piątek, 27 października 2023

Słowo wyjaśnienia, czyli dlaczego nie mogę się z niczym wyrobić.

Ostatnie dwa tygodnie były dla mnie jakby ich nie było. Wszystko zwaliło mi się na łeb i sama nie wiem jak to przetrwałam. A właściwie wciąż przetrywam, przetrywuję, przetrwowuję? Ha ha, to musi być jedno z tych słów :-) Mogłam napisać, że wciąż trwam, ale to nie oddałoby dokładnie tego znaczenia czyli tego co mam na myśli. 

Otóż Chłop dostał w pracy propozycję wyjazdu do Francji na parę tygodni, a zdarzyło się to już na początku października, więc wszystko trzeba było zorganizować przed wyjazdem, który odbył się w piątek 13-go. Właściwie to on nie organizował tylko mu wszystko z pracy załatwiali, on musiał tylko sprawdzać i zatwierdzać takie rzeczy jak mieszkanie, przelot, wypożyczenie samochodu itepe. I kiedy wszystko już miał zorganizowane, wypalił z propozycją czy ja bym jednak nie pojechała z nim na tych pierwszych kilka dni. Do mnie dużo nie trzeba mówić - gadasz i masz. Rzuciłam się na stronę najwspanialszego przewoźnika powietrznego zaczynającego się i kończącego na R i zamówiłam najtańszy bilet na ten sam lot. Musielibyście nas widzieć - Chłop wyposażony w walizę, walizkę i małą walizeczkę, priorytety, fast traki, wykupione siedzenie, a ja z partyzanta, z plecaczkiem i na siedzeniu jakie dali, czyli bele jakim i oczywiście z dala od Chłopa. No ale że lot krótki to przeżyłam. Z tym że samolot miał ponad dwie godziny opóźnienia, a gdy już wyruszył to stał przed pasem startowym z czterdzieści minut. Przypadek? Nie sądzę. W końcu to Ryanair, i w końcu piątek trzynastego. 

Po wylądowaniu w Nantes jakoś udało nam się dotrzeć do naszej wypożyczalni samochodów, pobrać Citroena za jakiego zapłaciła Chłopa firma i wyruszyć w drogę na miejsce docelowe, czyli St Nazaire. Jesssu, co to była za przygoda! Nieznany samochód, nieznana trasa, w dodatku po odwrotniej stronie ulicy, raz zjechaliśmy w nie ten zjazd co trzeba, ale cali i zdrowi zajechaliśmy gdzie trzeba. 

Mieszkanko okazało się całkiem fajne, jedyne czego w nim nie było to normalnych kubków do herbaty. I herbaty. Za to był ekspres do kawy z kawą i kubeczkami do kawy. Takimi małymi, że cappuccino musiałam pić z miski do płatków. Oni tak podobno też robią ci Francuzi, jeśli już chcą cappuccino w domu. Ale raczej nie chcą bo to profanacja kawy. No więc tak profanując piłam tę cappuccinę z miski, a herbatę robiliśmy sobie w garnku i rozlewaliśmy do tych małych kubeczków. Nie można się dziwić więc,  że pierwszym priorytetowym zakupem okazały się normalne kubki do herbaty. Ja Wam tę Francję jeszcze opiszę, teraz tylko zagajam żeby się wytłumaczyć dlaczego dwa tygodnie mi minęły jakby ich nie było. 

Spędziłam w tej Francji cały weekend, nie mogąc uwierzyć, że zostawiam Chłopa samego. W poniedziałek rano wróciłam do domu, do Miguni, do pracy. I się zaczęło. Życie miałąm tak zorganizowane przez innych ludzi, że nie miałam już czasu na nic. Ani filmu obejrzeć, ani do kina pójść, Udało mi się usiąść na chwilę przed telewizorem w zeszła niedzielę a i tak nie za długo bo się zrobiła późna noc i trzeba było iść spać. Grałam mecze badmintona, karmiłam świnki morskie, opiekowałam się wnuczką przez tydzień i choć było to zajęcie bardzo fajne i satysfakcjonujące to jednak bardzo wyczerpujące. Ja się chyba nie nadaję na bycie bapcią. Jak inne bapcie to robią? Ja nie mam czasu ani na gotowanie (McDonald przychodzi z pomocą) ani na sprzątanie na bieżąco (posprzątam jak dziecko wóci do domu), ani nawet na kąpiel (umyję się jak pójdzie). Kawę piję zimną nawet. A mała nie jest wcale wymagająca i już ma cztery lata i z powodzeniem się sobą zajmuje. To co ja robię nie tak?

To był pierwszy tydzień, a ten obecny wcale nie lepszy. Bo otóż, mili moi, musiałam zrobić to wszystko czego przy dziecku nie zrobiłam, czyli sprzątanie, pranie, gotowanie, to jeszcze zostałam obarczona dodatkowym obiążającym obowiązkiem pakowania się na wakacje. No bo nie powiedziałam Wam, że Chłop pojechał do Francji pod warunkiem że nie każą mu rezygnować z zaplanowanego wcześniej urlopu. Nie kazali, a nawet zapłacili za jego podróż do domu i z powrotem do Francji po wakacjach. No i  wczoraj w nocy, kiedy wszystko miałam już porobione i zaczęłam się niecierpliwić w oczekiwaniu, okazało się że w czasie, kiedy Chłopa samolot miał startować do Edynburga, on (ten samolot znaczy) jeszcze nawet z tego Edynburga nie wyleciał. I znowu niemal trzy godziny opóźnienia, a Chłop zamiast o północy był w domu o czwartej nad ranem. A wakacje już jutro z samego rana! 

A ja zamiast się pakować, piszę tutaj do Was, żebyście nie czekali bo przez następne dwa tygodnie żadnego wpisu nie będzie. Może na Fejzbuku i Insta coś mi się uda wstawić po drodze, ale tylko przez pierwsze dni i może kilka ostatnich. Bo - i tu już muszę to powiedzieć - wybieramy się w podróż przez Atlantyk! Wylatujemy jutro wcześnie rano z Manchesteru, do którego musimy dojechać a to jest ponad cztery godziny, więc musimy zacząć koło północy. Lecimy na Majorkę, a stamtąd prosto na statek i na Gibraltar, potem na Wyspy Kanaryjskie, a stamtąd już prosto na Karaiby! I wracamy po 16 dniach samolotem z Barbadosu.  

Jest już prawie szósta wieczorem, jestem wykończona, nic nie jest zrobione, nic nie jest spakowane. Idę się zabić!

Żartowałam. Kończąc pozdrawiam, do poczytania jak wrócę, czyli prosto na pierwsze posiedzenie nowo wybranego sejmu Rzeczypospolitej Polskiej. Niech się dzieje!



środa, 18 października 2023

I po wyborach.

Miałam napisać coś innego, bo byłam we Francji i chciałam się pochwalić, ale zdecydowałam, że Francja poczeka a ta sprawa czekać nie może bo się może przedawni. 

Nie wiem czy kiedyś wspominałam, że moja rodzina jest podzielona. Mówię tu o najbliższej rodzinie, w znaczeniu mama, tata i siostry wraz z małżonkami i dziećmi. Moich własnych dzieci nie liczę, bo wyjechały z kraju jako dzieci i zupełnie nie mają pojęcia o co tam chodzi, z wyjątkiem kiedy jadą w odwiedziny do babć, gdzie słuchają i obserwują. Więc jakby policzyć rodziców i siostry z ich dziećmi i mężami oraz mnie, ale bez dzieci, to ten podział wychodzi jakoś tak niezupełnie po połowie, bo 10 do 1. Czyli, jak to powiedział pewien pan w pewnej "debacie" tydzień temu - siła ryżego na jednego. I tym jednym jest, niestety, mój ojciec.

Zagorzały wielbiciel Kaczyńskiego, wyznawca religii pisu (nie będę pisała wielką literą bo uważam, że nie warto), zawzięty tępiciel Tuska i PełO - no bo przecież PełO nadal wszystko rujnuje, nieprawdaż, oraz oświecony mądrością naczelnej telewizorni Rzeczypospolitej Polskiej, czyli tefałpe, razem z jej córką infą, udał się był ten mój ojciec w niedzielę do lokalu wyborczego żeby zagłosować na jedyną praworządną i sprawiedliwością kapiącą partię. Trochę mi go szkoda, bo do samego końca miał nadzieję, że jego ukochani wygrają wybory, w sumie jakby tak popatrzeć na liczby to jednak wygrali. A tu taki zonk!

Celowo nie opowiem tutaj o swoich przemyśleniach wyborczych, o moich nadziejach i obawach, wszystko to możecie wysłuchać sobie w internetach wypowiedziane cudzymi ustami. Powiem tylko, że nie głosowałam. Nie głosowałam, odkąd wyjechałam z kraju, a to już 19 lat. Uznałam bowiem, że skoro tam nie mieszkam, nie płacę podatków, nic poza rodzicami i siostrami mnie tam już nie trzyma, to nie czuję się fair decydować o losie rodaków mieszkających w Polsce. I zawsze miałam taką smutną myśl, że być może tego mojego głosu właśnie zabrakło... No ale teraz miarka się przebrała, już wiosną zdecydowałam, że skoro jestem wciąż Polką i posiadam prawa wyborcze, to sobie z nich skorzystam. Zrobiłam sobie śliczne zdjęcie paszportowe, pozbierałam wszystkie, wydawałoby się, potrzebne dokumenty i udałam się do konsulatu Rzeczypospolitej w Edynburgu w celu wyrobienia nowego polskiego paszportu, bo stary mi się już dawno skończył. No i dupa! Okazało się, że nie tylko nie mogę wyrobić nowego polskiego paszportu, ale w ogóle nie mogę nic wyrobić, bo wyszłam za mąż i zmieniłam nazwisko w UK, a w polskim USC nadal figuruję jako mężatka kogoś innego z innym nazwiskiem. Nie tylko oszustka, ale jeszcze bigamistka!

Na szczęście miła pani prawniczka w konsulacie powiedziała mi ze szczegółami co mam zrobić, żeby szybko i sprawnie poszło. Czyli najpierw zarejestrować rozwód w polskim urzędzie stanu cywilnego, potem zarejestrować nowe małżeństwo i zmienić nazwisko w polskim urzędzie za pośrednictwem konsulatu, a potem już śmiało wyrobić paszport. Góra dwa-trzy miesiące. Spoko. Zadzwoniłam do polskiego stanu urzedu cywilnego, porozmawiałam z kierowniczką, która potwierdziła wszystko to co powiedziała pani w konsulacie, wydobyłam potrzebny dokument ze szkockiego sądu. Żeby wszystko załatwić jak najszybciej, poprosiłam byłego małża mieszkającego w Polsce, żeby przetłumaczył ten dokument i zaniósł go do USC (troch go zatkało, że rozwód nie został zarejestrowany ale cóż). Zgodził się no to myślę OK, do października powinnam mieć paszport. Jak się okazało, czekam do dzisiaj. Nie będę się rozwodzić nad zawiłością proceduralną, powiem tylko że Polska to bardzo skomplikowany kraj i nic nie idzie łatwo ani szybko. Poza jednym - szybko i łatwo to ludzie z nerw wychodzą :-)

W każdym razie, jak to piszę, dostałam zawiadomienie że już jestem rozwiedziona po dziesięciu prawie latach. No to mogę załatwiać paszport, za jakieś pół roku pewnie będzie. Przepraszam za dygresję, ale chciałam wytłumaczyć dlaczego nie głosowałam. 

Wracamy do wyborów. W moim mieście rodzinnym zagłosowano tak jak w całym województwie, a w województwie tak jak w całej zachodniej stronie Polski. Kiedy ojciec się dowiedział, wpadł w szał i już z tego szału nie wyszedł, przynajmniej do wczoraj. I pewnie już z niego nie wyjdzie. Mój ojciec ma totalnie wyprany mózg, nic do niego nie dociera. Dzwoniłam wczoraj do mamy, rozmawiamy sobie o tym i o tamtym i o wyborach oczywiście też. Tato z drugiego pokoju usłyszał. I zamiast "Cześć córko, co tam słychać?" usłyszałam mniej więcej:
- Taka sama popierdolona jak jej matka! Zobaczycie za chwilę co się będzie działo, bezrobocie wzrośnie, inflacja wzrośnie, zamiast 14 złotych na godzinę to młodzi będą zarabiali 4 złote za godzinę a my z głodu pozdychamy! 
Na to ja:
- A gdzie ty to usłyszałeś, kto wam takie rzeczy opowiada?
Na to mama:
- Jak to gdzie? Tego tefałpe słucha od rana do nocy, już mu mózg całkiem wyżarło. 
- Ja tefałpe a ty ten pojebany tefałen i tefałen, tam kłamią aż się słuchać nie da! - biadoli ojciec - Jak za Kaczyńskiego było dobrze, czternaście pińdziesiąnt za godzinę się teraz zarabia a za Tuska co? Cztery! Tylko kradli, całą Polskę wysprzedali! A Tusk jaki złoty puchar dostał od Putina za to że szpiegowali, do Rosji chcieli nas sprzeadć z tą całą Merkel!
- Tato, jaki złoty puchar, jaka Merkel? - wtrącam się - Merkel już od wielu lat nie rządzi tak samo jak Tusk, a ci z twojego pisu tyle nakradli i dalej kradną, że twoje wnuki będą to do śmierci spłącać. 
- Jakie kradną? A kto tyle ludziom nadawał? Za Tuska to ludzie grosze zarabiali a teraz co? Cztery pięć tysięcy!
Nie wytrzymałam.
- Jak tak liczysz to pewnie pamiętasz że za Tuska chleb kosztował złotówkę a teraz płacisz pięć! Telewizor za Tuska sobie za sześćset złotych kupiłeś a teraz trzy tysiące. I paliwo za Tuska kosztowało dwa złote z teraz płacisz siedem! (blef :-))
Na to ojciec już argumentu nie znalazł. Wycofał się na z góry upatrzoną pozycję do swojego pokoju z tefałpe. Musielibyście zobaczyć triumfalną minę mojej mamy.

A u Was, jak tam po wyborach?

piątek, 6 października 2023

To już trzy miesiące

Dzisiaj minęło dokładnie 3 miesiące od kiedy Tiguś umarł. Nie potrafię jeszcze o tym opowiedzieć, takie wspomnienia jak dziś rozrywają serce. 

Właścicielka krematorium prowadzi na swojej stronie księgę pamięci, mój wpis o Tigusiu jest tutaj (link), jest po angielsku ale jak ktoś chce to może sobie przetłumaczyć w google. 


Tyle zostało z Tigusia. 



Certyfikat kremacji

Kamyk, który znaleźliśmy na plaży czekają na kremację



To jest urna, do której włożyliśmy prochy Tigusia. Do urny dołączona była kartka poniżej. 


Jeśli nie znacie angielskiego, to poniżej przeczytajcie moje własne popełnione w tym momencie tłumaczenie:

Gdy umiera zwierzę, które było ci na tym świecie szczególnie bliskie , wyrusza ono w drogę do Tęczowego Mostu. Są tam zielone wzgórza i łąki dla naszych specjalnych przyjaciół, żeby mogły się bawić i biegać do woli. Jest tam mnóstwo jedzenia i krystalicznie czystej wody, zawsze świeci słońce i nasi przyjaciele czują ciepło i komfort. Zwierzętom, które były chore i stare, zostaje przywrócone zdrowie i młodzieńczy wigor. Te, które były skrzywdzone lub okaleczone, zostają uleczone i poskładane na nowo, tak jak zapamiętaliśmy je w naszych wspomnieniach i snach. Są szczęśliwe i zadowolone i nic im nie brakuje, z wyjątkiem jednej małej rzeczy. Każde z nich bowiem bardzo tęskni za kimś specjalnym, za tym jedynym, za tym kogo pozostawiły za sobą. Zwierzaki bawią się więc razem i biegają wspólnie w nieskończoność, do czasu kiedy przyjdzie dzień, kiedy jedno z nich nagle się zatrzyma i spojrzy w dal.  Jego jasne oczy patrzą w skupieniu, jego pełne entuzjazmu ciało zadrży. Gwałtownie oderwie się od grupy, przelatując niemal nad zieloną trawą, szybko, coraz szybciej, jak błyskawica... Już wiesz, że zostałeś(aś) zauważony(a) i kiedy ze swym szczególnym przyjacielem w końcu się spotkacie, łączycie się w radosnym zjednoczeniu, aby nigdy już się nie rozdzielić. Pocałunki szczęścia spadają na twoją twarz, twoje ręce pieszczą ukochany łepek i jeszcze raz spoglądasz w ufne oczy swojego zwierzęcego przyjaciela, które tak dawno zniknęło z twojego życia, ale nigdy z twojego serca. A potem RAZEM przechodzicie przez Tęczowy Most....   


A teraz płaczcie...


czwartek, 5 października 2023

Zapomniane wiersze

Nie mam dzisiaj głowy do pisania, więc opublikuję sobie sobie dwa wiersze.

Grzebiąc w szufladzie w ostatni weekend znalazłam starą pożółkła kartkę w kratkę z rękopisem po obu stronach. Zupełnie nie pamiętałam, że je napisałam, ale to przecież moja kartka i moje pismo. Nawet  patrząc na datę nadal nie jestem w stanie sobie przypomnieć w jakich okolicznościach ja to napisałam. 

Wrzesień/październik 1996. Moje młodsze dziecko miało ledwo ponad rok. Zaczęłam pierwszą w życiu pracę. Kurde, niby powinnam być w najlepszym okresie życia, dom, dzieci, praca. Czyżby zdarzyło się coś, co całkowicie wyparłam ze świadomości? Jak to piszę to coś mi zaczyna świtać. Tak, to musiało być to, bo nic innego w tamtym okresie nie wzbudziłoby we mnie takich emocji. 

Taki obrazek. Ja stoję z dzieckiem na ręku, drugie dzieko bawi się po drugiej stronie pokoju, nie jestem pewna czy to widziało, może kiedyś zapytam. O coś musiało pójść bo krzyczymy na siebie z eksmałżem (*bardzo lubię tę nazwę: małż od małża czyli czegoś obślizłego, obrzydliwego). I ja tak stoję z tym dzieckiem na ręku, od słowa do słowa jest coraz głośniej, w końcu kulminacyjny trzask i jego łapa ląduje na mojej twarzy. Ale nie tak z plaskacza, jak to się teraz mówi, tylko z odwrotnej dłoni. Jedyne co pamiętam, że wrzuciłam mu prawie to biedne dziecko w ramiona i wybiegłam do łazienki, gdzie się zamknęłam i płakałam. Długo płakałam, nie wiem nawet czy wyszłam z tej łazienki przed nocą. Kibel mieliśmy osobno więc luz. 

Nie wiem ile czasu się nie odzywałam, pewnie nie za długo bo ja nie umiem w "ciche dni". Ale wiem jakie były moje pierwsze słowa do niego: "To był twój pierwszy i ostatni raz. Jeśli jeszcze raz to zrobisz to odejdę". 

I tak to wtedy było...





Wiersze ida na stronę z wierszami. A te zdjęcia publikuję tu jako dowód, że są moje, na wypadek gdyby jakaś paniusia znowu zdecydowała się je wykraść i zamieścić gdzieś jako swoje. 

wtorek, 3 października 2023

O książkach i serialach z rodzaju fantastycznych.

Tak mnie naszło dzisiaj, a wezmę i sobie zobaczę co ja tam nawymyślałam okrągłe dziesięć lat temu. Zaglądam i patrzę, niemal dokładnie co do dnia w 2013 roku ukazał się TEN (link) tekst.

Jeżeli napisałam to dziesięć lat temu, to znaczy że mój Kindle ma już 10 lat! Sprawdzam. Nie jest trudno, bo Amazon pokazuje wszystkie zamówienia od początku istnienia konta. Ha! Kupiłam go w 2018 roku, więc nie jest jeszcze taki stary. Czyli w 2013 musiałam mieć aplikację Kindle na Ajpadzie. Tak, tak to na pewno było, czytałam wtedy na Ajpadzie i pamiętam jak mi parę razy na pysk spadł gdy mi się oczy przy czytaniu w łóżku zamknęły. Ha ha, z Kindlem nie ma takich problemów, bo mniejszy i lżejszy. No i właśnie, co to ja chciałam... 



Zaczęło się od Diuny. Czyli filmu Denisa Villeneuve z 2021 roku, który obejrzałam z wielkim zachwytem, bo film jest naprawdę monumentalny, z przepięknymi zdjęciami, poruszająca muzyką, nakręcony ciekawie i z rozmachem. Ciężko mi było zapamiętać wszystkie imiona czy nazwy, bo postaci było dużo, ale historia opowiedziana sprawnie i bez zbędnych wątków pobocznych. Wybierając się do kina wiedziałam, że była kiedyś taka gra komputerowa, że były jakieś książki, ale nic poza tym. Kilka dni po obejrzeniu filmu w kinie Chłop "zmusił" mnie do obejrzenia starego filmu "Dune" (czyli Diuna po polsku) z 1984 roku, bo akurat pokazał się na Amazon Prime. 

Jesssu, co to była za męczarnia, połowę przespałam, drugą połowę prześmiałam. Pod względem efektów specjalnych nawet nie porównywałam z nową wersją, bo wiadomo, że technologia teraz jest w milion lat świetlnych do przodu, ale zestawiając z innymi filmami science fiction czy nawet przygodowymi z tego samego roku to stara Diuna to po prostu śmiech żenady. Chcecie dowodów? Terminator, Indiana Jones i Świątynia Zagłady, Pogromcy Duchów (Ghost Busters), 2010 Odyseja Kosmiczna, Gremliny rozrabiają, czy słynny horror o Freddim Krugerze - to wszystko filmy wydane w 1984 roku. Dla porównania dodam, że wszystkie trzy oryginalne części Star Wars (Gwiezdne Wojny) wyszły przed 1984 rokiem (1977, 1980 i 1983), świetny film Alien (Obcy) powstał w 1979 roku, wzruszający E.T. Spielberga w 1982 roku i w tym samym roku powstał również jeden z najlepszych filmów sci-fi wszechczasów Blade Runner (łowca Androidów) Ridleya Scotta. Tak więc co się stało z Diuną? A cholera go wie. Ale nowy film zaciekawił mnie na tyle, że postanowiłam przeczytać wszystkie książki. 

No i tu przechodzimy płynnie do Kindla. Wynalazłam sobie w internecie i zamówiłam wszystkie książki w temacie napisane przez Franka Herberta, czyli:  Dune (Diuna), Dune Messiah (Mesjarz Diuny), Children of Dune (Dzieci Diuny), God Emperor of Dune (Bóg Imperator Diuny), Heretics of Diune (Heretycy Diuny) i Dune Chapterhouse (Kapitularz Diuny). Pierwsza książka poszła mi szybko, każda kolejna już coraz gorzej, ostatnia bardzo mi się dłużyła, ale dla kompletności zmęczyłam jeszcze dwie wydane po śmierci Herbarta: Hunters od Dune (Łowcy Diuny) i Sandworms of Dune (Czerwie Diuny - bleee jaka okropna polska nazwa!). I jak już kończyłam pocić się nad ostatnią historią o Diunie, Apple TV wypuściło serial Foundation (Fundacja) na podstawie książek Isaaka Asimova. 

Postanowiłam oczywiście przeczytać. Na pierwszy rzut poszła oryginalna powieść Foundation (Fundacja), potem w kolejności Foundation and Empire (Fundacja i Imperium) i Second Fundation (Druga Fundacja). A potem dowiedzialam się, że Asimov napisał także prequele czyli Prelude to Foundation (Preludium Fundacji) i Forward the Foundation (Narodziny Fundacji), aby wyjaśnić nam rzeczy o które chcialibyśmy zapytać po przeczytaniu trzech książek. Po czym wróciłam na tor linii czasu i przeczytałam Foundation's Edge (Agent Fundacji) i aktualnie kończę czytać Foundation and Earth (Fundacja i Ziemia). 

No dobrze, pochwaliłam się Wam co czytałam/czytam, ale dlaczego to wszystko jest takie dziwne? Dlatego że ja nigdy nie czytałam science fiction, nie lubiłam science fiction i science fiction mnie nudziło. Wolałam i nadal wolę fantasy, jak Lord of the Rings, który jest dla mnie najlepszą trylogią wszechczasów, koniec i kropka. Ale czytając Diunę, zaczęłam dostrzegać dużo podobieństw świata przedstawionego i postaci do tych pokazanych w Gwiezdnych Wojnach. No a gdy doszło do czytania Fundacji, to zdałam sobie sprawę, że praktycznie wszystko co widzicie na ekranie w postaci filmów czy seriali fantastyczno-naukowych opiera się na Fundacji Asimova. Nie tylko Gwiezdne Wojny i Diuna mają elementy z Fundacji, ale wiele wiele innych. Ale co te serię wyróżnia, i prawdopodobnie dlatego mnie tak zaciekawiła, jest to, że świat przedstawiony opiera się wyłącznie na ludzkości. W Fundacji nie ma Ufoludków, Obcych, Cosiów, I-Tich, sa tylko ludzie różnych ras, którzy rozprzestrzenili się po całej Galaktyce podczas podboju kosmosu. I chyba (ups!) roboty, ale tego tak na pewno jeszcze nie wiem, więc nie psujcie mi przyjemności spojlerując zakończenie. 

A co do serialu Foundation na platformie Apple TV to mam wciąż mieszane uczucia, bo prawie nic co się dzieje na ekranie nie dzieje się tak jak w książkach. Ale to nic, przyjmuję to na klatę i z otwartą głową, bo serial co prawda oparty jest na literaturze luźno, ale został nakręcony z rozmachem, świetnymi efektami specjalnymi, dużą dozą oryginalności i świeżości, a przez to prawdopodobnie jest  bardziej przystępny dla dzisiejszego, młodego widza.  

Koniec :-)