wtorek, 31 marca 2015

Wieści z frontu

Jako że nie dałam znaku życia od bardzo dawna, nawet piątkowego humoru nie było, to co poniektórzy zaczęli się już martwić czy aby ja w ogóle żyję, za co Wam bardzo i serdecznie dziękuję, bo to jednak fajnie jak ktoś tam w dalekim świecie o nas myśli.
Tak więc żyję i żyć będę bo się właśnie z wyra wylęgłam i powiedziałam: dość tego chorowania. Tym bardziej że wyro nie moje to co będę zalegać :-)
Moja choroba okazała się przewlekłym zapaleniem oskrzeli, czyli to świństwo co mnie tak trzymało od grudnia w końcu się ujawniło w pełnej krasie i dobrze, ile można podchorowanym być. Dostałam antybiotyk na siedem dni, dzisiaj już jest piąty i dopiero zaczynam odczuwać pozytywne skutki. Wzmacniane herbatką z cytryną i miodem, paracetamolem, grejpfrutem i co sobie tylko moja duszyczka zażyczy. A życzy sobie niewiele bo jakoś apetytu nie ma. No to przynajmniej doopsko schudnie. Po świętach idę na umówione badania krwi to zobaczymy co tam jeszcze wynajdą.
Tymczasem, razem z kotami wypoczywamy "na wakacjach", które miały być fajnym wyjazdem na kilka dnia a okazały się szpitalem :-) Ale nadrobimy to wszystko, nadrobimy...
Czytam Wasze blogi, jestem ze wszystkim na bieżąco, tylko komentarzy nie zostawiałam bo nie miałam siły myśleć, ale już się poprawiam.
Mam nadzieję jutro już wyjść na prostą. 3MajCie kciuki.

Pozdrawiam pozałóżkowo.


środa, 25 marca 2015

W łeb se strzelę.

Znowu umieram... A już tak dobrze mi szło. I się lepiej czułam i biegałam nawet i w ogóle. No to od rana znowu kaszlę i ciężko mi się oddycha i chyba gorączkę mam, nie wiem bo siedze w pracy ale po to chyba żeby swoje odsiedzieć. Musiałam się gdzieś zaprawić, głupol jeden. I tak myślę myślę i mi wychodzi że wczoraj po badmintonie wyszłam cała zgrzana w samym dresiku, a było 3 stopnie. No to mam. I po co ja te włosy na jaśniejsze przefarbowałam???

Pozdrawiam. Po prostu pozdrawiam. 

wtorek, 24 marca 2015

O zapobieganiu.

Usłyszałam rano w radiu że Angelina Jolie usunęła sobie jajniki z jajowodami. W obawie przed rakiem jajnika. Dwa lata temu poddała się podwójnej mastektomii w obawie przed rakiem piersi.
Jak ona sama to tłumaczy? (Pełny tekst tutaj, niestety po angielsku)
Testy krwi wykryły u niej gen BCRA1, co znaczy (według niej) 87 procent ryzyka raka piersi i 50 procent ryzyka raka jajników. Jej matka, babka i ciotka zmarły na raka. Dalej w artykule tłumaczy się że po zaleceniach wielu lekarzy zdecydowała się na ten krok, choć wie że są inne możliwości zapobiegania rakowi. To jej decyzja i ja również uważam że należy ją uszanować
Ale.
Poczytałam dokładniej. O raku, o genach BCRA, o statystykach.

Statystyki światowe (opublikowane przez World Cancer Research International):
Procent zachorowań na raka wynosi każdego roku około 0,2% ogólnej populacji, z czego szanse przeżycia 10 lat (ogólnie) ma około 50% chorych.
Rak piersi - 12% spośród wszystkich zachorowań na raka, 25,2% spośród raków występujących u kobiet.
Rak jajników - 1,7% wszystkich zachorowań na raka, 3,6% raków występujących u kobiet.
Gen BCRA wykrywa sie u 1 na 50 (!) kobiet chorych na raka piersi oraz u 1 na 10 kobiet chorujących na raka jajnika. Z drugiej strony, u kobiet u których wykryto mutację genu BCRA1 ryzyko zachorowania na raka jajnika wynosi pomiędzy 35-70%. Angelina Jolie miała wobec tego dużego pecha, bo jak się statystycznie popatrzy to ryzyko tak naprawdę jest bardzo niewielkie.
Bo skoro na raka choruje 0,2% populacji, to znaczy że na 10000 osób dwadzieścia osób zachoruje, a z tego będzie 1 osoba chora na raka piersi, a dwie dziesiąte osoby dostanie raka jajnika. Chyba dobrze policzyłam...

Tak sobie teraz czytam to co napisałam. Z jednej strony jak statystycznie popatrzeć to liczby wskazują na jednak niewielkie ryzyko. Z drugiej to wiedzieć że się ma taki gen musi być strasznym obciążeniem, bo to jak chodząca bomba zegarowa. To coś jak wiedzieć że się ma kamienie na nerce, i albo same wyjdą albo trzeba będzie operować :-) Głupie porównanie, wiem, ale jedyne które przyszło mi do głowy. Statystycznie to każdy z nas ma "szansę" na raka, czy się ma ten zmutowany gen czy nie. Ja na przykład mam wielką "szansę" na cukrzycę, jaskrę, raka wątroby, białaczkę, nadciśnienie i Alzheimera. Wszystkie te choroby występowały w najbliższej rodzinie, niektóre tłumnie i są dziedziczne. To co, mam sobie wątrobę wyciąć? A może od razu mózg, rozwiążę tym samym WSZYSTKIE swoje problemy zdrowotne.
Jak daleko można się posunąć w "zapobieganiu" chorobom? Nie podziwiam Angeliny Jolie. A wręcz odwrotnie.

Pozdrawiam

poniedziałek, 23 marca 2015

W mojej głowie podczas trasy

Spoglądam na zegarek. Już dwunasta. Chce mi się? Nie chce mi się? Muszę, obiecałam sobie że choćby się paliło i śnieg żabami walił to w ten weekend zacznę. Ale coś głodna jestem, a przecież nie mogę nic zjeść bo nie dam potem rady. W lodówce powinna być jeszcze szklanka koktailu który córka wczoraj zrobiła... Hmmm... Pyszny. Poczekam jeszcze z pół godzinki żeby się uleżał i wtedy pójdę...
No dobra, już pierwsza. No to idę. Zakładam "zimowy" sprzęt czyli długie spodnie i cienką bluzę. Na rękę zegarek ze stoperem. Nie idę na dystans dzisiaj, bo to pierwszy raz w tym roku, nie mogę się przemęczyć. Zakładam że dam radę tak ze dwadzieścia minut. Ale nie tutaj, bo jak zacznę z domu to się zajadę, przecież tu wszędzie z górki. No a jak najpoierw z góry to potem pod górę. Nie, na dziś dziękuję. Wymyślam inną trasę. Wsiadam w samochód i jadę. Mam zamiar podjechać do Centrum Sportowego i stamtąd zacząć, tam przynajmniej płasko jest. Ale ale, jak sie tu zatrzymam na dole koło cmentarza, to dojdę sobie spokojnie do tej ścieżki która prowadzi do Centrum, a potem zrobię kółko i wrócę. Zejdzie mi spokojnie te moje dwadzieścia minut. Czyli zaczynam. Okej okej, miałam zacząć biec za chwilę, ale jak tu spokojnie zejść z tej małej górki? No nie da się, to biegnę. Włączam stoper, będę sobie zerkać co chwilę, jak będzie dziesięć minut to po prostu zawrócę i pobiegnę z powrotem. Tak spokojnie i cicho dzisiaj, nawet samochodów na autostradzie nie ma za wiele. La la la la... Fajnie jest. Może kupić sobie słuchawki, muzyczki bym sobie słuchała tak jak inni? O nie nie nie, wiesz dobrze że się nie da, wolisz słuchać jak ptaki śpiewają i trawa szumi. Już pięć minut minęło. Szybko coś. O, tu jest to skrzyżowanie, a tu ścieżka w którą nigdy wcześniej nie skręcałam. A co mi szkodzi? Najwyżej zawrócę jak będzie czas.
O żesz ty... ale sobie narobiłam, miało nie być górek, no dobrza, dam radę, te są maleńkie, parę kroków zaledwie, przecież mogę zwolnić jak będę wracać. Nic mnie nie goni, nigdzie mi się nie spieszy. Ślicznie tu jest, cieszę się że wybrałam tę ścieżkę. Po lewej mam boiska, po prawej w dole linię kolejową, a po obu stronach ścieżki miodowe krzaki. Już się nieźle zażółciły i ten zapach... Mmmm, uwielbiam ten zapach. I dobrze że tu biegnę. Przynajmniej się nawącham. Ale ale, dziesięć minut już minęło a ja czuję że jeszcze mogę. Nie wracam. Już wiem dokąd ta ścieżka prowadzi. Zaraz zbiegnę to tej drogi koło dworca która prowadzi pod górę, a stamtąd tylko rzut beretem wzdłuż pola i będę przy samochodzie. Zajmie mi to wszystko więcej niż dwadzieścia minut, ale wyrobię, twarda jestem. No i już jest droga. Trochę gorzej teraz będzie przez chwilkę, ale dam radę, niejeden raz tutaj przecież biegałam...
Oesu... Co mnie tu przyniosło, czy-ja-na-głowę-upadłam...Ten cholerny most, zapomniałam że trzeba podbiec pod ten cholerny most... kto... tu... takie... coś... wymyślił... uhhhhhhh....szlag... by... to...
Ufff, no nareszcie z górki. Jeszcze tylko kawałeczek pod górkę i już będzie płasko. O, samochód przejeżdża, debil jakiś, jak on ten zakręt bierze? Przecież taka wąska ta droga, weźmie i się wpierniczy w coś... Lepiej pobiegnę tuż przy polu, będzie dla mnie bezpieczniej...
O, i już moja scieżka z powrotem. Cholera jasna, już czas, jeszcze parę sekund, dziesięć, dziewięć, osiem, siedem... A tu jeszcze tyle do przebiegnięcia. No nie aż tyle, może z pięć minut. Nóżki mnie już zaczynają boleć, uuuu... Ale dychać jeszcze mogę, to znaczy nie tak źle ze mną.
O, i będę mogła te swoje wypociny opisać na blogu. Chciałabym tak minuta po minucie, ale pewnie zapomnę. Jeszcze chwilkę, już prawie widać cel. Tak aby tylko dobiec do tej górki, resztę już przejdę. Uffff....

Moja wczorajsza inauguracyjna trasa Anno Domini 2015 :-)





piątek, 20 marca 2015

Humor piątkowy

Dzisiaj troszkę nietypowo, ale zapraszam na odrobinę rozrywki. Na początek standard.

*****
Pułkownik do majora:
- Jutro o 9:00 nastąpi zaćmienie Słońca, co nie zdarza się każdego dnia. Niech wszyscy żołnierze wyjdą na plac ćwiczeń, będę im udzielał wyjaśnień. W razie deszczu, ponieważ i tak nic nic nie będzie widać, proszę zebrać ludzi w sali gimnastycznej.
Major do kapitana:
- Na rozkaz pułkownika jutro o godzinie 9:00 rano odbędzie się uroczyste zaćmienie Słońca. Jeśli zajdzie konieczność deszczu, pan pułkownik wyda w sali gimnastycznej oddzielny rozkaz, co nie zdarza się każdego dnia.
Kapitan do porucznika:
- Na rozkaz pułkownika jutro o 9:00 nastąpi zaćmienie Słońca. W razie deszczu zaćmienie odbędzie się w sali gimnastycznej, co nie zdarza się każdego dnia.
Porucznik do sierżanta:
- Jutro o 9:00 pułkownik zaćmi Słońce na sali gimnastycznej, co nie zdarza się każdego dnia.
Sierżant do kaprala:
- Jutro o 9:00 nastąpi zaćmienie pułkownika z powodu Słońca. Jeżeli na sali gimnastycznej będzie padał deszcz, co nie zdarza się każdego dnia, zebrać wszystkich na placu ćwiczeń.
Dwaj szeregowi pomiędzy sobą:
- Zdaje się, ze jutro będzie padał deszcz. Słońce zaćmi pułkownika na sali gimnastycznej. Nie wiadomo dlaczego, nie zdarza się to każdego dnia


*****
Astronom opowiada blondynce o swojej pracy. Po kilku minutach pyta:
- Czy wszystko pani zrozumiała?
- Prawie. Nie wiem tylko, jakie zaćmienie łatwiej panu wykonywać: Słońca czy Księżyca?


*****
Jasio pyta babcię:
- Czy mogę wyjść na dwór? Chciałbym obejrzeć zaćmienie Słońca.
- Dobrze, ale pamiętaj: nie podchodź za blisko!


A teraz - TADAM - moje osobiste zdjęcia porannego zaćmienia słońca zrobione komurkom (nie poprawiać!). Zamieszczam na żywca, bez obróbki. Teraz już możecie się śmiać :-)








A tak to wyglądało naprawdę przez sześciokrotnie złożoną kliszę fotograficzną i okulary przeciwsłoneczne. No dobra. Tak to zapamiętałam...


Radosnego pierwszego dnia wiosny:-) 


czwartek, 19 marca 2015

Zaćmienie słońca

To jak będzie? Oglądacie jutro?

Białystok - początek: 9.51; maksimum: 11.00; koniec: 12.10; procent zakrytej tarczy słonecznej: 65,86 proc.

Bydgoszcz - początek: 9.44; maksimum: 10.53; koniec: 12.04; procent zakrytej tarczy słonecznej: 71 proc.

Gdańsk - początek: 9.46; maksimum: 10.55; koniec: 12.06; procent zakrytej tarczy słonecznej: 72,72 proc.

Kraków - początek: 9.43; maksimum: 10.52; koniec: 12.03; procent zakrytej tarczy słonecznej: 62,68 proc.

Łódź - początek: 9.44; maksimum: 10.53; koniec: 12.04; procent zakrytej tarczy słonecznej: 66,88 proc.

Poznań - początek: 9.42; maksimum: 10.51; koniec: 12.02; procent zakrytej tarczy słonecznej: 70,71 proc.

Szczecin - początek: 9.41; maksimum: 10.49; koniec: 12.00; procent zakrytej tarczy słonecznej: 74,92 proc.

Warszawa - początek: 9.47; maksimum: 10.56; koniec: 12.07; procent zakrytej tarczy słonecznej: 66,25 proc.

Wrocław - początek: 9.41; maksimum: 10.50; koniec: 12.01; procent zakrytej tarczy słonecznej: 68,04 proc.

A u mnie będzie tak:

W dodatku, wieczorem przyjdzie do nas astronomiczna wiosna, to jak tu się nie radować?
Oby tylko chmur było jak najmniej, a nawet jak będą to i tak będzie dziwnie, co nie?
Pozdrawiam już prawie zupełnie wiosennie :-)



środa, 18 marca 2015

Toksyczna matka?

Paskudny dzień dzisiaj. Nie, na na dworze, w moim sercu jest paskudny, jest paskudny w mojej głowie. Są w niej takie myśli których nigdy nie wypowiem, serce skrywa emocje którymi nigdy się nie podzielę. A może warto? Ten blog miał być o wszystkim i o niczym, a widze że powoli staję się moim powiernikiem. No dobrze, niech będzie.

Cały dzień dzisiaj wynajduję artykuły i analizuję. Czytam o toksycznych matkach. Dlaczego? Bo może właśnie mnie to dotyczy? Nie potrafię żyć z własną córką, raz jest lepiej, raz gorzej, ale ogólnie to bryndza po prostu. Człowiek najpierw zawsze obwinia siebie. Wróć - nie człowiek, JA obwiniam najpierw siebie. Skoro ja jestem wszystkiemu winna, gdzies musi być tego przyczyna. No to czytam. 

Cechy toksycznej matki (ze strony http://dzielnicarodzica.pl):
  • Nadopiekuńczość
Najbardziej trująca z możliwych toksyn. Nie pozwala dziecku dojrzeć, usamodzielnić się, odciąć pępowiny i cieszyć się życiem. Ogranicza i blokuje zdobywanie doświadczeń. Nadopiekuńczość to żadne matczyne kochanie, tylko chęć kontroli za wszelką cenę, poprzez rzekomą „dobroć”. Wyręcza, usprawiedliwia, „wie”, co dla jej dziecka najlepsze. Najchętniej zorganizowałaby mu cały świat i autonomię dziecka odbiera jako zagrożenie dla jej miłości. A dziecko się dusi – im większe, tym bardziej. Jest wytresowane jak cyrkowa małpka: pięknie występuje, ogarnia pamięciowo każdy materiał. Matka puchnie z dumy i jest przekonana, że to wszystko robi dla dobra własnego dziecka. Nie zauważa, że dziecko nie ma czasu na zabawę, na nawiązanie pierwszych przyjaźni, na trenowanie relacji z rówieśnikami na innym gruncie niż szkoła. Nie widzi, że w pogoni za przyszłym „sukcesem” pozbawia swoje dziecko dzieciństwa. 
  • Poświęcanie się
To kolejna zmora. Zawsze podszyte poczuciem krzywdy i wpędzaniem w poczucie winy „niewdzięcznego” dziecka. Nikt nie potrzebuje i nie chce niczyjego poświęcenia, zwłaszcza własnej matki. Co innego świadomy wybór: rezygnuję z pracy, bo chcę pierwszy okres życia mojego dziecka tak właśnie spędzić. Zarzucanie dziecku, że dla niego matka zrezygnowała z „kariery”, że wszystko oddała w imię jego dobra – jest kłamliwą manipulacją. Za takim przejawem przemocy (a tak!) stoi zwykle jej neurotyzm i niespełnienie. Obarczanie dziecka poczuciem winy za własne frustracje i nieumiejętność życia to wyraz niedojrzałości i zaburzonego funkcjonowania matki. Za tym zwykle stoi chęć kontroli i podporządkowania sobie wymykającego się dziecka. Szantaż emocjonalny („Ja dla ciebie to czy tamto, a ty pięknie mi się odwdzięczasz”) i roszczeniowość w imię rzekomych poświęceń uniemożliwia dziecku normalne życie, powodując złość, poczucie winy, poddanie się i głębokie zaburzenia nerwicowe.
  • Domaganie się całkowitego oddania emocjonalnego
Matka za wszelką cenę chce utrzymać pozycję najważniejszej osoby w życiu dziecka. Nie bierze pod uwagę tego, że naturalnym procesem jest zmiana i że jej rolą jest przygotowanie dziecka do dorosłego życia, bycia partnerem i rodzicem. Zamiast uczyć córkę szacunku do siebie samej, a syna, jak warto traktować kobiety, najchętniej ubezwłasnowolniłaby własne dziecko, by dało jej taką miłość, jakiej nie otrzymała od wybranego przez siebie partnera. Posunie się do udawania choroby i wzywania dziecka pięć razy w tygodniu w środku nocy lub przed ważnym towarzyskim wydarzeniem dziecka, w którym miała nie brać udziału, ataków wymówek albo „rezygnacji” („No tak, jedź sobie na ten weekend, a ja zostanę sama. Może umrę, to nie będziesz mieć więcej ze mną kłopotu…”).
  • Bierna służąca
Uzależniona od mężczyzny lub od dziecka (co ciekawe, to rzadko idzie w parze!), sama o niczym nie decyduje. Toleruje każde zachowanie swojego partnera lub dziecka. Nie umie zadbać ani o siebie, ani o dziecko, bo jeśli daje się terroryzować jednemu lub drugiemu, to dbanie jest niemożliwe. Nie wie, jak ustalać zasady. Ba! Nie wie, jakie one powinny być! Nie ma mowy o jakiejkolwiek konsekwencji, bo nikt nie ma zwyczaju liczyć się ze służącą. Niedecyzyjna, bierna, nieszczęśliwa, wpędza w poczucie bezsensu niczemu niewinne dziecko.
  • Szafowanie „dobrem” dziecka
W zależności od osobistego wygodnictwa: toleruje przemoc domową („przecież dziecko powinno mieć obydwoje rodziców”) lub rozwala istniejący związek(„dziecko powinno mieć szczęśliwą matkę, a z ich ojcem taka nie jestem”). Cacka się z rodzinnym przemocowcem jak ze zgniłym jajem, nie widząc, że rujnuje psychikę dziecka.
Przeciwny biegun: sprowadza do domu i swojego łóżka kolejnych wujków, nie biorąc pod uwagę, że kalejdoskop jej miłosnych porażek burzy poczucie bezpieczeństwa dziecka.
Tylko toksyczna, ograniczona matka uniemożliwia dziecku kontakty z ojcem– najczęściej w imię osobistej zemsty zawiedzionej kobiety, ale z niesieniem na sztandarze „dobra” dziecka (nie mówię o sytuacji, gdy ojciec nie trzeźwieje lub rzeczywiście skrzywdził dziecko). Nie patrzy, jak rozwiązać sprawę spotkań, by było to z największą korzyścią dla dziecka. Zabrania, bo… i tu następuje cała litania bzdur, w jej oczach utwierdzających ją w słuszności podjętej decyzji.
Dla „dobra” dziecka toksyczna matka despotycznie przejmuje ster jego życia w swoje ręce. Lepiej wie, jakie studia ma skończyć, z kim się zadawać, jak spędzać wolny czas. Płaci i wymaga całkowitej lojalności i poddania. „Niesubordynacja” kończy się emocjonalną karą, a nawet zerwaniem wszelkich kontaktów (taką postawę również dość często przejawiają ojcowie).
  • „Przyjaciółka” – taka „od serca”
Zwierza się dziecku ze swoich rozterek, obarczając je sprawami, które zwyczajnie je przerastają. Dopytuje o intymne szczegóły z życia dziecka, udziela rad, zabiera na swoje imprezy jako osobę towarzyszącą. Ma z dzieckiem sekrety przed ojcem, trzyma z nim przeciw niemu sztamę. Z szesnastolatką pali papierosy, siedemnastolatkowi kupuje piwo. Nie wie, że w ten sposób nie zagłuszy swoich wyrzutów sumienia (bo np. skrycie sama nadużywa alkoholu albo w swoim mniemaniu nie spędza z dzieckiem wystarczającej ilości czasu), a jedynie zrobi mętlik w głowie dziecka, które przyjaciół dobierze sobie samo, a potrzebuje, by rodzic był odpowiedzialnym, stabilnym przewodnikiem, rozsądnym tłumaczem rzeczywistości. Zaprzyjaźnić chce się także z partnerem dziecka. Jeśli ma córkę – będzie kokieteryjna, „młoda”, „atrakcyjna”. Gdy ma syna, każda jego dziewczyna będzie dla niej fantastyczna, ale… I tu po cichutku zaczyna się sączenie jadu: zgrabna, ale nogi ma dość krótkie; fajnie się urządziliście, całe szczęście, że mój syn ma dobry gust; wyjazd to dobry pomysł, tylko czemu jedziecie w góry, skoro ty tak lubisz morze..?
  • Frustratka
Wiecznie niezadowolona (powód zawsze się znajdzie), krytyczna, nadmiernie wymagająca uwagi. Źle się wyraża o ojcu dziecka, wciąga je w rodzicielskie rozgrywki (to także zdarza się ojcom). Biedne dziecko – jak ono potem samo ma być odpowiedzialnym partnerem i nietoksycznym rodzicem?? Matka skłócona z całym światem (albo ze znaczącą jej częścią) to podwalina problemów psychicznych dziecka. Także matka nadmiernie rywalizacyjna jest generatorem problemów: porównuje swoje dziecko z innymi i albo święci triumfy wbijając siebie w pychę i fałszując obraz rzeczywistości, albo jest niezadowolona.
Jeśli przenosi maskowaną agresję ze swojej matki (najczęściej w relacjach matka – córka) lub ojca (relacja matka – syn), nigdy nic jej nie zadowoli, zawsze znajdzie powód do narzekania i wyrzutów, wpędzając dziecko w chorobliwe zapotrzebowanie na aprobatę. Brak konsekwencji świadczy o słabości wewnętrznej i ma związek z ogólnym niezadowoleniem matki z siebie i życia. Zabrania czegoś, po czym pod wpływem wymuszenia ustępuje (uwaga! Zmiana zdania pod wpływem argumentów i negocjacji jest jak najbardziej zdrowa, natomiast uleganie dla świętego spokoju, pod wpływem wrzasków lub niezadowolenia dziecka, to postępowanie toksyczne, prowadzące do rozchwiania wewnętrznego obydwojga).
  • „Sprawiedliwa”
We własnych oczach oczywiście. Bardzo dba o to, by traktować dzieci po równo i tak samo, co powoduje głębokie poczucie niesprawiedliwości w starszym dziecku, bo zwykle od niego więcej się oczekuje mniej dając mu w zamian. Ze zdziwienia przeciera oczy, że jej „sprawiedliwość” powoduje złe relacje między rodzeństwem i wieczne wojny. Drugim końcem kija jest jawne nierówne traktowanie, czyli faworyzowanie któregoś z dzieci – często tego sprawiającego więcej kłopotów. Oczywiście percepcja dziecka jest taka, że może odczuć krzywdę z powodu, który rodzicowi w życiu nie przyjdzie do głowy.
  • „Obecna nieobecna”
Spędza z dzieckiem bardzo dużo czasu. Fizycznie, bo rzeczywiście w ogóle tego czasu nie spędza z nim. Co z tego, że są cały dzień w domu, jak tak naprawdę albo nie ma czasu się dzieckiem zająć (praca, komputer, portale społecznościowe, sprzątanie, maseczka, rozmowy telefoniczne z darmowymi minutami…), albo nie ma na to ochoty, tylko wstydzi się do tego przyznać nawet sama przed sobą. Nie przyjdzie jej do głowy, by spędzić pół godziny dziennie całkowicie i tylko z dzieckiem (bez innych czynności, odbierania telefonu, oglądania serialu, odkurzania), by miało ono poczucie, że jest ważne i kochane. Lepsze konkretne pół godziny przytulania, wariowania i wspólnego tarzania się po dywanie, niż cała doba udawania.
  • Matka pijąca
Robi większe spustoszenie w psychice dziecka niż pijący ojciec, chociaż w obydwu przypadkach dziecko wyrasta na Dorosłe Dziecko Alkoholika (och, ileż protestów słyszałam: ja nie jestem żadnym dzieckiem alkoholika, tylko mój rodzic po prostu czasem się nie kontrolował…). Kłopoty z samooceną (nieadekwatnie zaniżona lub zawyżona), nadobowiązkowość lub totalne mentalne lenistwo, brak poczucia bezpieczeństwa i lęk przed bliskością to dziedzictwo dorastania w domu z alkoholem. Bez terapii DDA bardzo trudno – jeśli w ogóle możliwe – jest zbudować zdrową rodzinę.

***********************
Jak zapewne większość matek, z powyższego opisu znajduję co nieco u siebie. Nadopiekuńczość i poświęcenie się - moje dziecko raczej zarzuca mi ich brak. Rodzice widzą zaś odwrotnie, dla nich pozwalałam sobie na zbyt wiele no to teraz mam. Według mnie najwięcej toksycznego spustoszenia w życiu córki wyrządziła moja teściowa, która, nie zrozumcie mnie źle, jest naprawdę wartościową osobą, ale to właśnie ona pod pozorem nie wtrącania się starała się panować nad wszystkimi na odległość. Według córki jestem nienormalną frustratką, wariatką, nawet ostatnio zarzuciła mi schizofrenię bo rzekomo zrobiłam coś czego nie zrobiłam. Wiele mogę znieść, ale to ostatnie to już jest stanowczo zbyt wiele. Ponad rok zajęło mi wygrzebywanie się z matrixa jakim uraczył mnie jej ojciec, kiedy nie wiedziałam co jest prawdą a co kłamstwem, a rzeczywistość mieszała mi się ze snem, kiedy naprawdę myślałam że zwariowałam. Na szczęście moja lekarka przekonała mnie że jestem całkowicie zdrowa. A teraz mija kolejny rok i moja własna córka chce mi zafundować to samo. 
Czy ja naprawdę jestem nienormalna że chcę spokoju w swoim własnym domu? Że chcę od pracującej córki odrobinę wkładu w rachunki czy zakup jedzenia? Że wymagam od niej wychodzenia na papierosa, sprzątania po sobie, spłukania wanny, starcia kuchenki po gotowaniu żarcia które ona dla siebie (!) gotuje z moich produktów, że nie życzę sobie wynoszenia moich kosmetyków i nie odkładania ich na miejsce, że chcę żeby mój dom wyglądał jak dom a nie slamsy? A może właśnie jestem nienormalna, bo powinnam zadzwonić na policję za zakłócanie spokoju, złożyć wniosek do sądu o nakaz eksmisji, może powinnam wynieść walizki z jej rzeczami na ulicę i wymienić zamki... 
Ja nie chcę wyrzucać dorosłej córki na bruk, ale oczekuję w zamian choć trochę szacunku. Tak, czuję się "bierną służącą", która za każdą próbę porozumienia jest atakowana, a wstrętne słowa mogą zmieść każdy uśmiech z jej twarzy. I wtedy nastaje ciemność. A ja w ciemności dłużej żyć nie chcę. Czterdzieści parę lat i ciągle to samo. Historia zatacza koło. 
Jestem córką toksycznej matki i matką toksycznej córki.
Potrzebuję krótkiego cięcia. W końcu chcę spokoju...

wtorek, 17 marca 2015

Scenka z życia

Wracam z pracy do domu. Otwieram bramę, parkuję. Zostawiam bramę otwartą bo córka dzwoniła wcześniej prosząc czy mogłabym ją podwieźć do centrum handlowgo bo musi sobie buty kupić. No to przecież zamykać nie będę. Wchodzę do domu. Córka krząta się w kuchni, coś tam czyści, trzaska brudnymi naczyniami.
- Dzień dobry córeczko - mówię.
Wita mnie lodowate spojrzenie zielonych oczu. Czuję się przekłuta soplami w siedemnastu co najmniej miejscach. Patrzę pytająco.
- Popatrz jaki syf ja muszę sprzątać! Przez cały weekend nic nie zrobiłaś i tylko cała kuchnia zawalona garami po tym gotowaniu. I kto to ma wszystko wyczyścić? Ja, jak zwykle tylko ja, ciągle tylko ja w tej kuchni sprzątam a ty sobie idziesz do pracy i taki syf zostawiasz. Lepiej zejdź mi z oczu i zastanów się nad sobą!
Prawa brew podskoczyła mi nieco wyżej niż lewa, położyłam torbę na stole, parsknęłam śmiechem. Córka nie wytrzymała, zaczęła się śmiać. Nic nie mówiąc, udałam się na górę.
Z kobietą w czasie okresu się kłócić nie będę.
Kurtyna.

Pozdrawiam wtorkowo. 

poniedziałek, 16 marca 2015

Na dnie morza

Bardzo cieszę się że wybrałam się na spacer właśnie w TO miejsce i w TYM czasie. To moja prześliczna ukryta plaża. Wczoraj po raz pierwszy jednak znalazłam się na niej w czasie zupełnego odpływu i oto co zobaczyłam:


Chłop widząc to cieszył się jak dziecko i z marszu zaczął mi opowiadać całą historię. Sprawdziłam, wszystko się zgadza. To co widzicie na załączonych obrazkach, to pozostałości  brytyjskiego miniaturowego okrętu podwodnego X24.


Prace nad nowym typem miniaturowych okrętów podwodnych rozpoczęły się w Wielkiej Brytanii w 1941 roku. Budowa pierwszej jednostki serii, która otrzymała oznaczenie "X-3", rozpoczęła się pod koniec 1941 roku. W latach 1942-1944 do służby weszło 20 jednostek tego typu.


Nowe okręty miały mieć stosunkowo niewielki zasięg i w związku z tym w pobliże celu miały być holowane przez standardowe okręty podwodne. Uzbrojenie okrętów składało się z dwóch min o masie 1,6 t wyposażonych w zapalnik czasowy, które miały być zwalniane w pobliżu atakowanego celu.

Pierwsze dwie jednostki "X3" i "X4" służyły do zadań szkoleniowych. W styczniu 1943 roku oddano do służby 6 okrętów tego typu noszących oznaczenia od "X-5" do "X-10", które miały być wykorzystane w walce.

Po raz pierwszy okręty wykorzystano bojowo podczas operacji Source, której celem było wyeliminowanie z czynnej służby niemieckich ciężkich okrętów stacjonujących w norweskim fiordzie Altafjord. W wyniku operacji utracono wszystkie 6 jednostek, które brały w niej udział.

Okrętom "X6" i "X7" udało się umieścić ładunki pod kadłubem pancernika "Tirpitz". W wyniku eksplozji niemiecki okręt doznał poważnych uszkodzeń i nie udało się doprowadzić go do pełnej sprawności do czasu, gdy zatonął w wyniku nalotu alianckich samolotów w 1944 roku.

15 kwietnia 1944 roku "X24" wszedł do fiordu prowadzącego do Bergen w celu zatopienia doku wykorzystywanego do remontu niemieckich okrętów. Akcja zakończyła się częściowym sukcesem, ponieważ omyłkowo podłożono ładunki pod niemiecki statek, który cumował w pobliżu. Statek zatonął, właściwy cel jednak uniknął uszkodzeń.

Jedyny pamiętający służbę i ocalały w całości miniokręt (X24)  zachowany jest w Royal Navy Submarine Museum w Gosport w południowej Anglii.
 

To co widzicie na obrazkach to pozostałości dwóch okrętów typu XT. To są, poza wspomnianym już okazem X24, jedyne ocalałe wraki, które można napotkać na plaży Aberlady w czasie głębokich wiosennych odpływów. Na zdjęciach powyżej pierwszy wrak.


Drugi wrak znajduje się nieco dalej, widać go w dali za tym kamieniem przeciwczołgowym. Cała plaża była kiedyś upstrzona takimi kamieniami.


A oto drugi wrak, trochę słabiej zachowany. Oba wraki zostały tu specjalnie przewiezione w 1945 roku i przymocowane do tych olnrzymich bloków kamiennych w czasie odpływu.


Wraki służyły jako obiekty do ćwiczeń wojskowych, używane jako cel dla samolotów bombowych.


Poniżej widzicie właz rozerwany pociskiem. 


Większość szczątków pozostała zachowana w całości, wynurzyła się samodzielnie i osiadła na piasku. Jak powiedziałam wcześniej, byłam na tej plaży kilka razy ale zawsze była tam woda, tym razem się udało.


Jakby ktoś był ciekawy jak takie maleństwo w rzeczywistości wyglądało, zapraszam na ten krótki filmik, nie trzeba słuchać, wystarczy patrzeć. 


A oto co jeszcze znależć można na dnie morza, znacznie bliżej wyjścia z plaży:


Pozostałości jakiegoś samochodu bardzo starej konstrukcji. 


Zostało mi wytłumaczone dokładnie co i jak i dlaczego ta konstrukcja jest stara, ale jakoś za bardzo się na mechanice nie znam, co nie przeszkadzało mi w podziwianiu :-)


A na deser, już w drodze powrotnej, całkiem niedaleko bo może jakieś 50 metrów od nas, pojawił się zarys sarenki. Długo nie wiedzieliśmy czy to żywe zwierzę czy może strach na wróble.


Okazało się cąłkiem żywe, w dodatku w małym stadzie. 


Oczywiście żałowałam że nie miałam przy sobie prawdziwego aparatu, ale nawet na fotografii zrobionej komórką można zauważyć śmieszne białe ogonki, które podskakiwały śmieszne w czasie susów. 


I taki to był mój przedwiośniowy spacer :-)

Pozdrawiam serdecznie.

piątek, 13 marca 2015

Humor na piątek trzynastego :-)

Dzisiaj misz masz, mam nadzieję że się uśmiechniecie :-)


******
Mężczyzna około 40-tki pomykał szosą w swoim nowiutkim Porsche. Kiedy już dwukrotnie przekroczył dozwolona prędkość we wstecznym lusterku zobaczył charakterystyczne czerwono-niebieskie migające światełka. Pewien mocy swojego samochodu ostro przyspieszył, ale wóz policyjny nie dawał za wygraną. Po chwili zdał sobie jednak sprawę, że w ten sposób może przysporzyć sobie wielu kłopotów i zjechał na pobocze. Policjant podszedł do niego, bez słowa sprawdził prawo jazdy i powiedział:
- To był dla mnie długi dzień, zbliża się koniec mojej zmiany, na dodatek jest piątek trzynastego. Mam dość papierkowej roboty, więc jeśli znajdzie pan jakieś dobre wytłumaczenie na swoją ucieczkę, pozwolę panu odjechać bez mandatu. 
Mężczyzna pomyślał chwilkę i powiedział:
- W zeszłym tygodniu moja żona zostawiła mnie dla jakiegoś policjanta. Bałem się, że chciał mi ją pan oddać.
- Życzę miłego weekendu - powiedział policjant.


******
Wraca mężczyzna całkowicie nawalony do domu, staje przed lustrem i bekając pyta:
- Lustereczko, lustereczko powiedz przecie - kto ma największego ch**a w świecie?
- Ja! - odzywa się kwaśno małżonka.


******
Przychodzi facet do burdelu z psem na smyczy i zamawia dziewczynę: 190 cm wzrostu i 40 kilo wagi. Na to właściciel:
- Ależ proszę pana, to niebywały okaz, za który trzeba extra zapłacić.
- Pieniądze nie grają roli!
- Nie ma sprawy - odpowiada właściciel, ale proszę przyjść jutro, to taką panu sprowadzę.
Na drugi dzień tak, jak było w umowie, facet z pieskiem czekają w pokoiku na panienkę. Nagle wchodzi 190cm wzrostu, 40 kg wagi, niebywały okaz. Na to facet do niej ostrym głosem:
- Na cztery łapy już!
Ta w mgnieniu oka padła.
- Na to on delikatnym głosem:
- No widzisz Reksio, tak będziesz wyglądał, jak nie będziesz żreć!


******
Turysta w Zakopanem wchodzi do baru, siada przy barze i pyta:
- Barman, co polecisz do picia?
Barman na to:
- Ano, panocku drink "Góra cy"!
Turysta:
- Jak to "Góra cy"?!
Barman:
- Widzicie, bierzemy sklanecke wina... no dwie... góra cy i wlewamy do garnka. Później bierzemy sklanecke piwa... no dwie... góra cy i wlewamy do tego samego garnka. Następnie sklanecke wódecki... dwie... no góra cy i wlewamy to do tego samego garnecka. Na koniec bierzemy sklanecke koniacku... no dwie... góra cy i wlewamy do garnka. Garnek stawiamy na ogniu i miesając grzejemy cas jakiś. Później nalewamy i pijemy sklanecke... dwie... no góra cy. Po wypiciu wstajemy... robimy krocek... dwa... no góra cy!


******
Inspekcja Sanepidu kontroluje wytwórnie wielkanocnych pasztetów. Inspektor pyta jednego z pracowników:
- Czy te wasze zajęcze pasztety rzeczywiście są robione z zajęcy?
- O tak !
- I tylko z zajęcy?
- No, szczerze mówiąc, to dodajemy trochę koniny.....
- Trochę, to znaczy ile ?
- Pół na pół: jeden zając, jeden koń...


******
Na ławce w parku siedzi staruszek i strasznie płacze.
Podchodzi do niego przechodzień i pyta:
- Dlaczego Pan płacze?
- Synu mam 88 lat, dwa tygodnie temu ożeniłem się z najseksowniejszą laską w okolicy, ma 22 lata wymiary 90/60/90, super gotuje, kochamy się kiedy chce, wieczorem mi czyta...
- No to o co chodzi?
- Nie pamiętam gdzie mieszkam!

Udanego weekendu!


czwartek, 12 marca 2015

Równo czyli lepsze dla mnie.

Od wielu lat mówi się o równouprawnieniu płci. A jednocześnie wpaja nam się od urodzenia określone normy społeczne które determinują jak ma się zachowywać dziewczynka a jak chłopiec,
****
Tak zaczęłam ten post. Zaczęłam pisać a im więcej pisałam w tym głębszym byłam lesie, tym więcej drzew, tym więcej krzewów poplątanych, ścieżek prowadzących donikąd... Wyszło mi na że temat jest za obszerny i za bardzo kontrowersyjny i w ogóle to ja mam bardzo jasne i określony poglądy choć do feministki to mi bardzo daleko. Odpuściłam. Wykasowałam.
Ale tak sobie siedzę i siedzę i myślę i myślę...
Mężczyźni nie chcą równouprawnienia. Im się wydaje że zaraz zostaną zagonieni do garów. Ich argumenty, a uwierzcie mi, słyszałam to niejednokrotnie, są takie że jak kobieta chce równouprawnienia to niech sobie wniesie szafę na drugie piętro. I inne tego typu. Nosz kurna. Przecież to nie chodzi o przepychanki kto ma co robić tylko o godne traktowanie kobiet, na równi z mężczyznami. Owszem rozumiem że jak tylko mężczyzna pracuje i zarabia na rodzinę a kobieta zostaje w domu z dziećmi i zajmuje się domem to wiadomo że nie oczekuje się od niego żeby jeszcze obiady gotował, no chyba że chce. Ale twierdzenie że "ona przecież siedzi w domu nic nie robi" to już jest cios poniżej pasa. Nie będę dłużej na ten temat elaborować bo nie widzę sensu. Za to powtórzę to co napisałam w pewnym komentarzu na facebooku i nawet to rozszerzę.
W ciągu całego małżeńskiego życia nigdy nie skarżyłam się na złe traktowanie. No może pod koniec, ale wynikało to z czego innego. MIał być to związek partnerski. Mąż pracował, ja chwilę siedziałam z dziećmi, weekendy spędzaliśmy razem, potem ja poszłam do pracy, po pracy gotowałam, on zajmował się dziećmi, podział obowiązków był mniej więcej równy. Czasami narzekał że musiał czyścić łazienkę, na to ja że jak raz na pół roku to zrobi to nie znaczy że zajmuje się sprzątaniem bo normalnie robiłam to ja. Tak samo z gotowaniem. Gotowałam zawsze po przyjściu z pracy, ale że kończyłam pół godziny później i miałam dalej do domu, to nie mógł wytrzymać i jadł kanapki, potem nie był głodny na czas obiadu i tak czasami następowały nieporozumienia na tym tle, bo wiadomo, żaden kucharz nie lubi jak ugotuje a ktoś potem nie je. Raz na jakiś czas mąż lubił sobie wyjść z kolegami na piwo. No i super, dlaczego ma nie wychodzić, przecież należy mu się chwila odpoczynku. Ale ja już sobie nie mogłam pozwolić na wyjścia z koleżankami, sama sobie tłumaczyłam że wolę z dziećmi, że pieniędzy nie ma i takie tam wymówki, wiadomo jak jest, wiele z Was robiło na pewno tak samo i nie zapierajcie się że nie. Szlag mnie trafił raz jak się dowiedziałam że niektórzy koledzy zabierali czasami żony na te piwne wieczorki. Mój eks małż nie.
Potrafił za to wydać 3 tys. funtów na kurs którego nie chciało mu się kończyć, a mi awantury robił o krem za 10 funtów. Ale było równouprawnienie, a jakże! Pamiętam, sobie kupił wieżę hifi Sony za parę tysięcy złotych, mi na pocieszenie dostały się perfumy Calvin Klein i olejek do zmywania makijażu Loreal. W badmintona gramy oboje, rakietki więc trzeba. Sobie więc rakietkę do za 150 funtów, mi za 46. Sobie buty za 80, mi za 30. Sobie nowy samochód, a mi używany, choć to ja woziłam dzieci do szkoły i jeżdziłam znacznie więcej od niego. I tak było zawsze, czy w Polsce czy w UK. Kwiatka dostałam w ciągu 20 lat DWA razy. Na 20 rocznicę ślubu kupiłam mu złote spinki do mankietów. On mi kupił... porcelanowy domek na ciasteczka. I pomimo że zarabiał w końcu dwa razy tyle co ja kazał mi się na wszystko składać po połowie. Wydatki na dzieci po połowie, rachunki po połowie, jedzenie po połowie, nawet piwo w pubie po połowie. No dobra, jedzenie wywalczyłam że płaciłam jedną trzecią, ale udowodniłam że pił i żarł dwa razy tyle co ja. Równo-kurna-uprawnienie! Małżeństwo skończyło się jak zaczęłam stawiać na swoim.
Do dzisiaj czuję jeszcze lekkie zażenowanie jak mężczyzna w restauracji płaci za kolację...

środa, 11 marca 2015

O snach, numerologii, horoskopach i takie tam...

Obiecałam Krysi że jak dzisiaj nie napiszę to znaczy że wygrałam dużo pieniędzy na loterii. Piszę więc znaczy że nie wygrałam, buuu... To a propos tego gówna co mi sie śniło (przepraszam za wyrażenie ale to było gówno prawdziwe). No bo niby jak się kupa śni to szczęście będzie.
Od wielu lat interesuję się znaczeniem snów, numerologią, horoskopami. Nie jest to jakiś mój hopel straszliwy, ale lubię czytać, porównywać, analizować. Oczywiście zawsze analizowałam dokładnie każdego nowego i potencjalnego partnera, nie po to żeby odrzucić na podstawie horoskopu, aż taka naiwna to nie jestem, ale po prostu żeby mieć jakąś wiedzę w razie jakby co. Myślę że nawet jakby mi się zdarzyła jakaś ogromna niezgodność znaków to bym spróbowała, żeby potwierdzić lub zaprzeczyć moją teorię. Specjalnie tutaj podkreśliłam słowa "nawet jakby" bo o dziwo w ciągu całego życia nie zdarzyło mi się partnerować z na przykład Baranem, który jest dla mnie całkowitą opozycją. Oczywiście mam znajomych spod tego znaku, w rodzinie też się zdarzają, na szczęście nie najbliższej (!) i daję radę się z nimi porozumiewać, ba, mój wieloletni przyjaciel był Baranem (okazał się baranem też), a mój ex teść  (zodiakalny Baran) napisał nawet fraszkę na swój temat: "Rozum, nie rogi, Baranie drogi..." tak że na pewien dystans nie mam z tym problemu, ale stwierdzić mogę z całą pewnością że z zadnym Baranem nie mogłabym pokojowo żyć pod jednym dachem.
Doskonale porozumiewam się natomiast z Bykami i Pannami. To jest po prostu tak że coś klika i już. Nie myślcie tylko że ja każdą nowo poznaną osobę pytam od razu o znak zodiaku. Nie pytam. Czasami tak wychodzi w rozmowie, czasami przy głębszej znajomości chce się po prostu znać datę urodzin, choćby po to żeby życzenia złożyć.  Facebook jest bardzo pomocny w tych sprawach ;-)
Osobiście nie wierzę w horoskopy typu "co Cię spotka w najbliższym tygodniu". Wierzę natomiast że podział ludzi ze wzgledu na daty urodzenia jest w jakiś sposób uzasadniony, na podstawie wieloletnich obserwacji chociażby. Oczywiście że osobowość czy charakter kształtują się w zależności od pozycji społecznej, wychowania, przeżytych wydarzeń itepe, ale jakieś zalążki znajdują się w nas od urodzenia i tego nie da się wyplenić. Ważne jest natomiast poznanie siebie, ponieważ ta wiedza to potężna broń w walce z przeciwnościami. Nie każdy z niej niestety korzysta a szkoda bo możnaby uniknąć wielu nieprzyjemnych, niekorzystnych sytuacji życiowych. Według mnie analiza zodiakalna pomaga w zrozumieniu siebie i innych ludzi, bo nie na wszystko zwracamy przecież uwagę, nie każdą cechę charakteru zauważamy u siebie nawet gdy jest to ewidentne. Umysł ludzki tak bowiem pracuje że neguje się to co dla nas niepożądane. Na przykład kłótliwa baba może nie wiedzieć że jest kłótliwa, nawet jak jej to powiedzą dziesiątki osób. Ale jak przeczyta w książce to się zastanowi. To tyle tytułem dygresji. Nie jestem autorytetem w dziedzinie horoskopów, ale interesuje mnie ten temat i zauważam w tym jakąś prawidłowość. A w prawidłowości to ja wierzę.
Numerologią się nie interesowałam zbytnio, ot z ciekawości, jakie są moje numery i co mogą znaczyć. Wyanalizowałam sobie ogólnie całą moją rodzinę i wyszło podobnie jak z horoskopami, jakaś prawidłowość jednak w tym istnieje. No i po to żeby się chwalić że jestem liczba mistrzowska he he! I z tej ciekawości poprosiłam Elę z bloga Zamyślenia, a właściwie to Ela sama mi zaproponowała szczegółową analizę numerologiczną. Szczęka mi opadła jak otrzymałam od niej emaila. Elce chyba też :-) Okazało się bowiem że spotkałam na swojej drodze mojego numerologicznego bliźniaka, liczbowo i charakterologicznie, w dodatku bardzo kompatybilnego horoskopowo. No i co? Numerologia twierdzi że na dwoje babka wróżyła, czasami to dobrze czasami źle, takie bliźniacze pokrewieństwo. Ale, i tu podkreślam to co już powiedziałam wcześniej, ważne żeby wiedzieć z czym trzeba się będzie zmierzyć. Na razie zmierzam do celu :-) Czyli do snów...
Z tymi snami to jest bardzo dziwna sprawa. Moja mama wierzy w sny i nigdy się nie zawiodła. Być może tę swoją "wiarę" odziedziczyłam po niej, być może została mi ona wpojona w domu rodzinnym. Jak w przypadku horoskopów, zbieram swą analizę przypadków przez cąłe życie po to by ewentualnie potwierdzić czy zaprzeczyć. Muszę przyznać że trochę się tej wiedzy boję bo to trochę tak jak z przewidywaniem przyszłości chociaż nigdy nie wiesz co tak naprawdę się wydarzy. Do jakiegoś czasu byłam przekonana że poprzez głupie sny sami kreujemy rzeczywistość i tak w pewnym sensie jest, jako przykład podam mój poniedziałkowy sen i zagranie na loterii. Wrócę do tego na końcu bo po to piszę ten post. Wszystko co teraz napiszę jest oparte na moich osobistych doświadczeniach i z doświadczeniami innych ludzi nie ma nic wspólnego. To są moje osobiste przemyślenia, nie wyczytane w książkach, nie wysłuchane od ludzi. Otóż doszłam po latach do wniosku że te prawdziwe prorocze sny zdarzają się bez naszego udziału, choć niekiedy napędzane naszą świadomością. Podam najbardziej znaczące przykłady z mojego własnego życia.
Kiedy byłam w pierwszej ciąży, bardzo chciałam mieć synka. Tak bardzo że wszystko planowałam pod płeć męską. I tak około czwartego miesiąca miałam ten sen na który nie zwróciłam wtedy wcale uwagi, ale zapamiętałam bo był to jeden z tych w których cię paraliżuje i nie możesz krzyczeć a chcesz. Śniła mi się ulica koło mojego rodzinnego domu, szłam z małą dziewczynką za rękę i ta dziewczynka wyrwała mi się i wbiegła wprost pod nadjeżdżającą wielką ciężarówkę. Wtedy najbardziej zwróciłam uwagę na fakt że stałam jak wryta i krzyczałam choć krzyk nie wydobywał się z moich ust... Po paru miesiącach urodziłam dziewczynkę. Kiedy byłam w ciąży drugi raz, śniło mi się że szłam w pochodzie pierwszomajowym (!) z córeczką za rękę, ona machała chorągiewką a ja na drugiej ręce trzymałam małego chłopczyka. Który też machał chorągiewką. Po paru miesiącach urodził mi się syn.
W tym miejscu chcę zaznaczyć że z mamą różnimy się tym od siebie że ona widzi szklankę w połowie pustą a ja do połowy pełną. I tak samo jest ze snami. Ona zwraca szczególną uwagę na sny "złe", po każdym takim śnie wyczekuje czarnych wieści. Zawsze wie kiedy ktoś z nas jest chory, zawsze wtedy dzwoni "bo jej się źle śniło". Ja zwracam uwagę na sny "dobre". Ze złymi snami u mnie jest tak że budzę się pełna niepokoju i ten niepokój chodzi za mną przez cały dzień, ale nie wyczekuję złych wieści, po prostu chodzę chmurna. Za to "dobre sny"...  Chcecie przykład? Mąż pracował przy jakimś projekcie, oczekiwaliśmy więc jakiejś tam konkretnej zapłaty, zgodnie z umową. Pewnego dnia przyśniła mi się przepiękna młoda jabłonka, rosła w naszym salonie, w miejscu gdzie zawsze stała choinka. Była pełna czerwonych pachnących, przepięknych jabłek. I co? Następnego dnia dowiedziałam się że projekt wyszedł ponad miarę i mąż dostał premię w wysokości, bo ja wiem, piętnastu miesięcznych ówczesnych pensji? Plus zapłata za projekt oczywiście. Od tej pory wyczekuję tej jabłonki w snach, ale jakoś mi się nie śni :-)
No a teraz do puenty, bo chodzi o te kupy z poniedziałkowego snu. No więc przyśniło mi się pole kupowe, wdepnęłam na koniec czystym butem, super myślę, jakieś szczęście się wydarzy, trza w loterię zagrać. Napomknęłam o tym w poście w poniedziałek, Krysia kazała zagrać, zagrałam, a co, szczęśniu trzeba pomagać, czyż nie?
Wróciłam z pracy do domu wieczorem, wjechałam na podwórko, zamknęłam bramę. W drodze na piętro wyjrzałam odruchowo przez okno i co zauważyłam?


Widzicie to? Nowiutka, biała, błyszcząca, długa na cały zakręt linia? Oznaczająca zakaz parkowania? Pamiętacie mój post sprzed dwóch tygodni, w którym skarżyłam się na blokowanie mi wyjazdu? Tadam! I oto lokalny urząd w przeciągu dwóch tygodni rozpatrzył moją prośbę pozytywnie i nawet nie musiał mnie o tym zawiadamiać :-) Czyli co? Czyli sny się spełniają, a kupa zwiastowała "szczęście". Jeszcze jeden kamyczek do mojego ogródka skojarzeń. A w loterię od teraz gram regularnie. Postanowione. 

wtorek, 10 marca 2015

Wiosna proszę Państwa, wiosna...

Wczoraj był poniedziałek, a w poniedziałki czasami nie mam dobrego humoru. Co przerzuca się potem na cały tydzień. No i tradycyjnie wczoraj też poziom samopoczucia zaczął mi podupadać wieczorem, szczególnie jak weszłam do pokoju córki pozbierać brudne kubki bo nie bylo już z czego pić. Córka była w pracy, tak że niczyjego spokoju nie naruszyłam jakby sie kto pytał, a wchodzę tam jedynie w ramach najwyższej potrzeby, tak jak powyżej. No i co oczy moje bystre ujrzały ukryte w kącie pod stertą brudnych ubrań? Opłaconą, zaadresowaną kopertę którą własnoręcznie przygotowałam w zeszły czwartek, a która miała zostać pilnie przez córkę nadana dnia następnego, a która zawierała jej własny osobisty (córki) pęknięty telefon, który w ramach ubezpieczenia (za które ja płacę) miał zostać ponownie pilnie naprawiony w ramach reklamacji, bo poprzednia naprawa jakoś im "nie wyszła". To ja się staram, wydzwaniam, pakuję do koperty a ona ma tylko pójść na pocztę i nadać bo to przesyłka kosztowna jest i ekspresowa za potwierdzeniem odbioru, i co? Przecież to jej zakichany telefon jest, bez którego czuje się jak bez ręki bo ani filmów pooglądać ani nic. No a najgorsze że okłamała mnie dwa razy, bo w piątek powiedziała że wysłała, a wczoraj potwierdziła, bo sprawdzałam online czy przesyłka dotarła i kiedy i nie mogłam sprawdzić, bo przecież jej nie było w systemie! No jak miała być skoro siedziała u niej w kącie pod sterą brudnych ciuchów??? Więc jak zobaczyłam tę kopertę to mało mnie szlag nie trafił, dobrze że jej nie bylo w domu bo nie wiem... Zostawiłam jej tylko kartke na której napisałam że jak firma do piątku nie dostanie telefonu to zostanie z palcem w nocniku. No i tak mnie wkurzyła że musiałam to publicznie opisać.
Ja takiej postawy nie rozumiem. Po prostu nie mieści mi się to w mojej wielkiej głowie. To wykracza poza granice mojej wyobraźni, to jest coś czego nie jestem w stanie i nigdy nie zrozumiem. Jak można olewać ważne sprawy i grać na zwłokę z samym sobą? Jak można samemu sobie robić na złość? Dla mnie odpowiedź jest jedna - wychowałam lenia i pasożyta który nie musi robić nic, tylko czeka aż matce się zrobi żal i znowu pomoże i załatwi wszystko sama. Ale nie tym razem ze mną te numery Bruner... Jak bardzo jest mi żal i jak bardzo jest mi przykro z powodu że się mnie po prostu olewa, tak bardzo zależy mi na samej sobie i nie zamierzam już dłużej grać w głupie gierki. Córka jest już od kilku lat dorosła i w końcu musi wziąć odpowiedzialność sama za siebie. A ja twarda muszę być, nie mientka. No.
A w ogóle to goofno mi się śniło. Dużo guffna, całe pole jego i mimo że starałam się nie wdepnąć to wzięłam i wdepłam. Buta miałam czystego i nie śmierdział we śnie. Na loterii mam grać czy co?
Wiosna, proszę Państwa, wiosna...


P.S. A podoba się Wam nowy wiosenny wystrój bloga?

poniedziałek, 9 marca 2015

W poszukiwaniu wiosny

Ona już jest, nie ma nawet co poszukiwać. Wiało przez weekend dość porządnie, ciężko było zdjęcia porobić, a jak już się zawezłam to mi bateria siadła w aparacie, zresztą, pomyślałam, po co znowu te same kwiatki robić, rok w rok to samo, przecież u mnie nic innego nie rośnie. Taki ekskjuz. A jak już baterie naładowałam to co innego przykuło moją uwagę.

No ale na początek to udało mi się zrobić kawałek wiosny z samochodu. Tak to u nas wygląda, cały pas pomiędzy jezdniami wysadzony krokusami. Jak przekwitną, pojawią się w tym miejscu żonkile.


Jakość do bani, ale jak mam jechać i robić zdjęcia to myślę że tyle wystarczy :-)


A w domu próbowałam robić zdjęcia tawułce, bo pięknie się zieleni. No nie dało się porządnie, bo wiatr taki, wszystko się trzęsie...


Pod tawułką jak zwykle Tiguś. Za Tigusiem kupa zeschłych liści i jakieś śmieci. Trzeba będzie to posprzątać.


Żeby nie było, dla upamiętnienia przedwiośnia żółte kfiattki :-)


I mój model. Jego to można fotografować, on jest urodzony do pozowania.


Żeby nie było że zabiłam klematisa... Pamiętacie? Pisałam o tym tu i tu. Krzak ma się dobrze i już odbija. Na kwiecie białe w tym roku nie liczę jednak...


Takie kfiattki też u mnie lubią rosnąć. Powiedziałabym że uwielbiają, uwielbienie jest jednostronne.


Model w modelowym ujęciu.


I trochę doopek zza krzaka. Miguśka się ukrywa.


W tu pasiasta doopka. 


Brzydki ten mój ogród jeszcze, pełen uschłych liści, nie uporządkowany, ach tyle pracy mnie czeka...


A teraz pokaz innej modelki :-) Ona najlepiej na zdjęciach wychodzi tak:


I takie zdarzenie z wczoraj - popatrzcie na ogon.


Cosik kotecka wystraszyło...


Nie minęła chwila a okazało się co. Chciałam sfilmować, ale się nie dało, dwie czarne błyskawice tylko śmigały wkoło garażu, obie takiej samej mikrości, niedożywione te koty czy co... No dobra, kto zgadnie, gdzie jest Miguśka? 

Zdjęcie Numer 1. 


Zdjęcie Numer 2.


Zdjęcie Numer 3.


No i tyle mojej relacji z poszukiwania wiosny. Ona już jest, ale ją jeszcze nie za bardzo widać spod kupy zeszłorocznych śmieci. No i płot muszę pomalować. Będzie się działo...

Pozdrawiam wiosennie :-)