torfowiska, mocząc całkowicie buty i skarpety. Iwona zauważa, że te góry są zupełnie inne niż jakiekolwiek góry. A na pewno te polskie. Zjadają wszystkie zapasy i wypijają całą wodę, której wzięli ze sobą stanowczo za mało. Wskutek tego Iwona zmuszona jest napełnić butelkę wodą ze strumienia, po czym wypija ją i nie umiera. Nie choruje nawet. Pewnie ta woda jest święcona jakaś.

    Październik

    Iwona maluje swój pierwszy obraz. To tylko Paint by Numbers, czyli malowanie po numerach, ale jest cała podniecona i postanawia zostać artystkom. Zaczyna swój drugi obraz, też po numerach. Wkłada dużo pracy w technikę i ulepszanie obrazu, bo wiele rzeczy się po prostu nie zgadza. Kto widział, żeby kościół miał pokrzywioną dzwonnicę?

    Państwo B stawiają kamień milowy na drodze do nowoczesności i odbierają z salonu nowiutki, dopiero co wyprodukowany, zamówiony dwa miesiące wcześniej, samochód elektryczny. Objeżdżają tym samochodem całe województwo, poszukując darmowych źródeł energii. Iwona, tak dotychczas przeciwna samochodom elektrycznym, przekonuje się, że jazda takim samochodem to nie tylko frajda ale ogromne poczucie bezpieczeństwa. Samochód jest właściwie Chłopa, ale ten widząc zazdrosną minę żony wciąż zapewnia, że samochód jest ich i że przecież ona będzie nim jeździła do pracy. Iwona pyta - do jakiej pracy??

    Listopad

    Dalszy ciąg restrykcji nie pozwala Państwu B na wyjazdy poza granice województwa, ale i tak stają się kryminalistami, objeżdżając swym nowym samochodem elektrycznym zwanym Robert sąsiednie województwa i mieszczące się tam parki krajobrazowe i farmy. Robert łapie pierwszą gumę, co opóźnia spacer w okolicach kaplicy Roslyn, ale niezmordowani Państwo B co zaplanowali to uskuteczniają, wędrując po lesie w ciemnościach. Iwona kończy drugi obraz i maluje kredkami całkiem realistycznie wyglądającą wisienkę, a następnie imponującego kolorowego koguta. Kamień milowy w zostaniu artystkom zostaje właśnie położony. Iwona maluje jeszcze ślicznego króliczka, ale nie kończy bo się wkurzyła na kredki. Po koniec miesiąca zmusza się do przejażdżki swoim samochodem z napędem diesla, w celu przewietrzenia silnika i żeby całkiem nie zardzewiał. W związku z powyższym Iwona stwierdza, że jej dotyczczasowe auto z gatunku uznanych powszechnie za luksusowe jest kupą złomu, który nie dość że spala paliwo, to jeszcze trzeba nim kierować i zmieniać biegi. Phi! 

    Grudzień

    Państwo B dokonują zakupu żywej choinki w Ikei, Iwona maluje ptaszka akwarelami i spędza wieczór opiekując się wnuczką. Wspólnie z rodziną planują święta, ale plany niestety muszą ulec zmianie z powodu kolejnych restrykcji. Iwona wraca do pisania na blogu, tworzy haiku i maluje szafę. Ma kaca po szampanie, drinkach i koktajlach, które się leją strumieniami na świątecznej zabawie przez internet. W połowie grudnia wybiera się na urlop, który spędza na porządkowaniu ogródka i lepieniu pierogów. Udaje jej się zaszczepić koty przed świętami, piecze sernik i makowiec. Święta mijają na gadaniu z rodziną przez internet, grach w planszówki i nicnierobieniu. Noc sylwesterowa była fajna i długa, impreza online się bardzo udała, a pozytywny efekt był taki, że państwo B nie musieli  z niej wracać do domu :-)