czwartek, 27 października 2011

Jak wampir z zombie

No to dziś tak trochę na wesoło.
Zanim mój mąż poszedł do szpitala, pękła mi żyłka w prawym oku. Nic nie czułam, nie bolało, nie piekł, zrobiło się mokro i ciepło i nagle polowa oka okazała się jedną czerwoną plamą.
Często mam czerwone oczy, taka już moja uroda, ale takiego czegoś jak żyję nie widziałam. Córka aż podskoczyła na mój widok, a syn zakazał mi gdziekolwiek się z nim pokazywać. No chyba że w słonecznych okularach. Mąż się zmartwił, ale pani w aptece powiedziała że to nic takiego, że samo przejdzie i miała rację. Powoli schodzi.
Więc, kiedy następnego dnia zawiozłam męża do szpitala, wszyscy starali się unikać mojego wzroku, bo wyglądałam jak terminator z jednym okiem żywoczerwonym a drugim normalnym. Kiedy całe zamieszanie powoli ucichło, zaczęliśmy sobie żartować. Bo mąż był oczywiście bladotrupi z sinymi wargami, ja z tym okiem, uznaliśmy więc że żadnej charakteryzacji na Halloween nam nie potrzeba. I że zaraz przyślą na pewno jakiegoś egzorcystę, bo to nie często się zdarza żeby do szpitala trafili w jednym czasie wampir i zombie.

wtorek, 25 października 2011

3 litry życia.

No i w końcu odrobina spokoju. Może nie do końca, bo prawdziwy spokój to będziemy mieć dopiero na Święta, ale najgorsze za nami i mogę się powoli relaksować. Bo miałam jazdę nie z tej ziemi przez ostatnie dni.
Z mężem jednak się pogorszyło. W nocy z środy na czwartek mi padł na ziemię usiłując iść do ubikacji, będąc osobą o silnych nerwach i wielokrotnym przeszkoleniu z pierwszej pomocy nie podtrzymywałam go bo to nie było sensu, a próbowałam zamortyzować upadek tak żeby czegoś sobie nie zrobił. Mały nie jest, leciutki też nie, ale jakoś daliśmy radę i nic sobie nie zrobił. Uznałam że jest przytomny więc pogotowia nie wzywałam, zresztą poczuł się lepiej za chwilę i wrócił do łóżka. Słaby był jednak bardzo, a córka jak go zobaczyła rano to się przestraszyła. Był trupio blady. Do lekarza jednak nie dał się zaprowadzić. Przeczekaliśmy jeszcze jedną noc, ale w piątek nie dałam za wygraną i zawiozłam go do przychodni, bo tak najszybciej. Tam, jak go lekarka zobaczyła, po kilku pytaniach od razu wiedziała co mu było. Zadzwoniła do szpitala, napisała list (tak, tu instytucje porozumiewają się przy pomocy listów) i kazała mi go natychmiast wieźć do szpitala na A&E czyli Accident and Emergency czyli po naszemu Izba Przyjęć (chyba!). Gdybyśmy nie mieli transportu to byłaby karetka, ale wolałam sama.
W szpitalu już na nas czekali, wsadzili go na wózek i zawieźli na rozpoznanie. I rozpoznali w ciągu 5 minut że ma lub miał krwawienie z układu pokarmowego, a więc oczywiście wrzody, a nie żadna grypa. Stracił ponad 60 procent krwi.
I właśnie o tym chcę teraz napisać. Jest teraz w Szkocji, jak zresztą prawie przez cały czas, szeroka kampania na temat oddawania krwi. Są pewne ograniczenia, jak niektóre choroby, przebyte niedawno operacje, przeciwskazaniem jest bycie czarnym Afrykaninem bądź nawet mieszkanie z czarnym Afrykaninem pod jednym dachem - chodzi o AIDS, ale też niestety o inne choroby. Ale naprawdę dużo osób oddaje krew i jest wielu chętnych którzy chcieliby ale nie mogą. Moja własna siostra, której nigdy nie podejrzewałabym o to bo zawsze była chucherkiem i "anemikiem", moja własna siostra oddaje krew raz na pół roku (w Polsce), a nawet namówiła moją drugą siostrę która chucherkiem wcale nie jest a wręcz przeciwnie. Ja nie mogłam do tej pory ze względów zdrowotnych.
I teraz właśnie chciałabym bardzo serdecznie podziękować wszystkim którzy kiedykolwiek oddali swoją krew, obojętnie tu czy w Polsce czy gdziekolwiek indziej na świecie - dziekuję wam z całego serca za uratowanie życia mojemu mężowi. Bo być może bez tego by nie przetrwał.
Pierwszym i natychmiastowym zabiegiem przeprowadzonym na moim mężu była transfuzja krwi. Na początek dostał 1,5 litra, potem endoskopia, czyli zabieg przy pomocy wykrywa się i leczy chorobę wrzodową między innymi, potem jeszcze 1,5 litra. Pozostałe 20 procent krwi musi sobie odbudować sam. Da radę, jest na dobrej drodze, karmię go dobrze i daję do picia sok z buraków. Bo słyszałam że sok z buraków jest najlepszy na wyczerpanie.
Więc taki był mój weekend, miałam urwanie głowy nie tylko z mężem i szpitalem, ale i wiele innych rzeczy które były zaplanowane, musiały zostać wykonane. Jakoś sobie poradziłam, ale z tego wszystkiego nie poszłam wczoraj do pracy. Bo byłam zupełnie wyczerpana. Nerwowo i fizycznie.
Najważniejsze że wszystko dobrze się skończyło. Pałą tylko powinien dostać mój mąż za lekceważenie objawów i nie pójście w porę do lekarza, a ja jeszcze większą pałą, bo powinnam go była na siłę zaciągnąć gdy widziałam jaki jest blady.
Teraz mamy dług do spłacenia, 6 osób musiało się złożyć na postawienie mojego męża na nogi więc musimy oddać to wszystko z nawiązką. Mąż zadeklarował to już gdy tylko lepiej się poczuł. Musi tylko trochę poczekać, teraz nie da rady. Ale ja spróbuję na pewno przy pierwszej sposobności. Jeśli tylko moja krew będzie się nadawała.

środa, 19 października 2011

Samo życie

Dzisiaj jest dopiero środa, a ja czuję się jakby tydzień miał się już kończyć.
Rano miałam awanturę z córką o dentystę, ale nie chcę o tym teraz pisać. Popłakałam się i do pracy przyjechałam jak zombie z napuchniętymi oczami. Ale jeszcze posmarkuję więc wszysko odzie na konto mojego zanikającego kataru.
Niepokoję się o męża. Nie wygląda dobrze i nie czuje się dobrze, najgorsze że objawy grypy mu zniknęły, a ledwo powłóczy nogami. Jest cholernie blady i ta bladość mnie niepokoi, bo nigdy go takim nie widziałam. Na dodatek jak jeszcze wspomniał że warto by poszukać takiego specjalnego ubezpieczenia od utraty pracy, bo może mu się zdarzyć na przykład jakaś operacja i dłuższy pobyt w szpitalu, wymiękłam jeszcze bardziej. Cały czas myślę że to tylko grypa, że mężczyźni przechodzą to inaczej niż kobiety, że przesadzają. Bo to fakt. Ale faktem też jest że to mogły odezwać się na przykład wrzody, na które oboje cierpimy ale które od przyjazdu do Szkocji jakoś się uspokoiły. A wtedy to nie byłoby najlepiej. Robię dobrą minę do złej gry i czekam. Mam nadzieję że nie padnie mi tam trupem, gdy będę w pracy, bo na moje dzieci to raczej nie mogę liczyć. Syn na pewno by pomógł chętnie, ale go izolujemy od grypy, bo straszliwie ją przechodził ostatnio. A córka ma muchy w nosie i każdego w tej chwili gdzieś.
Widzę że mój blog przeradza się w pamiętnik, czego chciałam uniknąć, ale samo życie...

poniedziałek, 17 października 2011

Znowu poniedziałek

Pisałam już kiedyś że nie lubię poniedziałków? Jeżeli nie, to teraz jasno i wyraźnie deklaruję - NIE LUBIĘ PONIEDZIAŁKÓW!
Dlaczego? Dlatego że poniedziałek jest po niedzieli, a niedziela to weekend więc śpię długo i potem nie chce mi się zasnąć wieczorem i w poniedziałek jestem nie wyspana. Dlatego też że w nocy budzę się bo sobie przypominam o rzeczach których nie zrobiłam w pracy i teraz będę musiała nadgonić.A tydzień się nie rozciągnie przecież. No i też dlatego że zaczyna się nowy tydzień który nie wiadomo co przyniesie.
Na przykład dzisiaj - śniło mi się że uczyłam tańczyć mojego 10-letniego siostrzeńca, który w tym śnie był wielkości i aparycji może 3-latka. A że był trochę zdenerwowany, przytuliłam go do siebie i powiedziałam że taki przytulany taniec też jest dobry, ale najpierw musi zacząć spokojnie oddychać. Pokazałam mu kilka głębokich, relaksacyjnych oddechów, on zaczął próbować, ja czułam jak mu się serce uspokaja i w chwili gdy dziecko zaczęło oddychać normalnie - bang! powiadomienie na komórkę! O szóstej rano! Niech to szlag, mąż wstaje o 6.30 zabrakło mi więc pół godziny snu.
Mąż wyszedł do pracy, a ja jakoś się wykaraskałam z łóżka o 8.00 bo oczywiście przysnęłam. Jeszcze umyć głowę, wysuszyć, makijaż i takie tam, śniadanie, jedzenie do pracy, nagle wchodzi mąż. Godzina 8.45, do pracy na 9.00. 20 kilometrów samochodem.
Mąż ma porządne objawy grypy więc poszedł sobie z pracy po nie wydoliłby, tak mówi. No faktycznie katar ma i narzekał wczoraj, ale nie chciał żadnych leków ani kropli do dosa. Da radę, mówi. No a w nocy przeżył dwa zawały, piekło go serce i było mu niedobrze, bolało go w piersiach i nie mógł oddychać. To oczywiście jego wersja. Oczywiście nie żadne to zawały były tylko po prostu kłucie w piersiach, takie jak ja miałam tydzień temu gdy chorowałam. No ale męska grypa to nie zwyczajna grypa przecież, to mega-hiper-super-zarazek który zabija zanim zacznie działać!
Wsadziłam męża do łóżka, do pracy się oczywiście spóźniłam, ale i tak się zdziwili że przyszłam, bo zapomniałam w kalendarzu wykasować urlop, który kiedyś planowałam i zaznaczyłam profilaktycznie. Więc wszyscy myśleli że na urlopie jestem, jedynie sekretarka podejrzewała prawdę oczywistą, że przecież zaczęły się ferie w szkole więc ja będę spóźniona jak zwykle.
Poza tym pogoda do kitu, a ja zabrałam tylko cieniutki płaszczyk. Dobrze że niegdzie po pracy nie idę, tylko na stację benzynową, to może mnie nie przewieje. Oby mi tylko paliwa wystarczyło, bo poniedziałek przecież, wszystko się może zdarzyć.
Dzwoniła córka przed chwilą - tata siedzi na komputerze ze słuchawkami na uszach!  

piątek, 14 października 2011

Po prostu czuć się lepiej!

Szukałam kliniki dla mojej córki, takiej która robi operacje plastyczne. Mamy z nią spory kłopot więc, ponieważ skończyła już 18 lat, nadszedł czas na poważne podejście do sprawy. Córka odkąd pamięta, miała kompleksy na tle swojego nosa. Urodziła się z maleńkim noskiem, jak wszystkie dzieci, ale przekrzywiony był na jedną stronę, lekarz powiedział że to w wyniku ucisku okołoporodowego. I miał rację. Nosek się wyprostował bardzo szybko, ale zaczął się garbić w wieku dorastania. Cóż, to chyba taki gen, połowa ludzi w rodzinie mojego męża ma taz. greckie czy orle nosy. Ale dziewczynce zaczęło to przeszkadzać, szczególnie kiedy zaczęła się interesować chłopcami co normalne było w jej wieku, a ci zaczęli zauważac ten jej krzywy nos. Próbowaliśmy przemówić jej do rozsądku, ale wiecie, dorosły inaczej podchodzi do sprawy niż dziecko. Myśleliśmy że jak dorośnie to jej przejdzie, bo przecież ktoś ją i tak pokocha z nosem czy bez. Pokochanie nic nie dało. W dodatku stało się nieszczęście i nos został złamany. Przypadkiem, wypadkiem, nie można nikogo winić. Do szpitala trafiliśmy za późno, żeby coś zrobić, nos się już zdążył zrosnąć. Skrzywiło go to trochę w bok, prawie niezauważalnie, ale jednak. Została zakwalifikowana do operacji na koszt państwa brytyjskiego, ale musiała przejść szereg badań, w tym psychologicznych. I tu został wyszło szydło z worka. Po serii badań psychologiczno-psychiatryczno-behawioralnych wszyscy lekarze stwierdzili jak jeden mąż że to nie nos jest przyczyną problemów. Nos owszem, powoduje kompleksy, ale jest to wtórna przypadłość. Powinna więc moja córka przejść kilka terapii a potem wrócić do chirurgów plastyków. Zresztą miała wtedy niecałe 17 lat więc i tak nikt by jej nie zrobił korekty nosa, bo czeka się co najmniej do 18 lat. Córka do 18 wyczekała, po czym stwierdziła że to nie na jej nerwy i że nie ma zamiaru mieć przeprowadzanej na sobie żadnej terapii psychicznej, więc ma gdzieś taką służbę zdrowia i zrobi sobie prywatnie. Wymyśliliśmy więc że w Polsce sobie zrobi bo jest taniej, ustaliliśmy że jak sobie zbierze połowę kwoty to następną połowę jej zapłacimy. Córka znalazła pracę weekendową w pubie i zbiera na operację.
To tyle tytułem wstępu. Uffff.
Więc szukałam po internecie gdzie w okolicach można zrobić godziwą korektę nosa. Zdziwiłam się ilością klinik i różnorodnością usług które owe kliniki proponują. Nigdy przedtem się nad tym nie zastanawiałam, nigdy nie planowałam żadnych operacji, bo się wszelkich zabiegów polegających na ingerencji w moje ciało po prostu panicznie boję. A poza tym moje ciało jakie jest takie jest, ale czuję się w nim dobrze i dbam o nie żeby się dobrze czuć. Zwróciło moją uwagę usuwanie blizn. Chyba dlatego że cena niewygórowana, 800-1000 zł. A ja mam bliznę po dwóch cięciach cesarskich, piękna nie jest ale też nie za bardzo mi przeszkadza, przyzwyczaiłam się. Chociaż dzieli mi dół brzucha na dwie połówki, wystaje z bikini i czasami denerwuje gdy chcę się np. podrapać. Przyszło mi do głowy że jak córka pójdzie sobie zrobić nosek to może ja bym poszła sobie usunąć tę bliznę? Kompleksów nie mam, ale ludzie czasami pytają co to jest i dlaczego tak a nie w poprzek. Mam na myśli lekarzy bo prywatnie to chyba nie słyszałam takiego pytania. A poza tym fajnie byłoby mieć znowu płaski brzuch a nie wyglądający za przeproszeniem jak dwa pośladki. Wiem wiem, przebarwiam trochę ale chcę się jakoś do tego przekonać.
Postanowiłam podzielić się tymi myślami z moim wyrozumiałym, kochanym mężem. I wiecie co powiedział? Zapytał: "Chcesz sobie to zrobić żebyś się mogła puszczać z innymi?" Zbaraniałam, trzasnęłam krzesłem i wyszłam z pokoju.
Czy mężczyźni myślą że kiedy kobieta robi sobie operację plastyczną, obojętnie czy powiększania piersi czy odsysania tłuszczu czy nawet usuwania blizn, to dlatego że chce szukać wrażeń? Przecież ja chcę się po prostu lepiej czuć!

środa, 12 października 2011

Kot polowniczy

Na pewno niejedna z nas miała niekiedy takie wrażenie, że życie jej przecieka między placami, że tyle jest do zrobienia a czasu tak mało zostało, że już się połowę życia przeżyło a dopiero teraz naprawdę chce się żyć. Ja chwile takie miewam coraz częściej. Być może dlatego że nieuchronnie i z coraz większym rozmachem zbliżam się do czterdziestki. Być może dlatego że dzieci stają się już coraz bardziej samodzielne i mam więcej czasu dla siebie. Być może wszystko na raz i jeszcze więcej powodów by się wymyśliło. Faktem jest że szkoda mi każdego straconego dnia. A straciłam cały tydzień "dzięki" grypie.
Wyszłam wczoraj po raz pierwszy od tygodnia do ogrodu i za głowę się złapałam. Przecież to już jesień, wiosenne cebulki czas najwyższy wsadzać do ziemi, krzewy przycinać, wykopać co stare i tak ogólnie, uporządkować. Mężowi pozwalam na przycinanie żywopłotu tylko, no i od czasu do czasu na wkopanie czegoś do ziemi jeżeli ma być głęboko bo ja nie lubię łopat. No i przekopać ogródek, to już obaj moi chłopcy robią. Oczywiście też koszą trawę. No i właśnie trawy też nie skosili. Aż prawie awanturę im zrobiłam, zaledwie dwa tygodnie temu, gdy byłam w Polsce, była cudowna pogoda i tu i tam, mieli przykazane wykosić trawę po raz ostatni tej jesieni. Okazja była jakich mało bo i ciepło i sucho, a oni co? Byczyli się cały tydzień przed komputerem. No ale zapowiedziałam im że trawa ma być skoszona i nic mnie to nie obchodzi. Mogą sobie kosą kosić jak kosiarka im nie złapie, a co!
Lubię przycinać krzewy, sekator to moje ulubione narzędzie ogrodnicze. No i właśnie mi się zepsuł ten lepszy, skuteczny i bardzo drogi, a właściwie to mąż mi go zepsuł strzygąc żywopłot, bo oczywiście chciał "wypróbować". No i teraz sekator jest do niczego, a mąż puka się w czoło mówiąc że nie pamięta jak go psuł. Oczywiście że nie pamięta, kto by pamiętał? Muszę więc jechać do sklepu i kupić. No mam jeszcze stary, z Lidla, kupiony trzy lata temu, badziewie ale jak ruski telewizor - niezawodny. Ale go nie lubię bo dostaję po nim odcisków. Więc nowy będzie i już.
A w sobotę mieliśmy akcję jak z horroru. Chora byłam więc i tak nie spałam za dużo albo spałam na jawie. Mąż wychodził w nocy do łazienki, w tym czasie usłyszałam jakieś piski i łomotanie. Pomyślałam w malignie że to moja córka znowu sobie robi śniadanie o szóstej rano, tylko po co się tak tłucze i dlaczego musi stąpać po piszczących zabawkach kota? Ale po chwili mąż zaświecił światło na korytarzu i nie przychodzi, nie przychodzi, wstałam więc z ciekawości zobaczyć co zrobił z córką za zakłócanie spokoju nocnego. Wchodzę do living roomu, gdzie również zapalone było światło i co widzę? Scenę zbrodni! Ptasie pióra porozwalanie po całym pokoju, sprzęt grający poprzekrzywiany, pełno kocich śladów na telewizorze, a muszę dodać że mamy taki cieniutki, 18 milimetrów tylko, wiszący na ścianie, ogromny, ślady widać doskonale. A w kącie między kolumną a szafką skulony ptak. Kot nie mógł się do ptaka dostać, to znaczy na pewno by się jakoś dostał gdyby tylko chciał, ale gdy tylko nas zobaczył, podniósł ogonek do góry, zrobił minę "zobaczcie-jaki-jestem-superkot-taką-świetną-zdobycz-wam-przyniosłem!", przy czym przechadzał się taki dumny i szczęśliwy po całym pokoju pokazując nam jakich to niezwykłych dokonań poczynił. Tak więc oprócz szpaka w kącie i piór widocznych wszędzie, widoczne były ślady walki na ścianach i podłodze, upstrzone kroplami krwi z biednego ptaka i błota z kocich łap.
Kot został pochwalony, pogłaskany i zawołany do kuchni po żarcie, a w tym samym czasie ptak został złapany przez skórzaną rękawicę mojego męża i wypuszczony na podwórze. Akcja trwała kilka sekund, skończyła się odlotem szpaka (na szczęście odleciał więc nie był za bardzo uszkodzony, choć prawie bez ogona) i bezmiernym zdziwieniem kota, który chyba nie zauważył co i jak się stało, że mu zdobycz zniknęła. Po pobieżnym usunięciu śladów walki (chodziło mi głównie o krew), wszyscy rozeszli się w milczeniu, kot z powrotem na podwórko, a my do łóżka.
- Cóż, kot to polowniczy, stwierdziłam, musi od czasu do czasu coś upolować.
- Łowca kochanie, nie polowniczy, choć rzeczywiście poluje - powiedział z uśmiechem mąż.
Co to za kot, który żywą ofiarę do domu przynosi zamiast ją ukatrupić gdzieś w ustronnym miejscu i złożyć dostojnie zwłoki na progu opiekuna?
A miało być o przeciekaniu życia...

piątek, 7 października 2011

Grypa

To chyba jednak grypa. Dzisiaj rano czułam się znacznie gorzej niż wczoraj, noc to po prostu koszmar. Nie dość ze mecze się ze sobą to jeszcze muszę uważać żeby męża nie zbudzic. Chociaż on, kochany, i tak co chwile mnie gladzil po czole sprawdzając czy nie mam gorączki. Miałam. Niewielka ale jak na mnie to i tak za dużo, bo ja nie mam goraczek. 37.5 a ja czuje się jak detka. Jak wymietolony papierek za którym gania mój kot. Jak wyrzuta guma do żucia, jak kot wyciągnięty z pralki... Martwię się żeby innych nie zarazić. Skąd ja się zarazilam, nie mam pojęcia, chociaż może to było w poniedziałek, na badmintonie, jeden taki James żartował ze nie jest w formie i ze ma wirusa Ebola i ze wszyscy maja fory. Bo James był profesjonalnym zawodnikiem i jest najlepszym graczem jakiego znam osobiście. No to faktycznie chyba się gorzej czuł, chciaz meczu nie przegrał ani jednego. On jest jedynym tropem moich cierpień.
Najgorzej ze dusi mnie w piersiach i cieżko mi się oddycha. Powiedziałam już mężowi ze urne ze mną ma postawić na kominku, ale ze nie mamy kominka to może mnie sobie postawić na poleczce w stołowym pokoju lub wywieźć do tesciow, oni maja kominek to będę tam pasowała. Uznał ze bredze i czym prędzej popedzil po środki przeciwgrypowe i pyszna herbatke z cytryna i z miodem. Od której mi już niedobrze i zeby mnie bola.
Ech, zycie...

czwartek, 6 października 2011

Grypa, nie grypa, poleżeć trzeba

O czym to ja mialam pisac? Mialam naprawde fajny pomysl wczoraj i wszystko poszlo sie... Bo nagle, ni z tego ni z owego sie zle poczulam wczoraj wieczorem. Nic strasznego, wyglada na grype. Albo bardzo silne przeziebienie. Jedno czy drugie, nie ma dla mnie roznicy. Oczywiscie w jak najlepszym momencie, kiedy w pracy mnostwo rzeczy do zrobienia, cholera jasna. Zadzwonilam rano do biura, odwolalam kilka spotkan, moze mnie nie zabija...
Leze sobie wiec w cieplym lozeczku, corka donosi mi herbate z miodem i cytryna, a ze laptop zostawilam w pracy a do domowego komputera sie jednak dzis nie nadaje, pisze na telefonie. Bez polskich znakow wiec.
Jeszcze godzine temu pomstowalam na kota ze co on sobie wyobraza, ja tu chora a on mnie nie grzeje, inni ludzie to maja porzadne koty, ktore wygrzewaja swojego czlowieka w potrzebie. A moj to co, tylko na parapet a z parapetu co prawda na lozko ale aby jak najdalej, aby mnie przypadkiem nie dotknac. No ale zrehabilitowal sie i teraz grzecznie sobie spi na moich nogach, widocznie jestem juz chora wystarczajaco zeby sie mna zajac. Nie budzi go nawet moje kichanie a na dzwiek smarkanego nosa tylko uszami strzyze. A ja, im pozniej tym gorzej sie czuje. Mam juz dosc!!!! Zaraz zaskrzypie na corke po kolejna herbate.

wtorek, 4 października 2011

Spam

Jest coś w codziennym życiu i pracy co mnie naprawdę bardzo denerwuje. SPAM. Staram się tak ustawiać skrzynkę pocztową na przykład żeby określone emaile przychodziły do folderu SPAM. Ale zgadnijcie, co? Oczywiście około połowy system nie wyłapuje. Nie mam co winić mojej prywatnej skrzynki pocztowej i jej administratora, bo darmowa jest więc darowanemu koniowi... i tak dalej. Ale na przykład w pracy, mamy cały zespół informatyków którzy siedzą na tym jak przysłowiowa dupa na sraczu (przepraszam za określenie) i nie potrafią niestety tak skonfigurować systemu żeby wyłapywał spam wystarczająco. Bo coś niecoś jednak jest wyłapywane i wędruje od razu do odpowiedniego katalogu. Ale część i tak zostaje. I na przykład wczoraj, wróciłam po urlopie do pracy, włączam skrzynkę pocztową, a tam... trzy tysiące emaili, z czego zaledwie dziesieć procent ma związek z moją pracą, firmą i w ogóle z czymkolwiek. Pozostałe to zaproszenia na jakieś seminaria, szkolenia, zaproszenia od dostawców różnych usług do korzystania z nich, listy błagalne o pomoc w sprawie umierającego czy wręcz umarłego już ojca, oferujące mi wielomilionowy spadek jeśli tylko podam imię, nazwisko, adres, numer telefonu, numer konta bankowego... Na szczęście coraz rzadziej dostaję informację o wygranej na loterii czy prośbę o zalogowanie się do mojego bankowego konta  internetowego w banku o którym nie mam pojęcia że miałam rachunek. Za to nagminnie znajduję zaproszenia do zakupu na przykład viagry czy różnego rodzaju specyfików odchudzających.
Rozumiem, czasami człowiek sam się wkopie zaznaczając coś na jakiejś stronie, zapominając że to zrobił, a potem dostaje różne informacje "marketingowe" i niezwykle korzystne "promocje". Co uważam za nabijanie w butelkę. Ale czasami sam jest sobie człowiek winien. A właściwie to zawsze. Bo na przykład korzystając z darmowej skrzynki pocztowej na poczciwej wp czy onecie, wyrażamy zgodę na ujawnianie naszych danych osobowych (adresu skrzynki) różnym firmom, oczywiście nie w złej wierze, ale ilość różnych promocji, przesyłanych "w imieniu" dostawcy, może być denerwująca.
A już najgorsze jest to, ze niektóre właściwe emaile, to znaczy takie których się spodziewasz i na które czekasz, mogą się w folderze "Spam" znaleźć zupełnie przypadkowo, bez twojej winy, i zwyczajnie przez przeoczenie mogą być pominięte. I tu nie wiadomo co zawiniło, system czy czowiek? Ja tam zawsze wolę zwalić na system!

poniedziałek, 3 października 2011

Nie ma jak w domu.

Wróciłam. Byłam znowu w Polsce. W interesach. Wszystko załatwiłam ale zabrakło mi jednego dnia żeby sobie chwilę z rodziną posiedzieć. Nie że ich nie widziałam, no bo jakże mogłabym nie odwiedzić mamy z tatą czy teściów, ale były to króciutkie wizyty, za krótkie. Zmachałam się w tej Polsce, tak że do dzisiaj jeszcze nie wydobrzałam, a wróciłam do domu w piątek! No ale jak się cały dzień od rana do wieczora tylko załatwia sprawy, zasuwa się na szpileczkach i w dodatku w takim upale, to nie ma się co dziwić. No więc wróciłam w piątek, wysiadłam z samolotu, było równie gorąco a nawet i bardziej. Coś bardzo nietypowego jak na Szkocję. Z lotniska na pociąg a z pociągu na autobus. I gdy tak szłam ciągnąc małą walizeczkę po prostym czystym chodniku, gdy ujrzałam mój dom i kiciusia biegnącego na moje powitanie, pomyślałam: Dobrze że już jestem. Tu jest teraz mój dom.