środa, 29 maja 2013

Mój kot mnie nie kocha.

Tiggy to jest właściwie kot męża, bo to on go wybrał w schronisku. Na początku, jak to bywa, każdy w domu rywalizował o miłość kota, a on, jak to kot, wszystkich miał jednakowo w poważaniu i każdego obdarzał taką samą porcją zainteresowania. No może mnie szczególnie, bo przecież nie mogłam po schodach przejść żeby mnie łapą nie zaczepił czy zębiskami się nie wczepił. Łapę jeszcze znosiłam, bo pazurów swych raczej nie wyciągał, ale zębiska trudno mi było zaakceptować, szczególnie że zostawiały czerwone ślady na moich łydkach. No ale uczyliśmy się wszyscy kota, a on się uczył nas. Tiguś nie za bardzo wylewny jest w swych uczuciach, nie przychodzi na kolana, protestuje jak mu się czegoś zabrania ale też przymila niesłychanie gdy czegoś chce. Po tych trzech latach komunikacja z nim jest wręcz wspaniała, potrafi wskazać czego chce, a nawet zaprowadzić w miejsce gdzie to jest. Nie muszę chyba wspominać że w głównej mierze chodzi o jedzonko i smakołyki, ale o zdechłe myszy też. Tiguś kocha wszystkich tak samo.
Migusia to właściwie mój kot, chociaż to córka się z nią zaprzyjaźniła w schronisku. No ale jak tu się nie zaprzyjaźnić z maleńką czarną kulką która namiętnie wdrapuje ci się na ramiona? Dzisiaj kulka waży trzy kilo a na ramiona nadal się wdrapuje, ku utrapieniu córki bo to jej ramiona :-)
Od kiedy mamy Migusię czuję że mamy kota w domu. Nie żeby Tiguś kotem nie był, ale to po prostu dwa różne światy. Pewnie dlatego że mała jeszcze jest mała, a na pewno że była z nami od maleńkości, uwielbia pieszczoty, przesiaduje na kolanach, mruczy głośno gdy tylko ludzka dłoń zbliży się do jej futerka, przynosi zabawki i w ogóle, wulkan radości i energii. Co za kontrast do dystyngowanego Tigusia!
No i właśnie zdałam sobie sprawę że Migusia mnie już nie kocha. Bo jak była maleńka to spała ze mną na poduszce, albo pod kołderką. A teraz śpi na mężu. O!

poniedziałek, 27 maja 2013

Wróbel-party

Dziś będzie bez obrazków, bo nie zdążyliśmy zrobić.
Koty to są jednak straszne "autystyki", a mój Tiguś szczególnie. Jak tylko coś jest nie tak jak było, od razu się denerwuje. Pamiętacie jak kiedyś wyskoczyły mu trzecie powieki i nie w związku z chorobą tylko ze stresu? Bo zachwiał mu się cały bezpieczny świat kiedy pojawił się mały wszędobylski rywal w postaci Migusi. No to wczoraj znowu się przekonaliśmy o wrażliwości Tigusia.
Córka przy sprzątaniu (niebywałe - ona i sprzątanie!) zauważyła że dwa hamakowe legowiska na kocim drzewie wołają o pranie, rzeczywiście były już troszkę hm... usyfione, nie prane bowiem od nowości. Do pralki się tego wsadzić nie da, ale jakoś trzeba było wyczyścić. Mąż odkręcił, ja jakoś tam poszorowałam proszkiem i szczoteczką na podwórku, wypłukałam najsilniejszym strumieniem węża nad studzienką ściekową, żeby brudy z chemią trafiły od razu tam gdzie trzeba, jakoś wydusiliśmy, wytrzepaliśmy, rozwiesiliśmy, lekki wietrzyk, niech schnie.
Wieczorem oglądaliśmy film. Najpierw przyszła Migusia. Przebiegła po wszystkich jak zwykle, zasadziła się do skoku na drzewo, skoczyła.... a tam nic. Pooglądała zdziwiona, powęszyła, podziwiła się jeszcze trochę i poszła spać do syna na kolana. Za chwilę przyszedł Tiguś. On nie przebiega po wszystkich, wskakuje od razu na drzewo, na swój ulubiony hamak. Przeciągnął się, skoczył.... a tam hamaka nie ma! Nie ma jednego, nie ma drugiego, co jest? Zdziwienie owszem, ale jeszcze bardziej denna rozpacz wyzierała z oczu Tigusia, kiedy tak siedział na półce pod miejscem gdzie kiedyś było jego ulubione spanko, siedział i czekał. Teraz nie ma, może za chwilę się pojawi, może ja tylko śnię? - myślał. Nie minęło chwil wiele, jak jakiś delikatny hałas zwrócił naszą uwagę. Nagle, ni z tego ni z owego Tiguś strzelił maleńkiego pawika, małego jak pięć złotych. I uciekł. Po kilku minutach pojawił się znowu, zrozpaczony do granic możliwości udał się na swoje stare legowisko i zapadł w drzemkę.
Oczywiście hamaczki pojawiły się na swoich miejscach jeszcze tego samego wieczoru, czyste i pachnące, ale kotkom nie dane było być świadkami tej wzniosłej chwili bo spędzały uroczy czas na dworze.
No i tu zmierzam do sedna sprawy, czyli do wyjaśnienia tytułu posta.
Było już tuż przed północą, już prawie leżałam w łóżku, kiedy córka kazała mi natychmiast zejść na dół bo mam coś zobaczyć. No to zobaczyłam. Przez kuchenne okno, bo stamtąd najlepszy widok.
Tiggy szalał na trawniku z czymś o bliżej nieokreślonym wyglądzie, podrzucał to, bił łapą, skakał z tym, no istne cuda i akrobacje, pierwszy raz widziałam go w takiej akcji. Migusia przyglądała mu się z odległości metra, niezwykle zaciekawiona ale niezbyt skora do pomocy w zabawie. Myślę - kurde, znowu kupę jakąś przyniósł albo kawałek kości. A nie, mówi córka, to ptak. Przyglądam się baczniej, rzeczywiście, chyba wróbel, bo jakiś mały, na szczęście się nie rusza. Stoimy i patrzymy dalej, z cienia wyławia się Klajduś czyli Clyde, kot sąsiadki. Oba nasze w pogotowiu. Tiguś zostawił ptaszka, odszedł na kilka metrów, Migusia z drugiej strony. Obserwują przybysza. Ten podszedł do naszych drzwi, potem do Tigusia, powąchali się, "pogadali" i poszli przez podwórko. Migusia za nimi. I tyle ich widziano.
Córka wyszła cicho z domu, zawinęła martwego ptaszka w serwetkę i wyrzuciła do kosza. Na koniec stwierdziła: "Wiesz mamo, dobrze że on się już w końcu nauczył te ptaki zabijać, bo kolejnego ledwie żywego ptaka w domu to bym nie zniosła".
Ech, kocie życie... Tak to Tiguś powetował sobie stratę hamaczka.

czwartek, 23 maja 2013

Modnisia

Migusia dostała od mojej córki na gwiazdkę różowe ubranko. Oczywiście ubranko było o wiele za duże na maluśką Migusię, ale minęło kilka miesięcy, kicia urosła troszkę, więc trzeba było znowu przymierzyć ubranko. Migusia to grzeczny kotek, założyć kubraczek sobie dała, ale postanowiła od razu że modelką to ona nie nie nie, na pewno nie będzie.


 W różowym ubranku zwiała więc Migusia na dół do kuchni, gdzie ukryła się w bezpiecznym kątku przy miseczkach z jedzeniem.

Po czym poczuła że nie jest tam za bardzo bezpieczna i och, te kamery z każdej strony, wlazła więc pod stół a nawet pod krzesło z nadzieją że jej nie widać.


A ubranko wciąż za duże :-)

P.S. Przepraszam za jakość zdjęć, ale robione ajfonem i w dodatku na szybko, bo modelka kapryśna.

poniedziałek, 20 maja 2013

Kreta - part 2

Dopiero teraz znalazłam czas na uzupełnienie mojej relacji z cudownej Krety - za co bardzo przepraszam. Zresztą, co to za uzupełnienie, żeby dokładnie opisać wszystko, nie wystarczyłoby mi bloga, a jest tyle innych tematów do opisania. Obiecałam jednak że opiszę własne spojrzenie na tę urokliwą wyspę, na którą bardzo chciałabym kiedyś wrócić na dłużej, żeby zobaczyć to czego nie udało mi się zwiedzić podczas mojego krótkiego przecież pobytu.
Każdy kij ma dwa końce i jak wszystko na świecie, Kreta ma również swoje gorsze strony. Nie zawsze dostrzegane przez turystów. Normalna szara rzeczywistość, uroki dnia codziennego, inna strona piękna. Zapraszam na fotorelację.

Na przykład Cretaquarium, do którego dostałam się pieszo z wioski, leży nad samym morzem, ale dookoła nie ma zupełnie nic. Nic z wyjątkiem pustej drogi i zniszczonych budynków z powybijanymi oknami. Kiedyś musiało tu być coś ważnego:


Trochę strasznie było na tej drodze do Cretaquarium, dookoła żywego ducha, czasami jakiś samochód wracający z wycieczki. Komuś się wyraźnie nudziło na tej opustoszałej drodze, bo zamiast prostej linii na jezdni narysował to:

 Dalsza część drogi do wioski. Powybijane szyby, zdewastowane pomieszczenia, wszystko porośnięte chwastami. Dodam że byłam sama, i pomimo białego dnia czułam się troszkę jak w horrorze.


A tu dla odmiany już powiew cywilizacji, czyli drzwi toalety na dworcu autobusowym w stolicy - Heraklionie. Nawiasem mówiąc, to były najgorsze toalety jakie widziałam od długiego czasu, gorsze były tylko w Tunezji.

Malownicze uliczki Heraklionu pełne są niespodzianek, a takie odrapane budynki to niestety częsta rzeczywistość. Niestety, mieszkają w nich ludzie.


Co mnie szczególnie zdziwiło to to że na każdym kroku widzi się pseudo-graffiti, pomazane i popisane jest dosłownie wszystko, mury, domy, znaki drogowe. Znajdzie się jednak od czasu do czasu jakaś perełka, chociażby taka jak to:


A tu w Chanii, gdzie obok "nowoczesnych" i bardzo ładnie utrzymanych budynków często można zobaczyć takie coś:


Nie muszę dodawać, że w każdym z tych budynków mieszkają ludzie. Cóż, malownicze weneckie alejki oprócz tego że są malownicze, mają też popisane mury, wuidocznie tubylcom to nie przeszkadza. Ja bym się zdenerwowała jakby mi ktoś tak popisał ściany mojego domu.


Teraz coś z innej beczki. Wyobraźcie sobie przepiękny Port Wenecki. Tłumy ludzi spacerujących po nabrzeżach. Uśmiechają się, relaksują, robią fotografie. I nagle jak grom z nieba spada na ciebie znajome "O k...rwa, o ja p...lę!" Dzikie wrzaski dochodzą z wody, która, jak to w każdym porcie, czystością nie grzeszy. Ja bym się w takiej nie wykąpała, ale niektórym naszym rodakom widać to nie przeszkadza. Czy muszą się jednak tak wydzierać na całe gardło? Ukradkiem pstryknęłam jednago. Niech ma.


W pobliżu zwykłego portu jak zwykle w takich okolicach, syf. A w tym syfie...


Kicia się mnie nie bała, ale ja profilaktycznie nie podchodziłam zbyt blisko.


Kreteńczycy uwielbiają koty. Jest ich mnóstwo, na każdym kroku. Tutaj mamy dwa:


A to jeden z najbardziej zadbanych i wypasionych jakie spotkałam na swojej drodze. Ktoś mu podścielił gazetę, żeby mu za zimno nie było od kamieni, hehe... Albo za gorąco.


A tutaj kiciulka z sąsiedztwa, czyli z pola obok hotelu którym mieszkałam.


Mówiąc "z pola" mam na myśli - właśnie z pola! Na tym polu było ich całe stado, chyba dzikich, na zdjęciu poniżej dodatkowe cztery, oprócz tej ze zdjęcia powyżej, bo ta przyszła się połasić. Bałam się jednak pogłaskać dzikiego kota, nie że podrapie, ale zarazków. Sorry!



Taaaak, Kreteńczycy kochają zwierzęta, jest ich wszędzie dużo, ale niestety stan wielu kotów pozostawia naprawdę wiele do życzenia. Nie mam na zdjęciach tych wielu biedactw z widocznymi chorobami, bo serce się kroi widząc takie. A pomóc nie ma jak. Psów też jest wiele, ale większość traktowana raczej jak stróże mienia niż towarzysz życia. Uwiązane na sznurkach przed domami. Na Sznurkach. Na zdjęciu poniżej widać jak babcia prowadzi jednego. Ech, pieskie kreteńskie życie.


To tyle mojej fotorelacji. Odpowiadając na pytanie syna - jak tam jest? - odpowiedziałam, że coś pomiędzy kanaryjską Hiszpanią a Afryką, ale chyba bliżej im do Afryki niż Hiszpanii. Cóż, taka kultura, taki kraj. Jadąc gdziekolwiek biorę wszystko co mi jest oferowane - i piękno i brzydotę, i pogodę i deszcz, i pyszne i niesmaczne, i dobre i coś co mnie się wydaje złe. Na tym polega piękno świata, że jest różnorodny i zupełnie inny gdziekolwiek się jest. A Kretę jeszcze raz polecam. Jest piękna. Szczególnie na wiosnę.

środa, 15 maja 2013

Kalimera Kriti - part 1

Wróciłam!
Jakby ktoś nie pamiętał, to wybrałam się na tygodniową samotną wyprawę/wyjazd/wycieczkę na Kretę. Głównie po to żeby odpocząć, nabrać sił po chorobie, dystansu do siebie i do świata, naładować choć trochę baterie i wrócić opalona i wypoczęta. W planie miało być głównie plażowanie, właściwie nic tylko leżenie na słoneczku i wygrzewanie się. Nie chciało mi się zwiedzać, jeździć, oglądać, czyli ogólnie być turystą. Część moich planów rzeczywiście osiągnęłam. Część zweryfikowałam, część uległa korekcie, a reszta doszła sama metodą spontanicznych porywów i uniesień. Jak obiecałam, tak się teraz podzielę moim osobistym spostrzeżeniem Krety. Uwaga, będzie dużo zdjęć! I uwaga, ponieważ pojechałam "na lekko", czyli z bagażem podręcznym, miejsca na aparat fotograficzny nie wystarczyło, więc wszystkie fotki zrobione Ajfonem 5, bez obróbki graficznej.
Ale najpierw musicie niestety przebrnąć przez krótkie streszczenie mojego pobytu.
Kreta przywitała mnie ciepłym tchnieniem i całkowitym zachmurzeniem, czego się spodziewałam. Oczywiście w drodze do hotelu fotografowałam z okna autobusu wszystko co się dało, ale co to za fotki, przecież okna autokaru przyciemnione, a rzeczywistość w o wiele barwniejszych kolorach.
Hotel sprawił całkiem dobre wrażenie, jak na trzygwiazdkowy przybytek z nie najlepszymi opiniami. Zostałam zakwaterowana w bardzo przystojnym pokoiku z widokiem na basen i na morze! I pierwszy raz w historii nie pobiegłam go zamienić. Jedyną zmorą przebywania w nim były komary, cholery jedne czaiły się wszędzie i nie pomogło smarowanie się specyfikami, palenie antykomarowych świeczek i nie otwieranie okna, i tak mnie gryzły! Oto między innymi powód dla którego lubię Szkocję - nie ma tu komarów!
Dwa dni były zachmurzone całkowicie, z lekkim deszczykiem rano, kolejny bardzo burzowy, ale poza tym przyjemny, następne zaś całe skąpane w słońcu i wręcz upalne.Tak więc czas spędzałam na spacerach po plaży, na zwiedzaniu kreteńskich miast i oczywiście opalaniu się. Zdarzyły się nawet drobne zakupy pamiątek dla rodziny. Jako że czasu nie było za wiele, zwiedziłam jedynie Georgioupolis gdzie mieszkałam (mała wioska rybacka), miasteczko Rethymnon i dawną stolicę Krety, Chanię. Zawitałam również do Heraklionu z diabelskim pomysłem odwiedzenia Creataqarium czyli tamtejszego oceanarium, na co straciłam dużo pieniędzy i mnóstwo czasu jako że Heraklion oddalony od Georgioupolis o dwie i pół godziny jazdy, a stamtąd do Gournes gdzie to oceanarium się znajduje, też jakieś pół godziny. To był głupi pomysł jak się okazał, i wcale nie przemyślany, ale nie żałuję bo i głupie wyprawy też trzeba w życiu mieć. Tak że stolicę wyspy liznęłam tylko przez szybę autobusu. Miałam za to doskonałą frajdę poznania jak działa tamtejsza komunikacja i dworzec autobusowy. Cyrk na kółkach i komedia z tragedią.
Podsumowując mój pobyt na Krecie - umordowałam się fizycznie i zregenerowałam psychicznie, a o to przecież chodziło. No może nie o fizyczne mordowanie się ale co tam, raz się żyje, a jak się już jest na plaży to dlaczego po niej nie chodzić na przykład dwie godziny przed śniadaniem i dwie po kolacji? Szczególnie jak się ma kilometry w nogach po właśnie przebytej wycieczce? Kreta jest jednym słowem CUDOWNA, szczególnie o tej porze roku. Czuję ogromny niedosyt i potrzebę powrotu, na dłużej, na więcej, naprawdę. Tylko następnym razem już będę zorganizowana. I nauczę się kilku greckich zwrotów, żeby nie czuć się niezręcznie jak ktoś powie do mnie "Kalimera"!
A tymczasem zapraszam na highlight mojej wyprawy, czyli tego co mnie najbardziej zachwyciło.


Widok z bakonu hotelowego pokoju.

Maleńki port rybacki w Georgioupolis 

Kamieniste molo graniczące z portem...

... i znajdująca się na jego końcu kapliczka

Moje nogi odpoczywające na balkonie w pochmurny dzień

i skwierczące w słońcu na plaży 

Szeroka plaża, na której o tej porze roku niezbyt wielu plażowiczów

 Droga do Cretaquarium - 3 kilometry na piechotę! Na szczęście nie w słońcu.

Oko w oko z rybą

Cudowna ekspozycja meduz, przy czymś takim można stać i medytować godzinami

Panorama Rethymnonu z odkrytego dachu wycieczkowego autobusu 


Irlandzko-brytyjski pub w jednej z alejek Starego Miasta

Główny plac Rethymnonu - Old Town

Urocza alejka prowadząca do Fortecy

Nowoczesna zabudowa Chanii

Plac przed budynkiem Zarządu Miasta

Jedna z tysiąca przecudnych alejek weneckiej starówki

Jak wyżej - bardzo wąziutka wenecka zabudowa

Zapierający dech zabytkowy Port Wenecki

i latarnia portowa - oczywiście działająca bo port choć zabytkowy to czynny

Widok portu z drugiej strony

Można się było wybrać na przejażdżkę dorożką

Dojrzewające wszędzie cytryny - drzewka cytrynowe rosną tam przed każdym niemal domem

Kawiarnia Tropicana w Georgioupolis 

Poranny spacer po wodzie

CDN...

poniedziałek, 6 maja 2013

Poniedziałkowo.

Piękna wiosna za oknami, ja w pracy "dokańczam" ostatnie obowiązki, a myślami już jestem z jutrzejszym rankiem. Jutro o tej porze będę się, mam nadzieję, wylegiwać w kreteńskim słoneczku, a przynajmniej instalować w hotelowym pokoiku. W tej chwili komórka pokazuje mi że tam jest 29 stopni, czyli w sam raz.
Jeżeli dam radę i znajdę jakieś wifi to spróbuję coś napisać stamtąd, jeżeli nie to... do zobaczenia za tydzień!
Wypatrujcie wieści!





sobota, 4 maja 2013

Wschody i zachody

Już za dwa dni wyjeżdżam na swoje pierwsze pojedyncze niby-wakacje. Niby-wakacje bo tylko tydzień, więc raczej to przerwa na nabranie sił, bo prawdziwe wakacje to dla mnie muszą trwać dwa tygodnie.
Przygotowując się mentalnie do tego wyjazdu przejrzałam część zdjęć z poprzednich lat. Niektóre szczególnie mnie urzekły, tym bardziej że zapomniałam że kiedykolwiek były robione. A teraz się z wami podzielę. Zdjęcia nie są poprawiane, fotoszopowane czy modyfikowane.
Jak w temacie - moje wschody i zachody, co jest czym można się jedynie domyślać...