wtorek, 4 lutego 2025

I to dlatego

Po tym, co mi się w ostatnim roku przydarzyło, coraz częściej zastanawiam się nie jak, ale po co żyć. A jednocześnie pragnienie życia jest tak silne, że z żalem myślę o tym, że za jakiś czas mnie już nie będzie. Świat tak pędzi do przodu, to co do niedawna było tylko sajens fikszyn teraz staje się rzeczywistością, coraz to nowsze technologie wyłażą nam co chwilę z lodówki. A jednocześnie mam wrażenie, że jesteśmy wszyscy w czarnej dupie i wkrótce to wszystko p**dolnie i się wreszcie skończy. Nie mam już złudzeń, wiem że kończy się nasza cywilizacja, ale jednocześnie chciałabym byc świadkiem tego co potem. Tylko czy na pewno? 

Na razie czas się dla mnie jakby zatrzymał. Staram się żyć jakoś, krok po kroku, dzień za dniem, jedna rzecz na raz. Grudzień minął prawie niezauważony, Sylwester bez nadziei, styczeń bez postanowień i wyrzeczeń. Praca bez entuzjazmu, dom bez czułości, plany bez przyszłosci. Wiecie co? Nie chce mi się więcej pisać i na tym zakończę. Chciałąbym tylko, żebyście wiedzieli, że jestem, że żyję i że pamiętam. I że szkoda mi zmarnować te 13 lat odkąd tu z Wami jestem. 

I tylko tak na zakończenie, jeśli pozwolicie, podzielę się z Wami piosenką, która rozrywa mi serce za każdym razem, kiedy jej słucham. A ja nie chcę posklejać swojego serca. I dlatego jej słucham. 



środa, 4 września 2024

Kot to nie pies choćby nie wiem jak

Ja powinnam pisać na bieżąco, kiedy tylko znajdzie się temat. A tematy znajduja się przecież co chwila. Tylko mi się nie chce, bo brakiem czasu się nie mogę wymawiać, kiedy każdą wolną chwilę spędzam na układaniu puzzli.  

Kilka dni minęło, trochę się uspokoiłam ale co mi w duszy siedzi teraz wyleję na tego oto bloga. 

Taka sytuacja. Siedzimy sobie w grupie, znajoma (Polka) pokazuje znajomej (Szkotce) filmiki na telefonie, normalne w tych czasach. Przekrzywia telefon, żebym i ja widziała, przeciez siedzę tuż obok. Na ekranie nagranie, na nagraniu dwa kotki, takie podrośnięte kiciusie po kilka miesięcy każdy. Kotki skaczą, wydurniają się, ale co chwile słychać na nagraniu "seat"(siad) i ręka z chrupeczkiem. Znajoma Polka wyjaśnia co widzimy. Otóż kupiła dwa kotki. I ona je tresuje, tak jak się tresuje pieski. Specjalne Abisyńskie te kotki kupiła bo podobno szybciej się uczą, i w ogóle kotki Abisyńskie są jak pieski. 

Nawiązała się dyskusja, bo oczywiście każdy ma coś do powiedzenia na temat kotów. Więc ludzie opowiadają, jak to ten kot zrobił to, a tamten nie zrobił tamtego, a jakie to koty są niezależne i nietrenowalne. No ale jej koty to są Abisyńskie a ta rasa to przecież tak jak pies. Pytam, czy nie lepiej by było mieć psa skoro widać, że chce mieć psa. Ona, że ona to właściwie jest psiara i że zawsze miała psy, ale teraz przy dzieciach i w ogóle, to wyszło jej, że łatwiej mieć kota. No i dlatego te Abisyńskie bo przecież są jak pies. Dwa, żeby byo raźniej. 

Aha. Spoko. A ona, że teraz to je tresuje chodzenia na smyczy. Bo będzie z nimi chodzić na smyczy na zewnątrz. Na to ja, że sorry, nie usłyszałam, czyli rozumiem że masz mieszkanie? Nie, dom z ogrodem, odpowiada ona. Pytam czy nie lepiej byłoby wysterylizować i wypuszczać swobodnie? Ona nie będzie ich sterylizować, dlatego wzięła kotki są żeńskie, dwie siostrzyczki, dlatego będą chodziły na smyczy. Bo ona nie chce żeby coś do domu przyniosły. W znaczeniu kocie dziecka. 

Tu już widzę, że mam większe wsparcie w grupie, ktoś tam opowiada jak kotki strasznie się męczą w czasie rui, że to jest trudne do patrzenia. Kilkanaście dni nieustannego miauczenia, ocierania się, tarzania i kucania. Że to trudne dla kotek i dla właścicieli. Ona że słyszała, że Abisyńskie kotki znoszą ruję znacznie lepiej od innych i że na pewno u niej tak nie będzie. A poza tym to jest już postanowione, bo ona po prostu wierzy, że zwierzętom powinno się umożliwić życie naturalne, tak jak zostały do niego stworzone. OK. Na tym jakże fundamentalnym argumencie zakończyłam dyskusję. 

Nie dodałam, że najlepszym sposobem dla kotki na te uciążliwości jest sterylizacja właśnie. Nie dodałam, że wykastrowane koty dłużej żyją, że kotki po sterylizacji wolne są od ryzyka częstych chorób układu rodnego, jak ropomacicze, nowotwór jajnika czy listwy mlecznej. Że zatrzymanie cyklu rujowego eliminuje niepożądane zachowania (głośne wokalizowanie, znaczenie terenu, ucieczki). Że wysterylizowana kotka nie ma wahań hormonalnych a co za tym idzie, jest mniej narażona na stres czy spadek odporności. I również nie dodałam, że obawy opiekunów dotyczące zwiększonego ryzyka chorób dróg moczowych i przyrostu masy ciała po sterylizacji nie są jednak konsekwencją zmiany równowagi hormonalnej w organizmie zwierzęcia, lecz nieodpowiedniej diety i braku aktywności. Jeżeli będziesz przekarmiać kota, dawać mu śmieciowe jedzenie, a co najgorsze, resztki ze stołu czy popularne mleko, a w dodatku nie zapewnisz odpowiedniej dawki ruchu, to każdy kot będzie w końcu otyły i przez to narażony na rozmaite choroby. Nie mówiąc już o stresie, który dla kotów bywa zabójczy. I uwierzcie mi, wiem co mówię, bo mam wysterylizowaną kotkę w wieku dwunastu lat (tak, Migunia ma już dwanaście lat!), która od osiągnięcia dojrzałości waży dokładnie trzy kilogramy, czasami dziesięć gram więcej, ale to zależy kiedy robiła kupę. Nigdy w życiu nie chorowała, a zęby ma wciąż w doskonałym stanie. Może taki mi się egzemplarz trafił, ale ja wiem, że to jest po prostu zasługa obługi kota od najmłodszych lat.

Nie zadałam znajomej pytania, które miałąm dosłownie na końcu języka. Czy głosowała na PIS. No bo co za hipokryzja. Z jednej strony ona ma takie bardzo ekologiczne podejście do przyrody i naturalistyczne podejście do rozmnażania, a z drugiej strony z kota chce zrobić psa. I to jest całkiem wbrew naturze. Tak jak z wróbla nie zrobisz orła, z zająca nie zrobisz tygrysa, tak i z kota nie zrobisz psa. 

W ogóle drażni mnie takie przekonanie, że się ma rację bo się coś usłyszało albo coś gdzieś w internecie napisali. Sprawdziłam. Owszem, napisali w internecie, że niejaka brytyjska lekarka weterynarii o imieniu Joan Olive Joshua rzeczywiście powiedziała, że:

„Psie przywiązanie do właścicieli” Abisyńczyków powoduje większe uzależnienie od kontaktów międzyludzkich”. Kontrastuje to ze zwykłą tolerancyjną akceptacją ludzkiego towarzystwa kotów,  opartą na wygodzie, jaką wykazuje wiele innych ras.Ze względu na zainteresowanie zabawą z właścicielami w połączeniu z ciekawą inteligencją, koty Abisyńskie nazywane są „klaunami z królestwa kotów”.

Ale to jest trochę wyjęte z kontekstu. Rzeczywiście, według różnych artykułów któe przeczytałam, "psie przywiązanie do właściciela" jest cechą charakterystyczną kilku kocich ras (Abisyński, Birmański, Manx, Ragdoll i Maine Coon). Koty te wymagają uwagi i wykazują depresję, jeśli zbyt często pozostają same. Niektóre pozytywnie reagują na szkolenie chodzenia na smyczy. Koty Abisyńskie często wykazują zainteresowanie wodą, a nie strach przed nią, a także często wspinają się na swoichj właścicieli i siadają im na ramieniu. Koty Birmańskie stale "wypowiadają się" głośniej niż inne rasy, Manxy potrafią przychodzić do właściciela wołane po imieniu, a także wspinać się po przeszkodach i zakopywać różne rzeczy. Niektóre Ragdolle potrafią "przynieść piłeczkę" a Main Coony mają tendencję do posłuszeństwa. Wszystkie wyżej wymienione szukają fizycznej bliskości z właścicielem i podażają za nim krok w krok. Mówi Wam to coś??

Prawda jest taka, że każdy kot to potrafi. Założenie, że koty są zdystansowane od ludzi i brakuje im uczuć w porównaniu z psami, jest założeniem fałszywym. Zwierzęta mają indywidualne cechy zależne od ich środowiska, w szczególności ich przeszłych interakcji z ludźmi. Te szerokie cechy nie są specyficzne dla żadnej konkretnej rasy, ponieważ to wychowanie zwierzęcia jest najważniejszym czynnikiem w budowaniu jego charakteru. Pozytywna interakcja z człowiekiem w pierwszych miesiącach życia jest szczególnie istotna, dobrze wychowane kocięta często wykazują przywiązanie do ludzi i sympatyczną, łagodną naturę, niezależnie od rodowodu. 

Oprócz uogólnień związanych z rasą, zachowanie konkretnego kota można ocenić na podstawie jego powściągliwości w używaniu pazurów podczas zabawy, tendencji do podążania za ludźmi oraz doceniania bliskiego i częstego kontaktu z ludźmi. Wszystkie koty są "psami". Pisałam o tym na blogu tutaj i tutaj, a tutaj napisałam poradnik dla tych, którzy się wahają czy chcą mieć kota. Są na Fejzbuku zdjęcia Tigusia chodzącego z nami na spacery, na blogu bardzo dużo jest o Tigusiu i Migusi i o tym, w jakim stopniu kot zachowuje się jak pies, ale w ogóle co to za dyskusja. Przecież zwierzę to zwierzę. Szczurek też przychodzi do właściciela na zawołanie. Koń, krowa, świnia. Nawet kura. Czy to oznacza że są psami?? 

Prawda jest też taka że pies jest psem a kot jest kotem. Jak ktoś nie potrafi zaakceptować, że kot skacze i załatwia sie do kuwety, to najlepiej niech nie bierze pod opiekę żadnego zwierzęcia, bo zaraz się okaże że pies nie może szczekać. A jak ktoś mówi, że lubi tylko psy a nie lubi kotów (albo vice versa), to też nie powinien mieć żadnego zwierzęcia. Znałam takich. Na szczęście okazało się, że kłamali. Bo jak ktoś lubi zwierzęta to lubi zwierzęta. Wszystkie bez wyjątku. Ament. 


środa, 21 sierpnia 2024

Dwa razy M czyli o Mediach (socjalnych) i Menopauzie

 Jeju jeju, trzy miesiące minęły od ostatniego posta, w którym chwaliłam się, że  zaczęłam niby wracać do "normalnego" życia. W planach miałam tak wiele, pisanie na blogu, książki, artykuły, wywiady. I co? I jajco. Nawet przestałam czytać cudze blogi. Długo zastanawiałam się, dlaczego nie robię tego co tak kiedyś lubiłam i na co przez wiele lat pracowałam, po czym wśród wielu przyczyn znalazłam dwie główne - social media i... menopauza. Na istnienie ich obu nie mam wpływu, natomiast mam wpływ na to, jak sobie z tym zacząć radzić.

Zaczęłam od menopauzy. Wypowiedziałam jej wojnę. Długo negowałam piętrzące się objawy i polemizowałam z lekarzami, że skutki nie są determinowane przez przyczyne. W międzyczasie zaczęłam zapoznawać się z wrogiem, w myśl zasady "Sztuki wojny" Suz Tzu, która mówi, że kto zna wroga i zna siebie, odniesie zwycięstwo w prawie każdej bitwie. Zaczełam to zapoznawanie niefrasobliwie i dość głupawo zresztą, jak się później okazało, od sięgnięcia po książkę Agnieszki Maciąg o menopauzie. Pierwszy rozdział - och i ach, jak pięknie, tak tak, mhmmmh, to naprawdę mądre. Ale im głębiej w las tym bardziej zaczęły mnie niepokoić wypierdy o joginach, medytacjach i homeopatii, a także porady co i kiedy jeść, ale wisienką na torcie była wyraźna krytyka medycyny konwencjonalnej i hormonalnej terapii zastępczej. Cóż, książki nie dokończyłam i doszłam do wniosku że nie będę już więcej sięgała po źródła celebrytek, którym się wydaje, że rozumy pozjadały bo dorobiły się kasy na ogłupianiu ludzi i mają tak zwane zasięgi. Wyjątek zrobiłam dla Katarzyny Nosowskiej, ale ona nie doradza w swoich książkach. 

Wracajmy do wroga. Zaczęłam poszukiwać prawdziwych informacji, czyli tych z naukowym źródłem. Znalazłam wiele, naprawdę wiele rzetelnych artykułów, stron różnych fundacji i for internetowych i stwierdziłam, że nie jestem sama, że jest wiele kobiet takich jak jak, które też tych informacji poszukują bo też się z tym samym wrogiem borykają. I wiecie co? Okazuje się, że dopiero teraz, w latach dwudziestych dwudziestego pierwszego wieku zaczęto otwarcie rozmawiać na ten, wciąż krępujący dla niektórych temat. Ja skrępowana żadnymi tematami nigdy nie byłam, bo naprawdę nic co ludzkie nie jest mi obce i mogę rozmawiać na różne tematy, a tym bardziej gdy trzeba szerzyć wiedzę, tę naukową a nie od Goździkowej i wujka Staszka. I ze zdumieniem zauważyłam, że jest wciąż wiele kobiet, które nie chcą na ten temat rozmawiać. No trudno, z koniem kopać się nie będę, każdy sobie robi jak chce, jedni chcą rozmawiać inni nie, nic mi do tego. 

Dziwnym trafem w pracy zorganizowano wtedy szkolenie pod tytułem "Jak radzić sobie z menopauzą". Było zorientowane głównie na managerów, żeby mieli świadomośc jak rozmawiać z pracownikiem(cą) przechodzącą trudny okres tak, żeby wszyscy byli zadowoleni. Nie będę o tym teraz się rozwodzić bo to nie o tym temat, powiem tylko szkolenie że otworzyło mi oczy na wiele spraw, na które, nawet jako kobieta nie zwracałąm zupełnie uwagi. 

Tak więc, doszkalając się, czytając, rozwijając wiedzę, pytając, rozmawiając, uznałam, że wroga już poznałam na tyle dostatecznie, żeby nie polec w walce. Ale wciąż negowałam jego istnienie. Uległam, kiedy padł ostatni bastion obrony czyli specjalistyczne badania w szpitalu. Postanowiłam, że wróg jest u bram i natychmiast coś z tym trzeba zrobić czyli jak nie pokonać to pokochać, a przynajmniej oswoić i zaakceptować. Zmieniłam koncepcję odżywiania, czyli niczego sobie nie odmawiać ale wszystko z umiarem. Jednych rzeczy jem mniej innych więcej i jem wtedy kiedy mój organizm się tego domaga a nie 5 razy dziennie bo trzeba. Stosuję więc tak zwany post przerywany, czyli jem gdzieś tak od 11 rano do 19-20 wieczorem w normalne dni. Z tym postem to było mi bardzo na rękę, bo kiedy o tym pierwszy raz przeczytałam, zrozumiałam że przecież ja tak żyję w weekendy praktycznie całe dorosłe życie. W dni pracowe jadłam śniadania bo trzeba, ale w weekendy i inne dni wolne wypijałam rano kawę i mi wystarczyło do obiadu czyli lunchu. Stało się jasne, że ja tych śniadań po prostu nie potrzebuję i eksperymentalnie przestałam je jeść. Jedyny wyjątek, że w pracy około 11 rano zawsze zjadałam jakieś owoce to i teraz zjadam. Dlatego, że jakbym tego nie zrobiła to już bym ich nigdy w ciągu dnia nie zjadła. bo ja owoce mogę tylko rano. A jakieś owoce trzeba jednak jeść. Taka karma :-) 

Wprowadziłam suplementy, nie dużo, tylko kolagen i olej MCT. O ile kolagen chyba pomaga o tyle olej nie wiem, skończę butelkę i zobaczę. Być może nie robię tego jak powinnam, bo sugerowane jest zwiększanie dawki zarówno kolagenu jak i oleju w miarę upływu czasu, ale ja pozostaję na najmniejszej, bo uznałam że nie będę się "uzależniać" a poza tym mam wrażenie, że taka sugestia to tylko chwyt marketingowy. I dobrze mi z tym. 

Dalej robię jogę, już nie w takim zakresie jak w czasie i zaraz po pandemii, ale oprócz tego ćwiczę aerobowo co najmniej raz w tygodniu, tak żeby się spocić i zmęczyć. W badmintona nadal gram ale ostatnio rzadko bo było lato a ja w lecie w zasadzie tego nie robię. Nie wiem jak to będzie w przyszłości, bo szykuje mi się operacja stopy, ale na razie jest jak jest. Staram się nie denerwować, chociaż wiadomo jak z tym jest, niektórych nerwów nie da się uniknąć. Alkohol piję ale w niewielkich ilościach i raczej okazyjnie, na razie lubię sobie od czasu do czasu posmakować jakiegoś drineczka. Chociaż zaczęłam się zastanawiać, czy nie rzucić tego w cholerę i mieć spokój. 

No i to tyle z oswajaniem wroga. Nie wspomniałam jednak o najważniejszym, czyli HRT, po polsku zastępcza terapia hormonalna. Zdecydowałam się na nią, bo o ile uderzenia gorąca w ciągu dnia mogłam jeszcze strawić, o tyle w nocy było to nie do zniesienia. Wiem, że istnieje ryzyko (jak ze wszystkim), ale korzyści przeważają w stopniu miażdżącym, więc na razie uzupełnienie hormonów w połączeniu ze zmianą stylu życia i aktywnością fizyczną mi służą i dobrze mi z tym wszystkim idzie. 

No to teraz przejdźmy do drugiej przyczyny mojego marazmu - Social Mediów. Ta sprawa jest bardzo skomplikowana, bo z jednej strony to jest bardzo przydatne i potrzebne narzędzie, a z drugiej strony ogłupiające i wyniszczające. Naprawdę, wiele książek możnaby o tym napisać i z pewnością wiele już powstało. Ja "istnieję" na Facebooku i Instagramie, zarówno prywatnie jak i ekhem(!).. profesjonalnie, mam też konto na Twitterze czyli X, ale nawet na to nie wchodzę, na całe moje szczęście nie mam konta na TikToku i nie zamierzam mieć. Z przykrością jednak muszę stwierdzić, że główną przyczyną mojego wycofania się z blogowania w 2020 roku był... inny blog. Zostałam wmanipulowana, albo raczej sama się wmanipulowałam we współpracę blogową z kilkoma osobami, a współpraca, pomimo że dobrowolna i niewymuszona, zaczęła się przeradzać w napominanie i ponaglanie połączone z bardzo niefajnym krytykowaniem przez osobę zarządzającą blogiem, z rodzaju tego zahaczającego o bullying. Gdy miarka się dla mnie przebrała, opuściłam towarzystwo i wycofałam się z życia blogowego. Tak, pomimo że to wszystko działo się w przestrzeni internetowej, więc niejako wirtualnie, czyli niejako nierealnie, w grę weszły osobiste ludzkie uczucia, które zostały bardzo zranione i trwało bardzo długo zanim się pozaleczały jako tako. Szkoda mi kontaktu, nawet tego wirtualnego, z niektórymi osobami, ale one wiedzą jak mnie znaleźć gdyby co. 

Uciekłam więc z budyniowego świata, od czasu do czasu coś tam wrzucając żeby nie zostać zapomnianą, rok temu jakby zaczęłam ponownie z nową weną ale potem umarł Tato i świat się poprzestawiał. A ja przeniosłam się na Youtuba, bo było mi łatwiej robić coś i słuchać co tam gadają niż siedzieć i czytać, co ludzie mają do przekazania na blogach. I tak, od filmiku do filmiku, czas leci a ja zamiast pisać to słucham i słucham, a w głowie mi się kotłuje i przewala, do tego stopnia że czasami zrywam słuchawki bo nie mogę znieść tego ciągłego jazgotu i tych wypierdzin, tego gówna, którym niektórzy youtuberzy i inni celebryci nas karmią. I wtedy wsłuchuję się w ciszę, a cisza uspokaja.

Czy Youtube to social media? W sumie to chyba nie, bo jest to platforma do dzielenia się nagraniami, ale czy ma oddziaływanie socjalne? Na pewno tak, przecież ludzie oglądają te filmiki, a większość z nich jest zrobiona profesjonalnie i ma znaczenie wyłącznie komercyjne zorientowane na zarabianie pieniędzy i jeśli nam jeden z drugim youtuber wmawia, że on/ona założył/założyła ten kanał wyłącznie po to, żeby być niezależnym i żeby przekazywać treści, jakie on/ona uważa za ciekawe i ważne, to wiedzcie, że to jest bullshit mający nas przekonać do subskrybowania, zostawiania lajków i komentowania, a co za tym idzie do zwiększania zasięgów, a co za tym idzie - kasy.  I o ile nie jest niczym złym zarabianie pieniędzy, nawet na Youtubie, to jest złym demoralizowanie społeczeństwa poprzez przekazywanie szkodliwych informacji i promowanie gówna zawiniętego w złoty papierek. I równie złym, a nawet ohydnym jest udział korporacji w robieniu z patologii milionerów i szerzenie tej patologii jeszcze bardziej. 

Wiemy już, że Instagram to wylegarnia patologii i udawany świat, Fejzbuk wydaje się wciąż być nieco bardziej przyziemnym medium, ale jednak coraz częściej zdarzają się przypadki cenzury wartościowych treści, bo algorytmowi się coś nie podoba. Nie będę długo szukać, dwa szybkie fakty z własnego podwórka. Gosi z Za moimi drzwiami zamknięto kanał, bo "promowała nielegalny handel zwierzętami", a mnie osobiście usunięto post z lutego, w którym napisałam o śmierci ojca. Bo algorytm uważa że post jest nastawiony wyłącznie na osiągnięcie lajków. Co chwilę widze rozpaczliwe posty ludzi, którym algorytm bez skrupułów usunął ważnie społecznie czy osobiście treści, a jednocześnie ten sam algorytm nie ma problemów z pozostawieniem treści obraźliwych lub promujących nienawiść. Żałosne po prostu. 

Zdywagowałam się trochę, wybaczcie :-) Chodziło mi o to, że te ogłupiające media zaczęły mi zajmować coraz większość część czasu a ja zamiast zabrać się za to co lubię robić, zajmuję się denerwowaniem na głupotę ludzką. Ciężko się z tym walczy, to jest uzależnienie i nie jest łatwo od tego uciec. Szczególnie gdy się chce promować własny blog, który zarasta mchem i paprocią. Tak więc, nie ucieknę od mediów społecznościowych ale od jakiegoś czasu ograniczyłam już Youtube i może mi to pomoże w kontynuowaniu bloga. Trzymajcie kciuki. Jeśli jeszcze chce Wam się czytać :-)