środa, 26 listopada 2014

Wolność i swoboda

Stefka od dzisiaj na wakacjach, a ja mam przez dwa tygodnie ciszę, spokój, błogość... Nikt mi nie nadaje przez siedem godzin bez przerwy, nikt nie wrzeszczy do telefonu, nie rzuca słuchawką, nie wyklina na czym świat stoi bo ktoś krzywo włożył papier do drukarki... Ja tam Stefkę lubię, nauczyłam się sobie z nią radzić, szczerze mówiąc trudno nie było bo wystarczy olać wszystko z góry do dołu cienką strużką, a od czasu do czasu ustawić do pionu, ale inni pracownicy jej nie cierpią. Cóż, mnie przypadło z nią żyć pod jednym biurowym dachem więc żyję jak się da. Nie komentuję, nie oceniam, czasami słucham, czasami udaję że słucham, czasami coś doradzę jak widzę że sobie nie radzi, a ona, choć wszystkie rozumy pozjadała i jej racja jest zawsze na wierzchu, potrafi podziękować za udzieloną pomoc. Tak źle z nią więc nie jest. Marudna strasznie. Chaotyczna. Nie daj buk jak ma organizować coś dla nas. Jakiś "poranek herbatkowy" na przykład albo "imprezę ku czci" jak nazywamy różne kameralne uroczystości typu urodziny, nagroda jakaś albo dziecko się komuś urodziło... Wtedy to wszyscy siedzą cicho w swoich biurach bo ta szaleje. A pomóc sobie nie da. Bo wszyscy zrobią źle. Nawet naczynia do zmywarki źle włożą. Wiecie jak wygląda wręczanie kartki okolicznościowej przez Stefkę? Podchodzi, rzuca na stół i mówi - masz to dla Ciebie chyba....Taka jest Stefka. Spróbuj jej coś powiedzieć to się obrazi śmiertelnie. A jak ją pominiesz w przygotowaniach...
Ostatnio zdobyliśmy jakąś-tam-ważną nagrodę, kolega który ją odbierał, oprócz standardowej statuetki dostał od sponsora ogromną pięciolitrową flachę prawdziwego szampana. No to trzeba było zacelebrować. Dziwcie się, dziwcie, u nas w pracy się pije, normą jest wypicie lampki wina czy szampana czy nawet dwóch, oczywiście nie tak sobie ale z powodu ważnej okazji. Tak gdzieś raz na miesiąc zawsze zdarza się okazja bo zawsze coś tam wypadnie. Zazwyczaj (właściwie zawsze) szampana stawia szef, dobry człek z niego jest, poza tym tyle zarabia że go stać i to już tradycja, nikt się nawet nie pyta bo wiadomo że szef za alkohol płaci. Nawet jak idziemy do restauracji czy baru. Fajnego mamy szefa, co nie? Wracając do naszej wielkiej butli szampana, kolega postanowił że tym razem on organizuje bibę coby Stefki nie przemęczać, ona taka przecież zalatana i wiecznie zajęta -  oglądaniem filmików na youtube, haha. Szefa akurat nie było bo był na urlopie to się nie załapał, więcej dla nas. Zebraliśmy się więc wszyscy razem w największym biurze żeby uczcić zwycięstwo, śmichy chichy, czekoladki, toasty, kto nie chciał szampana dostał wodę bombelkowaną, pełen luz. Wszyscy są oprócz Stefki. Wołamy:
- Stefka, chodź, tylko Ciebie brakuje.
Stefka:
- Zaraz, jestem zajęta teraz.
Wiedziała małpa o wszystkim od dawna, mogła sobie czas zorganizować, a poza tym jestem pewna że wymyśliła to zajęcie bo się obraziła że to nie ona organizowała bibę. Polewamy szampana.
- Stefkaaaa, no choć na szampona!
- Nie idę, nie będę piła!
- No weź się nie wygłupiaj - kolega zaniósł jej lampkę z szampanem pod nos - weź się choć napij, okazja ważna jest.
- Nie bede piła. Nie bede piła tego waszego szampana i już.
Szczerze mówiąc to wymyśliła jakąś wymówkę, że po pracy gdzieś tam jedzie autobusem i nie będzie chuchać ludziom w nos... Szampana wylała do zlewu, a niech się idzie paść na łąkę.
Taka to ta nasza Stefka. Sekretarka od siedmiu boleści.
Więc wyobrażacie już sobie pewnie co to dla mnie znaczy. Pusty pokój, mogę sobie słuchać muzyki przez głośniki, mogę sobie włączać moją lampę solarną na full, kaloryfery chodzą rozgrzane do czerwoności, nie muszę zamykać drzwi na klucz jak wychodzę do ubikacji (ona zamyka i pilnuje wszystkich że też mają), moge sobie nawet spać spokojnie z nogami na biurku... A przede wszystkim nie muszę słuchać jej paplaniny non stop non stop i tak bez końca... Co mnie obchodzi kto do niej dzwonił i w jakiej sprawie, albo że ten-i-ten jest głupi bo spóźnił się na pociąg.
Tak ludzie kochani, wolność, wolność i swoboda! Niech żyje!
I aż się samo prosi żeby sobie zaśpiewać znaną piosenkę o zabawie i dziewczynie młodej, ale ona jest jednak troche dołująca, bardziej mojego ducha oddaje chyba to co pod spodem. Nie musicie oglądać do końca. Wystarczy piętnaście sekund :-)




wtorek, 25 listopada 2014

Piękne i dzikie

Takie było morze w ostatni weekend, piękne i dzikie, prawdziwe Morze Północne, nie jakaś tam zatoka nad którą mieszkam. Tak, w ostatni weekend odwiedziłam pewne miejsce i jestem pewna że gdyby świeciło słońce, byłoby bajecznie. A tak było po prostu cudownie :-) Niestety, zrobiłam tylko dwa zdjęcia, ale co się jodu nawdychałam to moje. Wiatr łeb prawie urywał, plaża była mokra i pusta, usta słone a włosy sztywne. Takie morze to ja uwielbiam!


A parę metrów dalej, przy ujściu małej rzeczki - sielsko i anielsko...


Nie powiem gdzie byłam. Takich miejsc na świecie jest tysiące... A ja tam jeszcze wrócę. Pozwólcie że nawiążę do mojej wczorajszej notki - What a wonderful world....



piątek, 21 listopada 2014

Humor na piątek

Zgodnie z nastrojami z ostatniego tygodnia, dzisiaj będzie trochę... politycznie. Może nawet i makabrycznie ;-) Zapraszam na chwilę relaksu.


Po II wojnie światowej Stalin ogłosił rozpoczęcie budowy komunizmu w ZSRR. W jednym z kołchozów Uzbekistanu zwołano zebranie partyjne poświęcone komunizmowi jednak nikt nie wiedział co znaczy słowo komunizm. Wybrano więc delegata który po długiej podróży dotarł przed oblicze Stalina i pyta co znaczy to słowo. Stalin chwilę myśli w końcu przywołuje delegata do okna.- Widzicie towarzyszu tę ciężarówkę?
- Widzę.
- Jak będzie komunizm to będą tu stały tysiące takich ciężarówek!
Delegat wraca do kołchozu. Wszyscy pytają go co to jest ten komunizm. Delegat podchodzi do okna i mówi:
- Widzicie tego żebraka?
- Widzimy.
- Jak będzie komunizm to tu będą tysiące takich żebraków...


Premier przechadza się po Warszawie wraz ze swoją żoną. Oglądając wystawy sklepowe mówi do żony:
- Popatrz! Spodnie 50zł, koszulka 40zł, futro 150zł. Nie wiem o co ludziom chodzi, że jest tak źle, jest dość tanio. Wszyscy mówią, że nikogo na nic nie stać.
Żona popatrzyła na męża z ogromną czułością, jak tylko kobieta potrafi i mówi:
- Kochanie. To jest pralnia.


Kaczyński i Tusk mieli wypadek samochodowy. Oczywiście pokłócili się czyja wina. Kaczyński nie wytrzymał i mówi:
- Donku nie kłóćmy się, moja wina
Tusk zmieszany:
- Nie no moja w końcu raczej...
Kaczyński na to sprawiedliwie:
- Wina leży po obu stronach. Nic się nie stało. Rozejm? I wyciąga piersiówkę podając Tuskowi. Tusk pije, oddaje Kaczyńskiemu, a ten chowa ją do kieszeni.
Tusk pyta:
- A Ty nie pijesz?
- Nie, ja czekam na policję.


Polski minister udał się w oficjalną podróż do Francji. Jednym z punktów wizyty była kolacja u francuskiego odpowiednika. Widząc jego wspaniałą willę, z obrazami wielkich mistrzów na ścianach, pyta się, jak on zapewnia sobie taki poziom życia ze skromnej pensji urzędnika republiki.
Francuz zaprasza go do okna:
- Widzi pan tę autostradę?
- Tak.
- Ona kosztowała 20 miliardów franków, firma wypisała fakturę na 25, a różnicę przekazała mi. Dwa lata później minister francuski udaje się do Polski i odwiedza swojego polskiego odpowiednika. Kiedy podjeżdża pod domostwo ministra, jego oczom ukazuje się najpiękniejszy pałac jaki widział w życiu. Pyta od razu:
- Nie rozumiem, dwa lata temu stwierdził pan, że prowadzę książęce życie, ale w porównaniu do pana... Polski minister podchodzi do okna:
- Widzi pan tam autostradę?
- Nie.
- No właśnie.


Po wygranych wyborach, Donald zebrał swych popleczników i mówi:
- No kryzys mamy, a więc musimy podwyżki zrobić.
- Ale gdzie?
- No to jest problem, zróbmy tak - ja będę podawać litery alfabetu, a wy podacie po jednym słowie na tę literę, i tam podwyższymy. To lecimy: A!
- Alkohol! - zawołał pan Rostowski
- B!
- Benzyna! - pan Arłukowicz
- C!
- Cukier! - Sikorski
- D!
- Drewno! - powiedział pan Pawlak
- E!
- Elektryczność! - pan Schetyna
- F!
- Fszystko! - rzekł pan Komorowski.


Wybory w latach 50-tych. Na ścianie wisi portret Stalina. Przyciąga uwagę starszej, niedowidzącej babci.
- O! Piłsudski.
- Nie Piłsudski towarzyszko tylko Josef Wisarionowicz Stalin.
- A co on takiego zrobił ten Stalin?
- On wygnał Niemców z Polski.
- Dałby Bóg, pogoniłby i Ruskich.


I jeszcze ten jeden, sorry, nie mogłam się powstrzymać :-))


W czasie pomarańczowej rewolucji Putin dzwoni do sztabu Juszczenki i mówi, umożliwimy wam przejęcie władzy, ale musicie nam dać Lwów i Kijów.
W sztabie lekka konsternacja, po chwili odpowiadają:
- Ok, damy wam kijów, ale lwów musicie sobie sami nałapać.


Miłego weekendu!

czwartek, 20 listopada 2014

Odwszawiania ciąg dalszy.

Odpchlanie pomogło na krótki czas. Córka znalazła jedną u siebie na łóżku. I znowu panika, i znowu wszystko do prania. Tym razem powiedziałam, pierdzielę, pierz sobie sama. Tym razem jednak zadziałałam bardziej kompleksowo. Najpierw weterynarz i jeszcze raz porządne środki na odpchlenie dla kotów. Dodatkowo specjalny spray, który jak się nim popsika, ma zabijać wszystkie dorosłe, larwy, jajka i co tam jeszcze się z tego robactwa wylęga. I ma działać przez rok. Zobaczymy. Najpierw potraktowałam spot-onem koty. Oprócz małego ugryzienia żadnych większych ran bojowych. Tiguś nie mógł się powstrzymać przed chapnięciem, i tak z trudem go przytrzymałam. A jak warczał na mnie, jak prychał! Normalnie krzywdę ogromną mu wyrządziłam, gdyby nie to że przezornie zaaplikowałam mu to tuż przed żarciem to pewnie by się dąsał obrażony do dzisiaj, a tak to mu szybko przeszło :-) I tak chodził po kątach przez pół godziny i zwiewał przede mną gdzie pieprz rośnie. Z Miguśką poszło gładko tym razem, ale i ona się burmuszyła chwilkę. W końcu uciekli na podwórko no i dobrze bo mogłam dokonać reszty dzieła. Pościele i inne szmaty już były poprane/przygotowane do prania, więc tylko odkurzyłam porządnie, umyłam podłogi jeszcze raz mopem parowym, po czym popsikałam wszystkie podłogi wzdłuż ścian, zgodnie z instrukcją. Świństwo zaaplikowałam też na parapety, kocie posłania, zabawki i wszędzie tam gdzie kociska lubią przebywać, czyli łóżka, krzesła i niektóre półki w schowkach. Córka nawet sobie nogi popsikała, powiedziałam że teraz to nie może ich myć przez rok :-)
Sprawdziłam dokładnie futro Migusi, nic nie zauważyłam. Ona jest czarna, ale podszerstek ma srebrny tak że jakby coś czarnego siedziało to mogłabym ewentualnie wypatrzeć. Nic nie łaziło, nic nie skakało, może pozdychało i pospadało... Bleeee...

środa, 19 listopada 2014

Co głupiemu po rozumie...

Od jakiegoś czasu borykam się z łokciem tenisisty. Wcale od tenisa go nie nabyłam bo nie gram, od badmintona tez nie, choć gram dużo. Zanabyłam go proszę Państwa od obcinania krzaczorów onegdaj, okazuje się bowiem że takie machanie sekatorem to jest najczęstsza przyczyna tej dolegliwości a leczenie jest długotrwałe i męczące. Bo właściwie jedynym leczeniem jest unikanie obciążenia łokcia. Co ja mówię łokcia, przecież łokieć tenisisty to wcale nie jest kontuzja łokcia! Tylko "zapalenie nadkłykcia bocznego kości ramiennej" spowodowane uszkodzeniem ścięgna prostownika palców. Po polsku, jak się wykonuje dużo takich samych ruchów dłonią, połączonych z naciskiem, jak na przykład używanie sekatora, czy wkręcanie śrubek przy dużym oporze, to można się nabawić właśnie łokcia tenisisty i to mi się przytrafiło kiedy odmładzałam tego mojego niefortunnego clematisa. Albo raczej fortunnego, bo już odbija jak głupi, mówiłam że mi za to podziękuje :-) No ale łokieć... Już doszło do tego że ciężko było mi grać w badmintona, powinnam odpuścić zupełnie ale nie mogę, zredukowałam tylko znacznie intensywność, używam lżejszej rakietki itepe. Uwierzcie mi na słowo, kilka gramów robi kolosalną różnicę! Zakupiłam sobie specjalną opaskę na łokieć tenisisty i w tym gram. I już się zaczęło robić lepiej, już dolegliwości zmniejszyły się na tyle że przewstały przeszkadzać w codziennym życiu, kiedy...
No właśnie, co głupiemu po rozumie... W ostatnią niedzielę sufit mi na łeb spadł i poszłam obcinać kolejne krzaczory. Nawet mi przez durną łepetynę nie przeszło żeby opaskę założyć czy choćby się oszczędzać... Poczułam w połowie obcinania. Twarda jestem, dokończyłam z trudem, ale łokieć mnie tak napierdzielał (przepraszam za wyrażenie, trochę inne mi się nasuwa ale nie będę używać wulgaryzmów) że nie mogłam spać całą noc. Ani wyprostować, ani zgiąć, a każdy skręt powodował ból. Od poniedziałku opaskę noszę już cały czas, poza nocą. Pomaga bo ból jest mniejszy niż bez, ale jest. A ja mam sezon w pełni i mecze co tydzień!
Kurcze, starość nie radość, powoli zaczynam się sypać... od łokcia...
Pozdrawiam lewą dłonią!

poniedziałek, 17 listopada 2014

Chcesz zobaczyć...

... zawartość mojej torebki? Do napisania tego posta skłonił mnie wpis Pantery. Podjęłam wyzwanie. Pantero, wybacz... Wiedziałam że moja torebka jest pojemna, ale że aż tak???
Żebyście mogli bardziej sobie wyobrazić to co chcę Wam pokazać, pokażę Wam najpierw moją torebkę. Bo ja mam tylko jedną torebkę, nie chce mi się przepakowywac wszystkiego co w niej noszę, a mam tam same niezbędne do przetrwania rzeczy. Aktualna torebka ma już ponad rok i powoli zaczyna nadawać się do wymiany, ale wciąż nie mogę spotykać niczego odpowiedniego. Moja torebka wygląda tak:


Nie jest to duża torebka, jest najmniejsza z wszystkich które do tej pory miałam, ale że kosztowała mnie dużo to muszę ją donosi. Trudno. Moje poprzednie torebki były wielkości że słowami mojego syna "kałasznikow by się zmieścił", do tej z trudem upcham zeszyt szkolny formatu A5, kartkę A4 muszę skłądać wpół. Sami więc widzicie. 
Moje torebki muszą mieć przegrody i kieszenie, bo ja jestem poukładana :-))) I żeby pokazać Wam wszystko co noszę w torebce, opróżniam torebkę po kolei. I oto kieszeń pierwsza, z przodu:


I jej zawartość:


  1. Moneta dziesięciopensowa "na szczęście"
  2. Długopis czarny
  3. Długopis niebieski
  4. Klucze do wszystkiego w domu i wokół niego
  5. Klucze do domu

A teraz kieszeń druga:


A w niej:


6. Portfel z kartami, paragonami, dokumentami. Ma już osiem lat. Do wymiany.
7. Ładowarka na kabel usb, czasami się przydaje.

Kieszeń środkowa:

 
A co w niej? 


8. Chusteczki higieniczne
9. Chusteczki do zmywania twarzy
10. Husteczki intymne
11. Próbka perfum
12. Druga próbka perfum (przecież nie można pachnieć cąły czas tak samo)
13. Klikacz na ukąszenia owadów
14. Paracetamol
15. Pilnik do paznokci
16. Krem pod oczy (czasami skóra bardzo się wysusza, wklepuję więc kropelkę po południu)
17. Pędzelek do szminki (używany od wielkiego dzwonu)
18. Atomizer z perfumami
19. Szminka
20. Puder do zamaskowania pryszczy
21. Balsam do ust
22. Nitka do zębów (niezbędna, nigdzie bez niej nie chodzę)

Kolejna kieszeń torebki:


A tu: 


23. Opaska bawełniana na kolano (czasami mnie boli)
24. Kalendarz z 2010 roku w którym mam wszystkie adresy i ważne numery. Nie chce mi się przepisywać.
25. Portmonetka na monety
26. Plastry na pęcherze
27. Identyfikator i klucze do pracy na smyczy
28. Jeszcze jeden długopis, tego nigdy nie za wiele
29. Kolejna paczka chusteczek, zawsze ich brakuje
30. Gumka do włosów
31. Pojemniczek na sól, pieprz, kurkumę i paprykę zakupiuony w Amsterdamie
32. Otwieracz do butelek
33. Memory stick na usb.

I kieszeń ostatnia, z tyłu torebki: 


Tutaj po kolei:


34. Zapasowa karta do pracy
35. Parę wizytówek (w portfelu też mam, ale tak się szybciej wyjmuje)
36. Cukiereczki każdy innego koloru
37. Ostatni długpis, z laserkiem :-)
38. Zapasowe klucze do pracy
39. Słuchawki
40. Zapasowe gumki do słuchawek

Tak wygląda torebka i cały ten śmietnik który noszę:


Aha. Zapomniałam o jednym, najważniejszym. W torebce jest mała kieszonka na telefon. Nigdy ne wychodzę bez telefonu. Pozycja 41.


Dodatkową rzeczą którą zawsze mam w torebce są gumy do żucia Orbit, ale akurat wyszły. I paragony, które sprzątam wyrzucam raz na tydzień. I krem do rąk, który zostawiłam w pracy. 
I to wszystko mieści się w mojej małej torebce! I ja to wszystko naprawdę ze sobą wszędzie taszczę.
A najgorsze jest to że teraz to wszystko muszę z powrotem do tej torebki włożyć... Ech Aniu, też mi zadałaś roboty...

A Wy, co Wy macie w swoich torebkach? Pochwalicie się?


niedziela, 16 listopada 2014

Mam dość!

Jestem wykończona! Wszystko dlatego że córka postanowiła posprzątać pokój. Sprzątała wczoraj pół dnia od rana, nie dała mi pospać bo odkurzacz, bo szorowanie, bo stukanie... Kiedy weszłam do jej pokoju na pół śpiąco zapytać czy wie jak się obsługuje odkurzacz, ta powitała mnie z triumfującą miną - A co, oni tam za ścianą to ciągle odkurzają i nie dają spać, to ja im dzisiaj od rana!
No tak, przy czym nie chodziło o mnie tylko sąsiadów. Te cholerne domy, dobrze że mamy sąsiadów tylko z jednej strony... Córka w napadzie dzikiego szału przestawiała, zamiatała, myła wszystko łącznie z łóżkiem po czym stwierdziła że ona na takim łóżku spać już dłużej nie będzie, więc co miałam robić? Pomogłam dziecku. Zwinęłyśmy materac w rulonik - kto kiedykolwiek widział materac sprężynowy double size to sobie może wyobrazić - to znaczy udało nam się złożyć go na pół i związać starym kablem od anteny, po czym dziewczę wypizngęło materac przez okno bo kto będzie z tym po schodach złaził, nieprawdaż... Matka zataszczyła to do samochodu i wywiozła na nasze wspaniałe wysypisko... Zwinięte w kłębek nie było takie ciężkie...
A tymczasem dziewczę rozkręciło swoje łóżko i wyniosło na strych. Po czym nakazało matce zrzucić ze strychu stare gościnne łoże które były pan małżonek raczył był rozkręcić i umieścić je tam w razie wu, więc właśnie wraziewu nastąpiło i metalowe łóżko z Ikei znalazło się w sypialni mojej latorośli. No i trzeba było to wszystko skręcić. Muszę przyznać że dziewczę pilnie mi kibicowało i w dodatku pomagało co nieco. I nawet znalazłam wszystkie potrzebne śrubkowkręty i przytrzymywaki, o!
Jak już wszystko było poskładane do kupy, dziewczę udało się na spoczynek, a matka do harówy.
Okazało się bowiem że córka już zdążyła wyprać kołdrę i poduszki, czym doprowadziła mnie do bezbrzeżnej rozpaczy bo zima cholera jasna jest, słońce nie świeci, wiatru nie ma, jak to wszystko ma na podwórku wyschnąć? No nic, jakoś porozwieszałam kołdrę na krzesłach, poduszki wywirowałam jeszcze raz porządnie i też na krzesłach przystawiłam do kaloryfera, schną do dzisiaj ale muszę przyznać że dobrze im idzie.
Jeśli my ślicie że to koniec to grubo się mylicie. Bo oprócz standarowych trzech cotygodniowych prań czekało mnie... z piętnaście niestandardowych. Trzy zmiany pościeli. Dwa koce. Obrus. Firanki. Swetry. Z czterdzieści ręczników (no przesadzam, tyle to nie mam, ale prawie wszystkie co były w domu) i to nie małych tylko wielkich, kąpielowych. I jak to wszystko suszyć? Całą sobotę bawiłam się z tym cholernym praniem, a jeszcze dzisiaj prałam trzy razy! Ech, jak szaleć to szaleć...
A dzisiaj od samego rana jakiś pierun we mnie wstąpił. Nie dość że chleby piekę, że obiad pyszny zrobiłam z pstrągów, które kupiłam nawiasem mówiąc w całości i jak rozmroziłam to się okazało że jeszcze je trzeba wypatroszyć... No to jeszcze zajmowałam się obcinaniem łbów i wypruwaniem flaków, przy uciesze Tigusińskiego który surową rybkę kocha ale tylko łososia, no ale trzeba było odkroić kawałek i dać mu na talerzyk bo mi się pod nóż podstawiał. Trochę nawet pomlaskał, ne powiem... I humus robiłam, domowej roboty oczywiście. Dużo roboty z tym nie ma, ale czasu trochę schodzi, bo to najpierw namoczyć trzeba całą noc potem dwie godziny gotować... Wyszedł przepyszny humus, ale czy smakuje jak humus to się muszę córki zapytać jak wstanie bo ja tego w życiu do gęby nie wzięłam. I żałuję bo wiedziałabym teraz co jem. Ale i tak jest pyszne.
Jakby mi tego wszystkiego było mało to jeszcze odkurzyłam i umyłam mopem parowym wszystkie podłogi w domu, a trochę tego jest. A potem poszłam do ogrodu opitolić jeszcze trzy krzaki. I se łokcia jeszcze bardziej załatwiłam. Bo pewnie Wam nie mówiłam, ale od czasu obrąbania tego przeklęptego klematisa borykam się z łokciem tenisisty którego wbrew pozorom wcale nie nabywa się z powodu gry w tenisa :-) No i już zaczynało być lepiej to sobie wymyśliłam, obcinanie chaszczy... No to teraz mam.
Więc siedzę sobie teraz przy komputerze, piję pyszną herbatkę z gojiberry, Miguśka się zastanawia czy wskoczyć na kolanko czy nie wskoczyć, a ja się zastanawiam kiedy w końcu wezmę się za ten od dawna planowany post (a raczej serię) o zachowaniu kotów.

Miłego końca niedzieli! 

piątek, 14 listopada 2014

Humor na piątek

Taki dzisiaj dzień do kitu, pada i pada... Niektórzy już dostają fisia przez tą pogodę... Dzisiaj będzie o nich. Zapraszam!


*****
Postanowiłem pójść na krótki urlop. Uzmysłowiłem sobie jednak, że przecież wszystko już wykorzystałem. Ba! Chyba nawet zalegam szefowi dzień (lub dwa?). Pomyślałem, że najszybciej zmiękczę bosowe serce, gdy zrobię coś tak głupiego, że ten zacznie się nade mną litować! No, bo przecież przemęczony jestem, przepracowany i... zaczyna mi odbijać.
Samo życie...
Następnego dnia przyszedłem trochę wcześniej do pracy. Rozejrzałem się dookoła i... Mam! Odbiłem się od podłogi i poszybowałem w kierunku żyrandola, złapałem go mocno i wiszę! Wchodzi kolega zza biurka obok i rozdziawia gębę patrząc na mnie (drewniany wzrok ma koleś, czy co?).
- Ciiiii - szepczę konspiracyjnie. - Rżnę psychola, bo chcę kilka dni wolnego. Gram żarówę, rozumiesz?
Kilka sekund później wchodzi szef. Już od progu huczy basem, co ja tam robię u góry.
- Ja jestem żarówka! - wypiszczałem.
- No co ty? Pogrzało cię! Weź lepiej kilka dni wolnego, niech Ci główka odpocznie!
Wdzięcznie sfrunąłem na podłogę i zaczynam się pakować. Kątem oka widzę, że kolega też zaczyna się pakować! Szef zainteresowany pyta go:
- A pan dokąd?
Kolega odpowiada:
- No do domu... Przecież po ciemku nie będę pracował.


*****
Dwóch wariatów rozbraja bombę..
- A jak wybuchnie? - pyta się jeden
- Nic nie szkodzi, mam drugą...


*****
Przez park przynależący do domu wariatów idzie ordynator i spostrzega pacjenta siedzącego na ławce i walącego się kamieniem w głowę...
- Co robisz???
- Narkotyzuję się!!!
Idzie wiec dalej, a tam kolejny wariat siedzi i tłucze w swoja głowę dwoma kamieniami...
- Co robisz???
- Biorę podwójna dawkę dzisiejszej działki...
Poszedł ordynator dalej wzruszając ramionami, a tu patrzy, a na kupie kamieni siedzi trzeci wariat i rozgląda się wokół...
- A Ty co robisz????
- Sprzedaję narkotyki....


*****
W szpitalu psychiatrycznym lekarz siedzi przy łóżku nowego pacjenta i pyta:
- Jak się nazywacie?
- Jak to, nie wie pan? Jestem Napoleon Bonaparte.
- Tak? A kto panu to powiedział?
- Pan Bóg.
Na to odzywa się głos z sąsiedniego łóżka:
- On kłamie. Nic mu takiego nie mówiłem.


*****
Dwaj wiejscy idioci spotykają się na drodze. Jeden z nich trzyma w dłoni reklamówkę z napisem "kurczaki".
- Hej, jeśli odgadnę, ile niesiesz kurczaków, dasz mi jednego z nich?
- Jeżeli odgadniesz, to dam ci oba.
- No dobra. Hmm...pięć?


*****
Idą ulicą paranoik i schizofrenik. Nagle paranoik mówi:
- Ty, chodźmy na drugą stronę, z naprzeciwka idą dresiarze, jeszcze nas zleją.
- Spoko, nie paranoizuj, idziemy dalej.
Zrównali się z dresiarzami, ci ich zaczepili, szast-prast-chlast - schizofrenik pozamiatał dresami ulicę, idą dalej. Paranoik pyta:
- Ty, ćwiczyłeś jakieś sztuki walki czy coś?
- Skądże. To proste. Ich było pięciu, a mnie - dziesięciu.



Udanego weekendu!

wtorek, 11 listopada 2014

Żeby nie zapomnieć


11 Listopada to dla Polski święto narodowe. Założę się że znaczna część społeczeństwa nie ma pojęcia co to za święto, ot dodatkowy dzień wolny od pracy. Smutne. Żałosne to. Ale prawdziwe.

Dla całego świata 11 listopada to dzień zakończenia 1 wojny Światowej. Tutaj, w Wielkiej Brytanii, jest to święto szczególne, w związku z konfliktami militarnymi na cąłym świecie w których ten kraj zawsze brał, bierze i będzie brał udział.  Tutaj to nie tylko dzień pamięci o ofiarach tej pierwszej strasznej wojny. Jest to dzień hołdu wszystkim żołnierzom którzy walczyli i polegli na linii frontu we wszystkich wojnach na świecie. Ten dzień nie jest wolny od pracy, a wielkie uroczystości przypadają na niedzielę poprzedzającą 11 listopada. Już od dwóch tygodni ludzie noszą wpięte w w płaszcz czy marynarkę maki, które są symbolem brytyjskiej armii. A co roku 11 listopada o godzinie 11 rano rozlegają się salwy honorowe a po nich następują dwie minuty ciszy w hołdzie poległym. W szkole, w zakładach pracy, na ulicach, można zobaczyć stojących w ciszy ludzi.



Remembrance Day. Żeby nie zapomnieć...

niedziela, 9 listopada 2014

Marzenia nie umierają nigdy

Do napisania tego tekstu skłonił mnie wpis Róży o śmierci marzeń. Różo, mam nadzieję że się nie obrazisz że podejmuję ten sam temat ale jest on dla mnie bardzo ważny. Będzie osobiście. Będzie o mnie.
Kiedyś, bardzo dawno temu pewna mała dziewczynka bardzo chciała mieć braciszka. O braciszkach niewiele miała pojęcia, sama miała niecąłe trzy latka, ale rodzice pytali czy wolałaby siostrzyczkę czy braciszka no to jakos tak bezwiednie odpowiedziała że braciszka. I miał mieć na imię Mareczek. Za jakiś czas rodzice przynieśli małe białe zawiniątko. Dziewczynka wpatrywała się w nie jak w obrazek, w środku była śliczna żywa laleczka. Wiedziała że jest to dzidziuś, że płacze i robi kupki, ale jak zaczęła zwracać się do Mareczka po imieniu, mamusia powiedziała że to nie jest Mareczek, tylko siostrzyczka. Asia. Dziewczynka pogodziła się w utratą Mareczka w kilka chwil, przecież była jeszcze zupełnie mała, ale pamięć o niespełnionym marzeniu o braciszku pozostała na zawsze.
Lata mijały, dziewczynka rosła, przez otoczenie nazywana genialnym dzieckiem, bo i czytać potrafila w wieku czterech lat, dziecięce krzyżówki i zadania logiczne były dla niej najlepszą formą rozrywki, umiała sklecić ze słuchu kilka melodyjek na małym fortepianiku, a jako sześciolatka umiała już biegle czytać po rosyjsku i nawet cokolwiek rozumiała. Grzeczna, nie sprawiająca żadnych kłopotów, najlepsza uczennica, poza chroniczną niechęcią do jedzenia po prostu cud miód i orzeszki.
Przyszedł czas komunii. Wszystkie dziewczynki miały śliczne białe sukienki z koronki, z wcięciem w talii i bufiastymi rękawkami. Ale dla dziewczynki mamusia przygotowała najnowszy krzyk mody - plisowaną suknię z podwyższonym stanem i rękawami rozszerzanymi do dołu. Dziewczynka nienawidziła tej sukienki, ale co miała robić, przecież sprzeciwiać się nie wolno... Wiele lat później, na własny ślub poszła w sukni wybranej przez matkę, w okropnym białym kapeluszu, bo co miała robić? Własnych pieniędzy nie miała, a darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. Wymarzona suknia w kształcie tulipana nadal wisiała w salonie...
Kiedyś, jeszcze w liceum, zaczęła marzyć o emigracji, nie było jeszcze internetu, ba, komputerów nawet jeszcze nie było, całą wiedzę mogła czerpać jedynie z książek i atlasów. Chciała podróżować, zwiedzać świat, poznawać inne kultury... Wiedziała że na razie było to niemożliwe, bo przecież nawet paszportu normalnie nie można było dostać, a skąd pieniądze? W domu się nie przelewało. Ale marzenia pozostały. Niestety, pokręcone są ścieżki życia, dziewczyna zakochała się, wyszła za mąż, urodziła dzieci, jedno, drugie, wkrótce jej marzenia zostały zastępione walką o przetrwanie i zaspokojenie podstawowych potrzeb. Z całą pokorą skupiła się na spełnianiu marzeń innych...
I robiła to z ochotą, choć trudno było zachować pogodną twarz zmagając się z trudami życia codziennego, obowiązki matki, żony i kochanki pogodzić z obowiązkami w pracy, przy okazji wspierając moralnie całą rodzinę. Z wesołej, lubiejącej tańczyć i śpiewać, beztroskiej dziewczyny zmieniała powoli się w stateczną sztywną matronę, która musiała mieć wszystko zorganizowane i poukładane na czas, wszystko pod kontrolą, wszystko jak należy... to znaczy tak jak oczekiwali tego od niej inni. Zresztą, ona już była do tego przyzwyczajona, przecież zawsze spełniała oczekiwania innych...
I nagle pojawił się cień szansy. Nadażyła się okazja wyjazdu za granicę. Nie wahała się ani chwili. posklejała misterny plan w dwa miesiące. Przekonała męża że tak będzie lepiej, wykorzystując sytuację kiedy w jego zawodowym życiu zapadły wielkie zmiany, na gorsze. Z dwoma walizkami wyjechała w nieznane, spełniać marzenia. Niekoniecznie swoje jak się okaże...
Było tak cholernie ciężko... Nigdy nikomu się nie skarżyła, w rozmowach telefonicznych przekonywała wszystkich że wszystko jest w porządku, bo przecież oni tam mają tyle problemów, a ona jak to ona, zawsze da sobie radę.
Minęło parę lat. W życiu wszystko zaczęło się jakoś układać, ale nadal czuła że czegoś brakuje, że o czymś zapomniała. Dzieci dorosły, zaczęły zajmować się własnym życiem i w jej życiu nastąpiła powoli wszechogarniająca wszystko pustka. Idealny mąż przestał być taki idealny, poukładane życie zaczęło się komplikować. Nie, zewnętrznie wszystko było w porządku, nauczyła się przez lata skrywać skrzętnie swoje uczucia, najpierw przed światem potem przed najbliższymi. Co z tego że od czasu do czasu chciała się otworzyć, wygadać, wypłakać, co z tego że czasami nawet to robiła, co z tego skoro wszystkie jej wewnętrzne smutki i żale były traktowane jako fanaberie, a jej się "tylko wydaje", że sobie wszystko "wymyśla"... Nagle zaczęła zauważać że to co przez lata uznawała za normalne, wcale normalne nie jest. Że to co się dzieje w czterech ścianach zamkniętego przed wszystkimi domu to jest tak naprawdę świat wykreowany co prawda jej ręką, ale na życzenie innych. Że tak naprawdę ona to nie ona, że stała się wytworem cudzej wyobraźni i nie potrafiła już temu podołać...
Nie minęło jeszcze wiele czasu odkąd została sama. Sama... Powoli zaczęła odkrywać siebie, zastanawiać się nad celem jej istnienia w świecie, zaczęła znowu kreować swoje własne marzenia i powoli je realizować. Proste marzenia, możliwe do realizacji. Przebiec 10 kilometrów w godzinę. Pospacerować po plaży w ciemności. Kupić sobie parę dobrych kosmetyków, pójść z kolegą na piwo i pokazywać sobie zdjęcia z wakacji. Zagrać naprawdę dobry mecz w badmintona. Naprawić samodzielnie kocią klapkę i drzwi do kabiny prysznicowej. Kupić sobie nowy płaszcz chociaż go nie potrzebuje. Ot dlatego że jest ładny. Nauczyła się myśleć że można, że to nie dzieje się kosztem innych, że każdy dorosły ma obowiązek dbania o własne interesy i wzięcia odpowiedzialności za własne życie. Zaczyna tego uczyć własne dzieci. One nie mogą stać na jej drodze do marzeń. Po prostu nie mogą. Zrozumiała że nikt nie ma prawa dyktować komuś jak być szczęśliwym, każdy ma własne marzenia i własną drogę do szczęścia. Od niego tylko zależy czy i kiedy nią podąży.
Na razie jest szczęśliwa. Sama, ale nie samotna... Nie czuła się tak dobrze od dwudziestu paru lat...

Na koniec historyjka z ostatniej chwili.
W czwartek dzwoni syn.
- Yyyy, bo tego... no... bo wiesz, ja to bym chciał na weekend przyjechać do domu...
- No oczywiście synku, przyjedź, przyjedź, dawno nie byłeś.
- Yyyy, bo ja tak sobie pomyślałem, że mogłabyś mnie w piątek po pracy zabrać i razem byśmy pojechali...
- No dobrze, a co mi szkodzi, podjadę, zabiorę Cię.
- No i wiesz, trochę prania mam, to byś mi wyprała i w sobotę bym sobie wrócił...
- Aha - zapala się lampka kontrolna - no to fajnie, bo wiesz, nie mam zupełnie proszku i nie dam rady już wstąpić do sklepu to może być kupił ten proszek żeby było łatwiej...
- Aaa, to nie, to ja bez prania przyjadę, zjem sobie, potem wezmę monitor i parę jeszcze rzeczy i wrócę w sobotę.
- No dobrze, ale autobusem będziesz to wszystko taszczył? Przecież to ciężkie jest.
- No nie, przecież Ty mnie w sobotę rano odwieziesz, co nie? - oczami wyobraźni widzę zadowoloną minę syna.
- A nie synku, nie zawiozę Cię bo w sobotę rano mnie nie ma.
- Ale jak to Ciebie nie ma??? - najwyższe zdumienie.
- A tak to. Mam już coś zaplanowane na całą sobotę od rana i nie ma mowy żebym Cię gdzieś woziła, koniec i kropka.
- Ale co masz zaplanowane? No ja to masz zaplanowane? No to wiesz co? Ja w ogóle nie przyjadę! - już widzę tę obrażoną minę...
- No to super! Przyjedziesz innym razem.
- Nawet nie wiesz co tracisz...
- No nie wiem, Pa synku!

No i nie wiem co straciłam! I bardzo mi z tym dobrze!

Pozdrawiam!





piątek, 7 listopada 2014

Piątkowy humor

Wszystkim to jeszcze nie, ale większości już odpala na temat świąt, zakupy, prezenty, srenty... No to dzisiaj będzie o Mikołaju.

----------
Pani na lekcji pyta dzieci:
- Jak sobie wyobrażacie św. Mikołaja?
Dzieci odpowiadają, że jako starszego grubszego pana.  Pani pyta o to samo Jasia.
Jasio odpowiada:
- Ja wyobrażam sobie Mikołaja jako starszego grubszego pana z dużą DUPĄ.
- A dlaczego?
- Bo mój tata powiedział, że gówno pod choinkę dostanę!


----------
Mama pyta się Jasia:
- Gdzie nauczyłeś się mówić "o kurwa"?
Jasio mówi:
- Od mikołaja.
Mama na to:
- Od mikołaja?
Jasio:
- Jak wchodził do pokoju w nocy i się rąbnął w szafę to zawołał "o kurwa"!


----------
Jasiu wysyła list do Św. Mikołaja i pisze:
"Kochany Mikołaju. W tym roku chcę dostać siostrzyczkę".
Parę dni później Św. Mikołaj odpisuje:
"Kochany Jasiu. Najpierw przyślij mi mamusię"


----------
- Mamo, z mego listu do św. Mikołaja wykreśl kolejkę elektryczną, a wpisz łyżwy.
- A co, nie chcesz już pociągu?
- Chcę, ale jeden już znalazłem w Waszej szafie.

----------
- Byłeś grzeczny? Nie kradłeś? - pyta się święty mikołaj.
- Nic nie kradłem, byłem grzeczny - odpowiada dziecko.
- To się naucz bo ja ci wiecznie prezentów nie będę przynosił!


Miłego wekendu! 

czwartek, 6 listopada 2014

Statystycznie i nostalgicznie

No i się porobiło.
Jeszcze tydzień temu tak sobie patrzyłam na statystykę wejść na bloga i było jakieś 92 tysiące. No nieźle myślę, Już się zbliżam do setki (!), no dobra, słaba ta statystyka jak na trzy lata i cztery kwartały ale może się za bardzo nie staram, jakbym tak swoje wejścia policzyła to już bym dawno przekroczyła dwa miliony hehe... W każdym razie pomyślałam że jakiś konkurs trza zrobić na łapanie licznika czy coś. Dziewięćdziesiąt dwa tysiące przez taki okres to jeszcze jakiś miesiąc, dwa, myślę ja sobie, to mam czas. To było jakoś w czwartek, konkurs miałam przemyśleć w miniony weekend. No i co??? Kurna felek, to żeście mnie zaskoczyli. Wchodze ja sobie w sobotę a tu już grubo ponad sto tysięcy pękło... No to konkursu na łapanie licznika nie bydzie. Chyba że na milion to się postarajcie :-)
Ale nie ma tego złego, jak to mówią, pomysł w głowie został i siedzi, tylko czeka na okazję. Która to, zapewniam Was, już niedługo będzie. O nagrody się nie obawiam, oprócz odcisku palca środkowego pani prezes i paru kłaków z Migusiowego ogona będzie jeszcze coś ekstra! Mikołaj niedługo będzie łaził, pewnie coś wrzuci przez komin...
A tak dla porządku, to trochę jestem zaskoczona pozytywnie, na onecie mnie pokazali czy co?
Statystyki mówią że ostatnimi czasy dzienna ilość wejść waha się w granicach 100-500.
Najwięcej wejść w ubiegłym miesiącu miał post "Co robi kobieta żeby się pocieszyć", drugie - "Jak matka z córką", a trzecie - tadam - krótka wzmianka o Drakuli :-)
Oprócz bezpośrednio z gugla czy z przeglądarki, najwięcej osób przychodzi do mnie od Stardust z "Bez Odwrotu", od Gosi z "Za moimi drzwiami" i od Pantery ze "Świat to dżungla".
Najwięcej wejść jest z Polski, potem USA (!), UK, Francja, Niemcy, Hiszpania, Ukraina, Tajwan, Rosja, Czechy...
A teraz najlepsze. Wyniki wyszukiwania. Podaję oczywiście statystyki miesięczne. Uwaga. Czego ludzie szukają trafiając na mojego bloga:

  • zmagania duszy z ciałem (to chyba ja hehe!)
  • humor na piątek
  • co by było gdyby słońce zgasło wie... (niestety dalej mi się nie wyświetla)
  • humory z zeszytów szkolnych
  • jak być dobra w lozku (Oooooo! no to to ja rozumiem!)
  • wiersz kartki z kalendarza
  • antosiowa karuzela blog (tego to zupełnie nie rozumiem)
  • awans czy dam radę
  • bestia i kaszalot (hue hue hue)
I to tyle statystyki. 

Dziękuję wszystkim za to że wciąż czytacie te wszystkie kreacje mojego świrniętego umysłu, a w dowód wdzięczności te oto kfiattki - specjalnie dla Was!

wtorek, 4 listopada 2014

Jak dupcia niemowlęcia

Oszalałam. Zwariowałam. Tego to się już nawet leczyć nie da. Wszystko przez tę gębę paskudną.
Jakoś tak w zeszłym roku zaczęłam próbować powoli różne kosmetyki Clinique, najpierw do oczyszczania twarzy, potem do makijażu, jakieś delikatne kremy z jedne czy dwa... Po raz pierwszy połasiłam się na zakup droższych kosmetyków w sklepie a nie online, a to z prostego powodu - korzyści materialnych! Kto by nie wykorzystywał korzyści, jak dają to się bierze i próbuje. No bo to na początku dostałam jedną próbkę, dwie, potem przysłali mi kupon na normalnej wielkości szminkę za darmo, dwutygodniowe próbki podkładów, które mogłam sobie dowolnie próbować bo jak mi jeden nie pasował to dostawałam drugi i tak aż do wybrania tego właściwego. Fajny biznes, przez trzy miesiące tylko na próbkach jechałam... Raz za zakup na jakąś tam wcale nie zawrotną kwotę dostałam kosmetyczkę wypełnioną miniaturowymi próbkami... no jak tego nie lubić?
Za jakieś grzechy poszłam sobie razu pewnego pooglądać ile będę musiała ja wydać w przyszłym miesiącu na te niezbędne do życia produkty które mi sie właśnie zaczęły kończyć, a tam... pani mnie zgarnęła na fotelik i zaczęła opowiadać jaki to oni świetny produkt właśnie wprowadzają i że jeszcze nie ma w sprzedaży ale za chwilę będzie bla bla bla i czy chcę spróbować. Chodziło o szczotkę do twarzy. Sonic brush. Do tej pory nie wiem co to jest ten sonic, ale brzmi fajnie, nie? Widziałam już niejednokrotnie taką szczotkę gdzieś tam na półce ale za taką cenę to ja wolę sobie palcami buzię szorować, myślałam... W każdym razie, pani poopowiadała mi o szczoteczce, wymyła mi nią gębę, przy okazji oczyszczając ją z makijażu tak że zaoszczędziłam potem w domu no i kazała koniecznie wrócić jak już będą. No i co zrobiłam? Oczywiście wróciłam! Ale nie tak od razu, wyczekałam na odpowiedni moment z super promocją i się udałam po szczoteczkę. Szybko bez próbowania kupiłam ją i jeszcze coś, a w zamian dostałam uwaga uwaga! - dwadzieścia pięć procent wartości zakupów w punktach! Przyda mi się na święta, może siostry kosmetyki jakie dostaną w prezencie, a co!
No i tak to ja która skąpiła 35 funtów na szczoteczkę sonic Olay, wydała 78 funtów na szczoteczkę Clinique...  Świat się kończy.
A teraz przystępuję do wpisu właściwego czyli opisu i recenzji szczoteczki. Opakowanie wygląda tak:


Otwieramy, a tam... najpierw książeczka z instrukcją obsługi. Bardzo przydatna rzecz bo to co pani mi opowiadała to w części już zapomniałam


Po wyciągnięciu książeczki widzimy zawartość pudełka: Szczoteczka na rączce i kabelek z ładowarką. O, bo Proszę Państwa, to jest bezprzewodowa szczoteczka, którą można używać też pod prysznicem. 


Ładowareczka wygląda tak: 


A co najlepsze to że oprócz tejj małej dziurki to nic tam nie ma, zwykły kawałek plastiku do którego wkłada się szczoteczkę. A na rączce szczoteczki nie ma żadnej dziurki ani dzyndzelka, nic, gładko... Jak toto się ładuje to ja nie wiem, nie ma żadnych styków, po prostu plastik do plastiku. Cuda Panie, cuda...


Kabelek jest zakończony usb więc można stosować praktycznie każdą wtyczkę usb, Nie wiem czy da się ładować komputerem, nie sprawdzałam ale sprawdzę.


Szczotka w ładowarce wygląda tak:


Ma ładną czapeczkę na główkę z dziurkami, do przechowywania i transportu.


A tak wygląda główka bez czapeczki.


Główkę można zdjąć i wymienić jak się zużyje. Koszt to tylko jedna trzecia ceny szczoteczki, buehehehe!


Te zielone na górze to specjalne włoski do mycia strefy T czyli nosa, brody i środka czoła. Białe czyści policzki. I powiem Wam od razu że szczoteczka jest REWELACYJNA! Myję nią buzię dwa razy dziennie. Wieczorem po ściągnięciu makijażu z oczu (resztą się nie przejmuję, się zmyje) zamaczam szczotkę w ciepłej wodzie  bo musi myć na mokro, nakładam kropelkę płynu do mycia twarzy i włączam guziczek. Jedno wciśnięcie guziczka trwa trzydzieści sekund i to wystarcza do umycia strefy T. Po tym czasie samo się wyłącza, więc naciskam guziczek jeszcze raz i myje policzki. I jak się znowu wyłączy znaczy że gotowe. Spłukuję buzię wodą i tyle. Jest fajne bo szczoteczka się nie obraca tylko wibruje i tylko wystarczy dotykać lekko do skóry, nie powinno się naciskać. A buzia po takim czyszczenu jest jak... tytułowa dupcia niemowlęcia. Gładziusieńka. 
W Polsce ta szczoteczka jest koszmarnie droga, znacznie droższa niż w UK, nie mówiąc już o Stanach bo tam wszystko po połowę tańsze. Ale widzę pozytywne wyniki czyszczenia twarzy szczoteczką właśnie i żałuję że nie pokusiłam się nigdy na zakup takiej zwykłej, bo podejrzewam że końcowy efekt jest taki sam tylko ręką się trochę trzeba namachać. Tak więc szczoteczki do mycia twarzy bardzo polecam! Jakiekolwiek!

No i zdaje się że właśnie popełniłam wpis kosmetyczny...


poniedziałek, 3 listopada 2014

Ogłaszam koniec żałoby

Dzisiaj mija 10 lat odkąd z płaczem i bólem serca zostawiłam rodzinę na lotnisku i wsiadłam do samolotu Air Polonia, aby postawić nogę na zupełnie nieznanej, brytyjskiej ziemi. Z jedną dużą i jedną małą walizką, biletem w jedną stronę i głową pełną niejasności.
Co roku tego dnia obchodze swoją małą rocznicę, co roku nostalgicznie i z ukłuciem serca wspomiam ten dzień 3 listopada 2004 roku, kiedy to machałam dzieciom na pożegnanie, zupełnie nie wiedząc co mnie czeka i na co się decyduję. Rokrocznie ten dzień był dla mnie dniem refleksji i zadumy. Co roku... aż do dzisiaj.
Nie powiem, rozmyślałam o tej mojej okrągłej rocznicy już od kilku dni, ale tym razem jakoś tak radośniej, inaczej. Pewnie dlatego że teraz też i moje życie wygląda już zupełnie inaczej niż przedtem. Zamiast więc wspominać to co było zaczęłam się zastanawiać jak będzie wyglądało moje następne dziesięć lat. Czy zostanę tu gdzie jestem, czy zmienię miejsce, otoczenie, pracę, niczego jeszcze nie wiem, ale wiem jedno - idzie nowe. I dzisiaj rano po raz pierwszy trzeciego listopada obudziłam się radosna i pełna nadziei, a jednocześnie zupełnie zrelaksowana i bez typowej zadyszki poniedziałkowego poranka. Przyznam się - mam dzisiaj urlop, jeden z tych dziesięciu dni, o których pisałam tu więc na pewno to też pomogło w wyluzowaniu :-) Poza tym - a na cholerę ja mam się stresować kolejną rocznicą przybycia do kraju, który stał się moim domem, w którym dobrze się czuję i cieszę się że tu jestem? Pora zakończyć żałobę po kraju w którym nie chciałam mieszkać, który dał mi co prawda wykształcenie i utrzymał jakoś w wegetacji przez jakiś czas, a który dał mi kopa w dupę niejednokrotnie, a na sam koniec z wielkim rozmachem...
Tak więc, drodzy moi, ogłaszam koniec żałoby. Żałoby Wszelakiej. Po "utracie" kraju, po spalonych marzeniach, po śmierci związku małżeńskiego... Idzie nowe...


niedziela, 2 listopada 2014

A wczoraj wieczorem...

Tutaj 1 listopada jest normalnym dniem, a że pogoda była piękna i bardzo ciepło jak na listopad, jakieś 15-16 stopni, postanowiłam udać się gdzieś. Na spacer. Ciężko było mi się zdecydować bo u mnie na górce duło jak w kieleckim, ale pomyślałam, ech raz kozie śmierć i się udałam. Nad morze. Byłabym się udała nawet z aparatem w celu porządnej fotografii cyfrowej, ale doopa wołowa dopiero przed saym wyjściem sprawdziła baterie, a tu zonk. Jak zwykle... No to poszła z nieśmiertelną komórką, za której to jakość fotograficzną z góry bardzo przeprasza, szczególnie ostatnie zdjęcia są do bani, ale oddają to co chciałam Wam pokazać.
Zapraszam na spacer.

Plaże mamy tutaj piękne i rozłożyste, szczególnie w czasie odpływu. I właśnie wczoraj był odpływ, tak że miejsca do chodzenia nie zabrakło. A ludzi było sporo, jak to w piękną pogodę. Widzicie tam, na wysepce, latarnię? Zaczynamy spacer w Yellowcraig i będziemy szli i szli i szli...


W czasie odpływu wszystkie kamienie wystają. Za kilka godzin ich nie będzie widać.


Zbliżenie na latarnię.


Plaża nie jest zupełnie płaska, tak jak nie jest płaskie dno morza. Mój gps pokazał mi później że podróż odbyła się w granicach od minus 3 do plus 27 metrów nad poziomem morza.


Skały z bliska wyglądają tak...


Tam daleko błyszczy w oddali Bass Rock. Pokazywałam ją bliżej w czasie mojego spaceru po North Berwick. Idziemy w tamtym kierunku, jeszcze bez sprecyzowanego celu.


Po drodze mijamy różne muszelki, ta nazywa się jackknife clam. Długości jakieś 20 centymetrów.


Trudno w to uwierzyć, ale te ślady mówią same za siebie. Ktoś tu chodził boso... W listopadzie! Ma człek zdrowie...


Nadchodzi przypływ...


Dla tych którzy nigdy przypływu nie widzieli, proszę bardzo. Tutaj nie jest aż tak bardzo spektakularny, ale zauważcie jak szybko napływają fale jedna za drugą. Charakterystyczne jest to że woda się nie cofa. Bardzo lubię obserwować przypływ. Pełny przypływ trwa dwie godziny. A potem jest odpływ... I tak co cztery godziny...


Słońce już zachodzi. Nie ma co się dziwić, troszkę późno się za ten spacer zabrałam.


Normalnie w tych okolicach kończę swój spacer po Yellowcraig. Ale nie ty razem, o nie... Odczułam bowiem nagłą potrzebę pójścia w miejsce ustronne, a do tego trzeba albo wrócić albo dojść do North Berwick, jeszcze ze dwa-trzy kilometry. Postanawiam że idę. A co mi tam!


Po drodze mijam stado ptaków na skałach...


...i stado ptaków na wodzie...


I krabika, który nie zdążył z odpływem...


Przechodzę po wodorostach...


I jeszcze rzut oka na stronę z którę przyszłam.


Samotna mewa na skale... Były dwie ale jedna zwiała jak mnie zobaczyła, tchórzliwa jakaś...


Jeszcze tylko przedrzeć się przez te skały.


Tadam! North Berwick! Ubikacja tuż tuż...


Idziemy wzdłuż skarpy.


Jakaś młoda para robi sobie sesję fotograficzną nad morzem. Reszta gości już zwiała, widziałam jak biegli przez pole golfowe...


A pole golfowe wygląda tak... W dużym pomniejszeniu bo jest dość spore. Idzie się i idzie, już mam dość tego łażenia. Ale natura woła. 


Niestety, trzeba było przejść jeszcze z kilometr przez miasto żeby dostac się do publicznego przybytku, ale potem pełni werwy i odbudowanych sił witalnych możemy wracać skąd przyszliśmy... Żeby sprawdzić odległość włączam w tym miejscu gps-a. Schodzimy do portu.


Na tych obrazkach tego nie widać, ale zaczyna się robić półmrok, już światło włączyli na latarni portowej. 


Idziemy tam, w stronę ciemności...


W domach już palą się światła... 


Ostatkiem swych możliwości komórka uchwyciła jeszcze plażę w taki sposób...


Ostatni rzut oka na perłę północy. Widać księżyc...


Latarnia przy Yellowcraig już nadaje sygnały świetlne.


Robi się coraz ciemniej. Już mnie nie obchodzą widoki ani szum morza. Zasuwam coraz szybszym krokiem na azymut. 


Jeszce chwilę. W tym momencie postanowiłam włączyć latarkę, czyli aplikację w telefonie. Po czym nisamowicie zdumiałam się kiedy zauważyłam że aplikację przecież usunęłam bo mi się zawiesiła... Oj ja guuupia... Na szczęście znalazłam zasięg (o co wcale na tej plaży niełatwo) i ściągnęłam sobie dwie latarki, tak dla spokoju. I od tej chwili już sobie świeciłam pod nogi, chociaż tak zupełnie ciemno to nie było, wiadomo jak to nad morzem. Gapiąc się tak w ekran komórki nagle zdałam sobie sprawę że niebezpiecznie zbliżam się do wody... A przecież szłam prosto! A jednak opowieści o syrenach są prawdziwe :-) Szum morza niebezpiecznie przyciąga...


Dodam jeszcze że o mało nie minęłam wyjścia z plaży bo było już bardzo ciemno. Nie widziałam nic na dwa metry, a dioda komórki nie świeci przecież daleko. Miałam wielkie szczęście że rodzina z dziećmi wybrała się na wieczorny spacer, była przecież dopiero piąta trzydzieści... Poprzez szum morza usłyszałam śmiechy dzieci i skierowałam się w tamtą stronę, w przeciwnym wypadku zbłądziłabym... A potem była droga przez lasek, w ciemnościach że oko wykol. Każdy szelest w krzakach chciał mnie doprowadzić do zawału. Widziałam tylko swoje buty i dwa metry drogi przede mną. Z radością dopadłam parkingu, na którym stały tylko trzy samotne samochody...


W dali świeciły się jeszcze światła publicznej parkingowej toalety. Nie poszłam sprawdzić...


Otworzyłam bagażnik, wyjęłam buty na zmianę, te plażowe zapakowałam do worka i pojechałam. 


Spacer trwał raptem 3 godziny, przemierzyłam około 11 kilometrów po piasku, wodzie i skałach, a także po ulicach uroczego misateczka. Poruszałam się ze średnią prędkością 5 kilometrów na godzinę, spaliłam 557 kalorii, zużyłam 240 ml płynów. Maksymalne wejście 11 metrów, maksymalne zejście 27 metrów. Tyle podaje mi aplikacja. Wrażenia ze spaceru - bezcenne!

Pozdrawiam serdecznie!