poniedziałek, 22 lutego 2021

O tym jak się wkurzyłam

Napiszę Wam dzisiaj coś o służbie zdrowia. Jak wiecie, mam dość dobre zdanie o szkockiej służbie zdrowia, o angielskiej nie bardzo bo za dużo słyszałam. Pomimo, że przecież każda sroczka swój ogonek chwali to naprawdę tutaj nie jest źle i zaufanie jakieś mam. Poza tym leki za damo. To dużo. 

Ale ostatnio to się tak uniosłam, że do wieczora mi nie przeszło, być może niesłusznie ale się wkurzyłam. 

A było to tak.

Zadzwonilam do przychodni, żeby się umówić na telekonferencję, bo wiadomo jak teraz się pracuje w przychodniach, siedzą paniusie i za sto tysięcy rocznie kawę piją. Lekarka zadzwoniła o umówionej porze, wysłuchała mojej prośby i poinstruowala mnie dokładnie co mam zrobić. Chodziło o wypełnienie świstka do prywatnego szpitala, do którego wcześniej poprosiłam o skierowanie bo mam prywatne ubezpieczenie to dlaczego nie skorzystać, a poprosili o szczegółowe dane od mojego GP (GP - General Practitioner czyli lekarz ogólny). Miałam ten świstek przynieść i zostawić na recepcji, pani lekarka mi wypełni i sobie odbiorę, kiedy będzie gotowe to zadzwonią. Przyszłam, przychodnia oczywiście puściuteńka, baba na recepcji siedzi sama, za murem ze szkła (nowiuśką recepcję im przez covid odpieprzyli), w masce, chociaż szyba bez szpary tak jak kiedyś, tylko takie mikrofony z glośnikami im pomontowali, jak kiedyś na stacjach kolejowych byly w Polsce w okienkach, gdzie się bilety kupowało. Okienka sa na tej recepcji do otwierania i podawania dokumentów, wiem bo już to przerabiałam jak kopię skierowania odbierałam niedawno. Ale to babsko wstrętne kazało mi odejść, bo ochrona przed infekcją. Kazała mi wyjść na zewnątrz do przedsionka, swoim długopisem wypisać karteczkę co to za dokumenty załączam i dla kogo i wrzucić do skrzynki. Zrobiłam tak, jak prosiła, skrzynka byla A5 a moja koperta A4, ale zwinęłam i jakoś upchałam tak, że nikt po mnie nic do tej skrzynki już na pewno nie dałby rady zmieścić. Ale to nic, procedury. Rozumiem. Podkusilo mnie jednak i podchodzę jeszcze raz do schronu przeciwbombowego i pytam, czy jak już tu jestem to czy może pani sprawdzić, na kiedy mam wyznaczone coroczne badania krwi bo termin sie zbliza. A ona do mnie, że jak chce się czegoś dowiedzieć to mam zadzwonić. No ale jestem tu, a pani ma komputer przed sobą (nie wiem po co, pewnie do pasjansa przy kawie) więc szybciej pewnie będzie sprawdzić. Nie. Nic się teraz nie załatwie w recepcji, tzreba dzwonić. No to ja pytam grzecznie, bo już wkurwiona lekko byłam, czy zrobi jej to różnicę, jak tu przy okienku zadzwonię. Popatrzyła na mnie jak na na debilai powiedziała, że nie że muszę wyjść za zewnatrz, bo obowiązuje ochrona covidowa, żeby pacjenci nie zarażali w przychodni, a ja stanowię zagrożenie. Teraz ja popatrzyłam na nią jak na debila. Nic nie powiedziałam. Wyszłam. Bo się już wkurwiłam bardzo i nie chciałam wyjść z nerw. W przychodni poza nami nie widać żywego ducha. Ja mam na ryju maskę. Ona ma na ryju maskę, chociaż nie wiem po co, bo siedzi sama w tym schronie przeciwbombowym. I jeszcze na dodatek na pewno już się zaszczepiła. I ja stanowię dla niej zagrożenie! O matkoscórkom! Naprawdę, dawno się tak nie zdenerwowałam. Nie ze złości, z rozpaczy raczej. Po drodze do domu wymyślałam plan działania, do kogo zadzwonić, z kim porozmawiać o tych absurdach, do mojego MP (tutejszy poseł), do gazety, do BBC, do premiera? Zanim doszłam to mi przeszło. Przecież to na pewno oni te debilne przepisy wymyślili. 

Opisałam Wam tę historyjkę, ale z drugiej strony to jednak nie jest aż tak źle z tą tutejszą służbą zdrowia. Kiedy trzeba było mnie obejrzeć, to mnie zaproszono do przychodni i obejrzano.  Kiedy trzeba było skierować do specjalisty to skierowano. Kiedy zasięgałam porady przez telefon to proszono mnie bardzo usilnie, że gdy tylko będę miała jakiekolwiek wątpliwości co swojego stanu zdrowia, kiedy trylko gorzej się poczuję to żeby dzwonić bez wahania. Czyli szukają sobie roboty albo mają powiedziane żeby podnieść statystyki chorych zgłaszających się z problemami innymi niż covid. Nie wiem. Wiem tylko, że służba zdrowia wcale nie leży a raczej siedzi, pije kawkę i ma się zupełnie dobrze. 

piątek, 19 lutego 2021

Niebieska koperta

Listonosz przyniósł dziś niebieską kopertę zaadresowaną do mnie. Zdziwiłam się, ale nie kliknęło. Dopiero kiedy otwierałam, nagle mi się przypomniało, że te niebieskie koperty to mieli dostawać ludzie po siedemdziesiątce z zaproszeniem na szczepionkę (nazwy wymieniać nie muszę, wiadomo jaką). Trochę mnie to przybiło. Co prawda na świadectwie urodzenia mi wpisali rocznik 71 ale ja myślałam, że z tym zaproszeniem to chodzi o wiek. 

W liście jest data i godzina oraz miejsce szczepienia, a także co zrobić, jeśli się chce przełożyć wizytę na jakiś inny termin z różnych powodów. Nic nie trzeba potwierdzać ani zaprzeczać. Z miejsca rzuciłam się na internet w poszukiwaniu informacji, bo pomimo, że odpowiednią ich ilość, wydaje mi się posiadam, to wciąż jest jedno pytanie, na które nie ma odpowiedzi - jaką szczepionką? No bo są dwie, jedna wydaje się być skuteczniejsza od innej, ale obie tak samo skuteczne według informacji służby zdrowia. Jedna wydaje się być przebadana bardziej niż druga (a nawet mi się nie wydaje, ja wiem), ale obie mają tyle samo badań naukowych za sobą, według informacji służby zdrowia. 

Przyznam, że decyzję miałam już podjętą, ale dopiero wtedy, kiedy mnie rzeczywiście zaczęło to dotyczyć osobiście, zaczęłam mieć wątpliwości. Może wątpliwości to za dużo powiedziane, zaczęłam mieć rozterki. Głównie wynikające z niemożności dowiedzenia się, który produkt będzie dostępny właśnie dla mnie. No i najważniejsze - decyzję miałam podjętą, ale nie spodziewałam się tak szybko. Tak maj, czerwiec może. A tu luty. Czy oni naprawdę myślą, że ja mam siedemdziesiąt jeden lat? A może moje dolegliwości to jednak choroba? Jeśli tak, to dlaczego jeszcze nie dostałam skierowania do specjalisty?  Czy może oni coś wiedzą czego ja nie wiem? Ech...

Jak się zdecyduję do końca to powiem Wam jak było. Jak się zacznę zmieniać w zombie czy coś.... Dam znać.

czwartek, 11 lutego 2021

A miesiąc później...

Zdałam sobie sprawę z dwóch rzeczy. Pierwsza to to, że za niemal dwa tygodnie minie mi dziesiąta rocznica bloga. Druga rzecz, że to moje niepisanie ostatnio może mieć dla mnie złe skutki w przyszłości, albowiem blog jest dla mnie bardzo ważną przypominajką. Zazwyczaj jak wiem, że gdzieś dzwonią ale nie wiem, w którym kościele, to udaję się na bloga, wchodzę na archiwum i mi się przypomina co, gdzie i kiedy się zdarzyło. Niekoniecznie po treści, ale tak w ogóle. Na przyklad teraz, weszłam sobie na posty publikowane przez lata i co widzę? W lutym 2011 zaczęłam pisać i niepokoić się, że nikt mnie nie czyta. W lutym 2012 popełniłam 11 wpisów, co ja wtedy nawypisywałam! Że rodzicom się zepsuła lodówka, że Stefka dostała nowy telefon służbowy, że gram w Simsy (naprawdę???), że na komunię kupuję Wii (ale przestarz!), o jakiejś dziewczynie napisałam... A no i wygrałam w totka, całe 7,80. Funtów. O kotach pisałam, o służbie zdrowia i o tym, że sobie kupiłam trzy modne bransoletki shamballa, nie ma już żadnej. Pod koniec lutego w tamtym roku w parku kwitły krokusy, a na sam koniec miesiąca dowaliłam pewnej A. Już mi przeszło. Aha... i 2012 był rokiem przestępnym. 

Luty 2013 stał pod znakiem Migusi. Jaka ona była śmieszna (jest do dzisiaj), bawiła się szczurami (ma je do dzisiaj) i wchodziła do pudełek (zostało jej do dzisiaj). Piekłam faworki i pączki na tłusty czwartek! A potem ciasto czekoladowe z coca-colą. O ile pamiętam coca cola wtedy była bez podatku cukrowego, to były czasy! Tak jakbym piła coca colę, w dodatku z cukrem :-) Chyba mi odbiło do końca. No i miałam grypę albo coś  do niej podobnego. I oglądałam "Hobbita" - wyszła wtedy pierwsza część, którą wtedy lubiłam. Oglądałam "Chłopca z latawcem". Potem przeczytałam książkę, obydwa bardzo fajne. Zgubiłam Ajfona, wyprałam kluczyk do nowego samochodu. Aha - czyli że miałam nowy samochód! No tak, pamiętam, ten czarny, który uśmiercili mi dwa lata temu i za który ubezpieczalnia wciąż nie otrzymała odszkodowania od sprawcy. Ale to już nie moja sprawa, chociaż ciągnie się jak gumka w majtach. No i co tam jeszcze było w lutym 2013? Tiggy przyniósł psią kupę w woreczku. A na samiuśki koniec Migusia miała sterylkę. Jak dawno to było!

Luty 2014 roku zaczęłam od wspomnienia bałwanów. Jak teraz to przeglądam, to dodałabym jeszcze kilka, niekoniecznie z rodzaju białych i śniegowych. A potem wygrałam u Gosi kalendarz koci, którego się zrzekłam i moja nagroda powędrowała do Pantery do Niemiec. Kurde, jak ja naprawdę niczego już nie pamiętam. No i jak w poniedziałek się cieszyłam to we wtorek płakałam. Nie wiem już czemu, chyba na pewno było mi smutno. Potem kupiłam sobie kolczyki na Walentynki. Trzy pary. No i piszę o Księciu z Bajki. Boszsze! Co mi po tem łbie pustem chodziło??  Czytałam "Hunger Games". Jeszcze wtedy nie miałam Kindla. Poszłam sobie też w lutym 2014 na Arthur's Seat, sama. Fajnie było. Migusia pierwszy raz dała głos, a ja pierwszy raz poszłam do pracy bez maskary. Co za dzień! Luty był ciężki. Rocznica, nostalgia, wspominanie, czekanie... I odtruwanie. Dałam radę. 

Okazuje się, że w lutym 2015 byłam cała w skowronkach! I jaka durna, zabrałam koty na weekend do obcego domu w obcym mieście, a w drodze powrotnej zabiłam ptaka z pełną nieświadomością popełnionego czynu. Okazuje się, że wkurzyłam się komentarzami na blogu Pantery, domyślam się, że komentarze dotyczyły emigracji ale za chiny ludowe nie wiem ossochodzi. I jak zwykle, się przeziębiłam. Ten luty to jednak jakiś pechowy jeśli chodzi o przeziębienia. No i "love was in the air..." he he he... wspomnienia. Na przykład oglądanie Pięćdziesięciu twarzy Greya w kinie zupełnie samotnie. Jakiś ciul mi bramę znowu zastawił. Dobrze, że nie mieszkam już w tamtej chałupie, mówię całkiem serio. O, jest też post o cukrowaniu, czyli usuwaniu owłosienia za pomocą masy cukrowej. No cóż, do odważnych świat należy, jak widać. Powtórzyłam to jeszcze tylko raz, zanim przeszłam na wosk. Jest znacznie lepiej. W lutym tamtego roku dowiedzieliśmy się, że nasza koleżanka ma raczysko. Na szczęście z tego wyszła i ma się dobrze. 

A luty 2016 to już była inna bajka. Jeszcze oddech przeszłości ale już oddech świeżości. I po raz kolejny zamordowałam ptaka. No i po raz kolejny wybawiałam myszy z opresji. Wkurwiam się na byłego małża, ale przy tym jestem zupełny ZEN. No i co jeszcze??? Uwaga uwaga! Oczywiście, grypa, leżenie i śmierdzenie. Ale jeszcze wtedy nie miałam szczepionki co roku. Teraz mam i nie mam grypy. Już w połowie miesiąca wtedy kwiatki mi zakwitły. A teraz??? Zalążki są ale pod pół metrową warstwą śniegu. No i pierwsza Walentynkowa randka w kinie z Chłopem. Rozważania na temat mózgu i naturalności. W lutym tamtego roku zmarł w Polsce moj wieloletni przyjaciel. Nie zdążyliśmy się pożegnać. 

W 2017 roku luty zaczyna się zmianą nazwy gumy do żucia z Orbit na Extra. I robię sobie pazury na dzidzię piernik. A potem poznaję Snapchata. Kocham go do teraz i od czasu do czasu robię sobie tam różne fotki i je zamieszczem potem na fejzbuku. Wspominam dzieciństwo. Kwiatki kwitnę jeszcze wcześniej niż rok temu. Rozważam miłość i przygotowuję się na Walentynki. Taka tradycja. No i występouje najważniejsze wydarzenie miesiąca, ba całego roku! Zostaję narzeczoną. A później mam koszmary nocne w czasie ośmiu minut. Często tak miewam, tylko nie często opisuję bo wyobraźni nie wystarcza. Ludzie, którym sprzedałam dom, przychodzą i mają plany. A ja... chyba trochę mi żal tego domu.

Luty 2018 był bardzo pracowity. Planowanie ślubu, sukienka, obrączki, goście... Robię sama własnoręczne zaproszenia, tworzę kartkę na 18-kę dla siostrzeńca. Od Chłopa tradycyjnie dostaję kwiatki i czekoladki i gotuję tradycyjną kolację z owocami morza z Lidla. Kurde, właśnie sobie przypomniałam, że Walentynki za trzy dni ja ja nie mam ślimaków! No ale dopiero co samochód odgrzebałam ze śniegu to może jutro uda się wyjechać to pojadę i kupię. Jak jeszcze będą. Co jeszcze się wydarzyło w lutym tamtego roku? Zrobiłam obrazki z różyczkami i skonstruowałam próbny bukiet ślubny przy pomocy walentynkowych kwiatków. Odnowiłam makijaż permanentny i kupiłam obrazy na ścianę. Także w lutym tamtego roku umarła moja ostatnia babcia. Co z tym lutym do cholery??

W lutym 2019 mieszkamy w zastępczym domu, gdzie jako tako staramy się przetrwać. Kupuję nową maszynę do chleba. Do dzisiaj służy mi doskonale. Staramy się spacerować tam, gdzie mieszkamy, bo to jednak inny teren i wrażenia inne. Ja zamieszczam po raz pierwszy osobiste nagranie na Youtube. Znaczy takie, na którym gadam. Straszna trema :-) W ogóle tamten luty to był jakiś taki, okropny to za dużo powiedziane, ale wredny trochę. Odwiedzamy chałupę, odkrywamy jak jest zbudowana od bebechów, wybieramy kafelki, podłogi, meble. Uffff, jak dobrze że to już za nami. Zapewniam, że Walentynki z Lidla też były i czekoladki z różami, ale o tym już Wam wtedy nie napisałam :-)

Luty ubiegłego roku to tylko trzy wpisy. Jeden o zakupach. Szukałam bowiem odpowiedniego ubioru na nasze zamówione kwietniowe wakacje na Sri Lance, które się nie odbyły. Ubrania i akcesoria znalazłam, bądź w normalnych sklepach bądź w internetowych. Drugi wpis był o tym i o tamtym, a głównie o tym, że znowu byłam chora. W lutym, kurna. Tylko że raczej nie na grypę. Już słyszymy o koronawirusie, już wiemy jakie są objawy. Koronawirus to raczej nie jest. Ale grypa też nie. Jakaś cholera z rozwolnieniem, kórą podarowaliśmy dziadkowi na 99 urodziny. Pustynna burza znad Sahary zamyka  na kilka dni Wyspy Kanaryjskie, ale dziadek ze swym synem i tak odbywa swoją urodzinową podróż statkiem. A na koniec pisze o koronawirusie. Wtedy, 28 lutego, WHO podał oficjalne dane z liczbą 83.910 zachorowań i 2.859 zgonów. Tak z ciekawości, weszłam sobie teraz na tę samą stronę. Liczby pokazują 108.027.863 zachorowań i 2.369.112 zgonów. 

A co u mnie w lutym 2021? Poczekajcie, zerknę tylko do dziennika Chłopa, bo on wszystko zapisuje codziennie od 25 lat. 

Od stycznia zmagam się z zapaleniem zatok. Dzisiaj mam ostatnią dawkę z trzeciej serii antybiotyku i tym razem chyba działa. Oby. Na początku miesiąca skończyliśmy oglądać serial "See" z Jasonem Momoa na Apple TV+, który to Chłop dostał w prezencie z telefonem, więc oglądamy wszystko jak leci, zanim się skończy abonament za rok. 2 lutego zmarł Kapitan Tom Moore, 100-letni staruszek, który wsławił się w ubiegłym roku zbierając ponad trzydzieści milionów funtów na cele charytatywne, przemierzając codziennie swój ogródek z balkonikiem przed swoimi urodzinami. Jego celem było nazbierać pięć tysięcy, poprzez przejście 100 długości (25 m) swojego ogrodu na swoje setne urodziny. Udało mu się i stał się narodową dumą. Otrzymał nawet tytuł szlachecki z rąk Królowej. Sorry za dygresję, ale czytam z dziennika Chłopa :-)

W ogóle to się teraz zdenerwowałam bo Chłop głównie o pracy pisze w tym swoim kajecie i o krykiecie, nawet już nie zapisuje jakie filmy oglądaliśmy, widać jak nudne mamy życie. Od początku miesiąca pada, najpierw jakiś huragan przyniósł deszcz, potem przyszła Bestia ze Wschodu Numer 2, a jak mówiłam, bo czytałam na Wirtualnej Polsce w styczniu, to mi nie wierzyli. Tylko że tym razem wszystko w sklepach jest, bo pamiętam że w 2018 to wszystkiego na kilka dni zabrakło, jak na początku pandemii prawie.  Śniegu jest nie po pas na szczęście, ale miejscami po kolana, a już na pewno ponad kostki. Przez kilka dni padało tak, że nie opłacało się odśnieżać, bo co wygrzebałam alejkę dla kotów to zaraz zasypało. Bramy głównej nawet nie odkopywałam do wczoraj. Bo wczoraj dopiero przestało padać. Zaglądając przez okno z miejsca "pracy" zauważyłam ruch na ulicy, sąsiedzi zaczęli śnied odgarniać i odkopywać samochody, to myślę, idę i ja, może pomogą. I pomogli. Odkopaliśmy całą ulicę przed naszymi domami. Znaczy młody chłopak odkopywał, zahaczając o mój podjazd, ja odkopywałam swój samochód, znaczy samochód Chłopa bo stał bliżej. I tak nam jeden tylko wystarczy w razie czego. Mój stoi po koła w śniegu i nie chce mi się tych zwałów odgarniać. Tak że teraz mam odgarnięty śnieg z połowy podjazdu, alejkę do bramy, a po tym jest korytarz od bramy dookoła trawnika, wzdłuż garażu do domu i od kuchni do rabaty kwiatowej, a potem koty muszą sobie radzić same. Tiggy nawet lubi śnieg po pas, Migusia jest na szczęście tak lekka że też ma do pasa bo normalnie to śnieg jest na wysokość kota. No i w dodatku jest siarczysty mróz. Rano było minus siedem, w nocy ma być tyle samo. Za to przez cały dzień świeciło słoneczko i było ślicznie, mroźno i siarczyście. Wpadające przez okna promienie ogrzały mi Chałupę do tego stopnia, że jeszcze nie włączyłam ogrzewania, a jest już szósta wieczorem. Ale zaraz włączę bo zaczęło zaciągać zimnem.

Nie o tym miałam dzisiaj pisać, ale tak mnie jakoś naszło. 

Czy jeszcze ktoś mnie w ogóle czyta?