czwartek, 28 lutego 2013

Migusia Dzielna

Dzisiaj Wielki Dzień Migusi. Bardzo się denerwuję. Nie będe pisać osobnego posta, ale tutaj możecie obserwować Dziennik Sterylizacji, który będę uzupełniała na bieżąco. Może przydadzą się komuś moje doświadczenia.

Miguniu, trzymaj się.

Tiggy Psia Kupa

Tak od dzisiaj nazywa się mój kot. Przyniósł bowiem do domu i położył na środku kuchni woreczek z psią kupą. Woreczek był niebieski więc nie była to nasza (czyt. Migusiowa) kupa, bo my mamy woreczki czarne. Kot zadowolony domagał sie nagrody, dostał ze trzy kocie ciasteczka, a niech ma!
Pamietacie post, w ktory opisywalam jak Tiguś bawił się kupą? Dobrze że przynajmniej ten właściciel posprzątal po swoim psie...

wtorek, 26 lutego 2013

Kawa, herbata a do tego ciasto

Stefka przyniosła ciasto do pracy. Czekoladowe. Ciasto było z rodzaju którego nigdy wcześniej nie odważyłam się tknąć, ciemne, mokrawe, nieciekawe, o konsystencji twardej kupy. Ale że okazja była więc przemogłam się w sobie i tknęłam. A potem jeszcze raz i jeszcze... Smak tego czekoladowego ciasta chodził za mną cały dzień, więc następnego dnia poprosiłam Stefkę o przepis. Podzielę się z wami, ale uprzedzam że fotografem nie jestem i zdjęcia są raczej kiepskie a tego właściwego w ogóle nie ma bo nie zdążyłam zrobić ciasta po prostu w kawałku. Przepis amerykański, bardzo łatwy. Tłumaczę z oryginału, dopiski własne.

Rozpływające-się-w-ustach czekoladowe ciasto.

Składniki:

200 g niesolonego masła (tak tak, w tym kraju podstawą jest masło solone)
200 g wysokiej jakości gorzkiej czekolady (ja użyłam Lindt 70% kakao)
200 g cukru (dałam 20g mniej)
4 duże jajka
1 płaska łyżka mąki
sól morska koszerna do posypania (w przepisie było fleur de sel albo kosher salt, u nas to nie Ameryka, nie ma ani takiej ani takiej, więc użyłam taką jak na zdjęciu, ważne żeby była w postaci... płatków)

Jak każde ciemne czekoladowe ciasto, najlepiej upiec je dzień wcześniej, a co najmniej rano żeby można było zjeść wieczorem.
1. Nastawić piekarnik na 180st. Wysmarować boki małej tortownicy masłem, spód wyścielić papierem do pieczenia (nie potrzeba jeśli używamy nie przywierającej blaszki)
2. Rozpuścić masło razem z czekoladą, najlepiej w kąpieli wodnej (włożyłam metalową miskę do garnka z wrzącą wodą) lub w mikrofalówce bardzo powoli, często mieszając. Przełożyć do trochę większej miski (ja nie przekładałam, bo moja okazała się w sam raz), dodać cukier, wymieszać drewnianą łyżką, ostudzić trochę. Dodać po jednym jajka, mieszając raz za razem, na końcu dodać mąkę i bardzo dobrze wymieszać.


3. Wylać masę do wysmarowanej tortownicy, delikatnie posypać solą koszerną i włożyć do nagrzanego piekarnika na 25 minut.




4. Przełożyć ciasto na kratkę żeby całkowicie ostygło. Przełożyć na talerz do serwowania, przykryć folią aluminiową i wstawić do lodówki. Wyjąć godzinę przed podaniem.


Tak wyglądało moje ciasto tuż po upieczeniu. Zaręczam że było pyszne, chociaż ta sól na wierzchu nie każdemu smakowała. Mimo to zostało pochłonięte błyskawicznie.

No a co do takiego ciasta?
Pyszna kawusia z pianką. Duży kubek, nie mam szklanek do latte.


A kto nie chce kawy, może być herbatka, na przykład taka. Nazywa się dragon tea, efekty przy zaparzaniu są zdumiewające. Fotografem nie jestem, ale zobaczcie sami:




A po wszystkim, tak sobie pomyślałam, co za desperat wymyślił ciasto w którym głównym składnikiem oprócz masła jest czekolada? Chyba zdrowiej zjeść samą czekoladę, nieprawdaż???

poniedziałek, 25 lutego 2013

Królowa płotów

 Dni są coraz dłuższe, chciałabym powiedzieć że cieplejsze ale jednak nie, jest dość mroźno choć na ogół słonecznie. Właśnie z powodu tej słonecznej pogody Migusia spędza troszkę czasu na dworze, każdego dnia. Pod nadzorem oczywiście, bo choć jej się wydaje że jest taka duża i odważna, że wszędzie przecież wejdzie i wyjdzie stamtąd też, my dorośli wiemy że odwaga odwagą a głupota głupotą jest. O dziwo nie tylko człowieki ją pilnują, Tiggy wyjątkowo staje na wysokości zadania i nie spuszcza jej z oczu, choć oczywiście nikt od niego tego nie wymaga. Osobiście myślę że pilnuje bardziej swojego inwentarza niż zalezy mu na Migusi, ale fakt jest faktem, że jak mała za daleko odejdzie to biegnie za nią i zagania z powrotem na podwórko. No chyba że zdarzy się że mu się nie chce wychodzić bo woli cieplutki kaloryfer. Wtedy hulaj-dusza-piekła-nie-ma i Migusia zwiedza w najlepsze. Zawsze wraca sama, nawety jak wybiegnie za płot, ale raz jej się nie udało, bo przeszła płotem do sąsiadki i się zgubiła. To znaczy, płot jest w pewnym miejscu podwójny, podwyższony, przelazła więc na drugą stronę i nie widziała już swojego podwórka. Łaziła więc i miałczała, rada nierada musiałam się pofatygować do sąsiadki po niesfornego kiciusia, który gdy tylko mnie zobaczył, zeskoczył z płotu i wprost na ręce.
Odwaga odwagą, a okazało się że Migusia się... boi. Samochodów, szczeknięcia psa w oddali, przelatującej mewy, nawet wróbla który usiadł koło niej na płocie się przestraszyła. Ale nie przeszkadza jej to w eskapadach.






No i Migusia ma... koleżankę. Pisałam kiedyś o kotach sąsiadki, dwa czarnuszki, Bonnie i Clyde. Okazało się że za każdym razem kiedy Migusia wychodzi na podwórko, po drugiej stronie żywopłotu czai się jej koleżanka. Cieżko jest im zrobić zdjęcie razem, bo Bonnie zazwyczaj ucieka gdy mnie widzi, a Migusia to raczej w miejscu też nie postoi. Uwierzcie mi więc na słowo, że jak stoją tak na przeciwko siebie to wyglądają prawie dokładnie jak swoje kopie, tamta jest chyba troszkę bardziej czarna, ale krawacik w tym samym miejscu. Gdy tak patrzę na Bonnie, widzę Migusię za kilka miesięcy. Migusia zaś nic sobie ze starszej koleżanki nie robi, ona nie szuka towarzystwa kotów tylko wrażeń, jak płoty, dachy i takie tam.  Ale to dobrze wiedzieć że okoliczne koty już zdają sobie sprawę z  jej obecności.



A wczoraj rano było tak:


Jak się dobrze podświetli to widać że ta moja Migusia nie jest aż taka bardzo czarna, co nie? Najczarniejsze to ma łapki. A dzisiaj znowu świeci słońce, po śniegu nie ma śladu, ale do wiosny to jeszcze brakuje. A ja denerwuję się coraz bardziej, bo operacja już w czwartek, brrrr....



czwartek, 21 lutego 2013

Nie ma tego złego

Poprzedni tydzień miałam wręcz fatalny. Tak to już czasami bywa że jak się coś zacznie pieprzyć to się pieprzy i nie wiadomo kiedy przestanie.
Najpierw bolała mnie głowa przez kilka dni, potem zgubiłam Ajfona. Potem miałam coś w rodzaju grypy, a w międzyczasie wyprałam sobie w pralce kluczyk do mojego nowego samochodu. Nie wiem czego mi było bardziej szkoda - fona czy kluczyka. Bez telefonu jak bez ręki w dzisiejszych czasach, ani człowiek nie zadzwoni, ani nie wyśle smsa, ani nie sprawdzi poczty na bieżąco, ani zdjęcia nie zrobi jak się coś fajnego zdarzy. Kluczyk mam zapasowy, więc jakby trochę mniejsze zło.
Na dodatek o coś nam poszło z mężem i wkurzona jestem na niego strasznie już jakiś czas, nawet świętowanie rocznicy odłożyliśmy z tego powodu.
Ale... nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, jak mówi stare przysłowie babci i dziadka. Kluczyk rozebrałam wysuszyłam suszarką, potem na kaloryferze, potem włożyłam do słoika z ryżem, według zaleceń internautów. Bo to taki raczej pilot do otwierania jest bardziej niż standardowy klucz, więc ryż miał wyciągnąć resztki wilgoci. Po dwóch dniach sprawdziłam, działa! Nawet bateria działa! Cud jakiś, albo takie dobre kluczyki do samochodów teraz robią.
Na chłopa się nadal dąsam, zobaczymy jak się sytuacja rozwinie, na ten moment to mam go ochotę siekierą ukatrupić, oczywiście nie mam siekiery, ale ochotę mam. Hormony jakieś czy co?
No i najważniejsze teraz - ha! Mam swój fon z powrotem. Nie, nie ten zgubiony, tamten to się zapodział bezpowrotnie i nie wróci. Mam nowy,  śliczniusieńki, z piękną dizajnerską obudową, która po jednym dniu użytkowania jest już porysowana jak cholera (co to za badziewia teraz produkują!) zgrabny i leciutki Ajfon 5! Wiecie już czemu się zbytnio nie przejmowałam zgubą? Bo telefon mam najlepszy na świecie - służbowy. No i jak się zgubi to trzeba dać pracownikowi nowy. Teraz tak sobie chojrakuję, ale wstydu się najadłam bardzo, bom zwykła szanować rzeczy, szczególnie ładne, szczególnie cudze. Ostatni i jedyny chyba raz gdy coś zgubiłam to były pieniądze w latach osiemdziesiątych, jeszcze w podstawówce. Od tej pory strzegę bardzo wszystkiego i wszystkich. A tu masz! Stara baba i telefon zgubiła! Ale jak mówią - nie ma tego złego...

poniedziałek, 18 lutego 2013

A teraz mi zazdrośćcie!

Wczoraj była niedziela i w dodatku całkowicie piękny dzień. Zdecydowaliśmy się wypuścić Migusię na mały spacerek po podwórku. Była zachwycona!


Oczywiście asystował jej w odkrywaniu świata starszy brat:


Starszemu bratu wolno wchodzić na niedostępne dla maluchów na razie tereny:


A teraz uwaga, uwaga! To jeszcze nie koniec lutego, a zobaczcie co się u nas dzieje:


Mini-bratki w całej krasie

 Wrzosiec

 Forsycja

Tawułka

A to z północnej strony podwórka

Drzewo-a-raczej-krzak, ten jest wiecznie zielony!

 A to widok z okna:


 

To co, przyszła już czy nie przyszła? Dla mnie wiosna przyjdzie z pierwszymi krokusami. A to już naprawdę niedługo!

piątek, 15 lutego 2013

Chłopiec z latawcem

A tak mnie wzięło filmowo jakoś.
Są filmy które można obejrzeć tylko raz, a są takie że możan i kilka razy. Ten jest dla mnie taki. Angielski tytuł "The kite runner". Jeden z filmów które obejrzałam w czasie świąt, a wczoraj miałam okazję na powtórkę bo leciał wieczorem na BBC4.


Jak zwykle, nie zamierzam opisywać streszczenia choć kilka słów by się przydało. Rzecz dzieje się na przełomie kilkunastu lat, afgański bogacz ucieka wraz z synem przed Armią Radziecką, los rzuca go do Stanów Zjednoczonych. Życie jakoś się toczy, młodzieniec się żeni, ojciec umiera. Nagle mężczyzna dostaje wiadomość od przyjaciela swojego ojca, że ma wrócić do domu. Nie na zawsze oczywiście, wybiera się w odwiedziny bo wie że to coś ważnego. Tam dowiaduje się prawdy która zmienia całe jego życie.

Zachęciłam? Zaintrygowałam?
Kto szuka tak zwanych mocnych wrażeń, akcji, wybuchów, zabili-go-i-uciekł, ten się zawiedzie. Film jest bowiem z gatunku - jak ja to nazywam - opowieści. Opowieści o nieskończonej miłości, zaufaniu, zdradzie i odkupieniu. O tym co naprawdę ważne i istotne w życiu, wszystko na tle autentycznych wydarzeń.
Film powstał na podstawie powieści Khaleda Hosseini pod tym samym tytułem. Autora znam z innej jego powieści - "Tysiąc wspaniałych słońc", którą kupiłam jakieś dwa lata temu i która mną dosłownie wstrząsneła. Pomyślałam wtedy - jaki wspaniały film można by na tej podstawie nakręcić! Więc kiedy natknęłam się na "Chłopca z latawcem", nie wahałam się ani minuty.
Naprawdę polecam!


czwartek, 14 lutego 2013

A wieczorem...

U Klarki jest piękny bukiet więc napisałam jej ze ja tez sie pochwale. A co!



Nie mogło sie obyć bez różowego winka i czekoladek. Czekoladek nie uwiecznilam bo mi nie smakowaly. Za to są pistacje. Happy Valentines!


The Hobbit - An Unexpected Journey

Tytuł po angielsku bo tutaj tylko takie w kinach dają :-) Ale każdy się domyśla o co chodzi.
Na filmie byłam w kinie jakoś pod koniec grudnia, między Świętami a Nowym Rokiem. Jako zagorzała wielbicielka Władcy Pierścieni nie mogłam, no nie mogłam nie pójść.
Na początku film wydawał mi się przynudnawy, zbyt szczegółowy i naiwny. Ale pamiętając że to przecież opowieść dla dzieci, szybko przestawiłam swoją percepcję i skupiłam się nie na treści a wykonaniu. A to było po prostu mistrzowskie!


Przyznam że niezbyt podobały mi się krasnoludy (generalnie), choć zdarzają się wśród nich prawdziwe krasnoludzkie ciacha!







Obok rzeszy krasnoludów i innych mniej lub bardziej dziwacznych postaci wystąpiły oczywiście postaci znane nam już z Władcy Pierścieni:





Nie mogło zabraknąć oczywiście Gandalfa, który kierował całą akcją:


Oraz naszego starego znajomego:


Co mnie w fimie urzekło? Głównie to co mnie zdenerwowało na początku - dbałość o szczegóły, mnogość akcji, rozmaitość przygód. Wysiedziałam te swoje ponad-trzy-godziny nawet nie ziewnąwszy, z cierpliwością oddalając od siebie myśl o końcu który przecież musiał kiedyś nastąpić. A jak już nastąpił, pozostał we mnie niedosyt i rozczarowanie - że to już, że tak szybko, a przecież to dopiero początek opowieści...
Kto nie widział jeszcze - szczerze polecam. Kto nie lubi Władcy Pierścieni, elfów krasnoludów i smoków - też niech idzie, może zmieni zdanie.

*** Wszystkie zdjęcia z internetu.

środa, 13 lutego 2013

Konkurs Lutowy u Jasnej

Nowy konkurs jest u Jasnej, tym razem w temacie "Gdzie jest kotek?".
Aby wziąć udział, należy zamiścić na blogu baner z linkiem (co niniejszym czynię), zamieścić wpis (jak wyżej) z informacją o konkursie i zdjęcie biorące udział w konkursie. Szczegółowy opis konkursu jest tu.

Miałam się nie decydować. Zdjęć kotów mam ze trzy miliony to jak tu jedno wybrać?
Ale wybrałam. A niech se ma.

Kotki na wierzbie

Tiguś prosi Szanownych Gości o głosowanie!!! A ja się dołączam!

Ciasto czekoladowe z coca-colą

Jak obiecałam, teraz będzie o cieście czekoladowym z coca-colą (w skrócie CCCC).
Tak się zdarzyło że Anka Wrocławianka zamieściła przepis na pyszne CCCC i ja go przeczytałam oczywiście, bo Anki bloga czytam codziennie. Prawdę mówiąc, ja jakaś dziwna jestem i ciemne ciasta wcale, ale to wcale mi nie podchodzą, ani pierniki, ani murzynki, ani czekoladowe, nic. Ale że banalnie łatwe do wykonania, postanowiłam że zrobię mężowi niespodziankę w jego urodziny i upiekę. Niespodziankę, bo miało nie być żadnego tortu, z powodu że jak były moje urodziny w święta, to wszyscy byliśmy chorzy i mieliśmy kwarantannę. Ja sobie tortu nigdy nie piekę, zawsze jest "w tajemnicy" kupowany, a tym razem nie dało rady. Więc mąż, będąc solidarny z małżonką swoją, zastrzegł sobie że żadnego tortu absolutnie ma nie być. No to nie było. Za to było CCCC!
Wymieszałam wszystkie składniki w dwóch miskach jak w przepisie, połączyłam, wymieszałam łyżką, wylałam do tortownicy.


Upiekło się. W czasie gdy stygło na kratce, musiałam zrobić małą wycieczkę z synkiem w poszukiwaniu prezentu dla taty, bo jak zwykle on wszystko na ostatnią chwilę, a mnie się przydało bo zapomniałam kupić czekolady karmelowej. Wpadliśmy więc do Asdy, zakupiliśmy karmelową czekoladę Galaxy, różowe winko, ale po drodze wzrok nasz padł na pyszne truskawki. A obok był cały zestaw jagodowych pysznych owoców, więc ten wylądował w koszyku. No a jak truskawki to i bita śmietana, nie może być inaczej. Gotowej nie kupuję, choć dzieci mają mi za złe, ale wolę tradycyjnie, sama ubić. Dwa kubki śmietany do ubijania także wylądowały w koszyku.
W domu oczywiście czekał już mąż z zapytaniem co to za ciasto tutaj leży i czy może sobie spróbować. Oczywiście że nie mógł. Przy okazji się dowiedział że to tak przypadkiem upiekłam, bo miałam ostatnią puszkę coca-coli :-)
Natrudziłam się trochę nad czekoladą, bo było w przepisie że trzeba w kąpieli wodnej, to w kąpieli wodnej. Musiałam dodać kilka kropli wody żeby się dobrze roztopiła. A gdy już to zrobiła... mniam mniam mniam...



Żeby szybko zastygło, włożyłam do lodówki. W międzyczasie wypłukałam owoce i ubiłam śmietankę. W głowie miałam już wizję. Wizja nie zawsze pokrywa się z rzeczywistością a rzeczywistość wyglądała tak:






Teraz, proszę państwa, kilka zbliżeń "urodzinowych" dekoracji:

 Ufo

 Coś (gąsienica chyba) na rowerze

Bez pirackiego znaku się nie obejdzie

Zapomiałam napisać że w Asdzie kupiliśmy też płonąca racę na tort i te śmieszne cukrowe dekoracje dla chłopczyków. Dokumentacji z palenia racy na torcie przedstawiać nie będę, bo nie wypada.
A zdjęć ciasta po przekrojeniu także nie posiadam, bo zniknęło zanim się zorientowałam. 
CCCC samo w sobie złe nie było, przypominam że ja z ciast to tylko serniki makowce i bezy :-) ale z bitą śmietaną i owocami smakowało tak że sama zjadłam ze ćwierć. Zapijając Zinfadelem.