środa, 31 października 2018

Bez tytułu

Wczoraj odeszła nasza przyjaciółka, mama naszej blogowej koleżanki Kjujewny, osoba niezwykle miła i ciepła, która dodawała mi otuchy w trudnych chwilach, która służyła radą i pociechą, wrażliwa i tak pełna życia... 

Śpij spokojnie Elu...


poniedziałek, 29 października 2018

Idzie zima.

No i co, że miałam takie ambitne plany na weekend, zdjęcia w końcu do komputera wrzucić, o moich norweskich wakacjach Wam trochę opowiedzieć, zdjęcia co prawda z aparatu zgrałam i posortowałam w folderach, ale na tym się skończyło. Bowiem czas płynie nieubłagalnie i zapachniało zimą, a biedne roślinki kupione późnym latem wciąż w doniczkach. Zresztą, po przebudowie ogrodu i szybkim wstawieniu roślin byle gdzie, domagał się on gruntownej reoganizacji. Mówię o tej części, gdzie się sadzi w nią kwiatki. Na pierwszy plan poszła organizacja kawałka za płotem, od strony południowej. Do tej pory stały tam śmietniki, a wcześniej, pozostawiona przez poprzednich właścicieli, wielka skrzynka z chwastami i agrestem, który wcale nie chciał tam rosnąć a wszystkie trzy owoce zeżarły ślimaki. W sobotę po południu, bo do południa zeszło nam na sprawach bieżących, Chłop przekopał ten kawałek ziemi pod płotem, pomagałam mu jak mogłam w rozbijaniu większych cząstek na mniejsze, na szczęście ziemia okazała się nie być zupełnie do kitu i poddawała się obróbce dość nieźle. Wymieszaliśmy tę ziemię z kompostem i specjalnym grubym piaskiem do lepszego drenażu, po czym wsadziliśmy zakupione jeszcze w sierpniu dwa krzaki porzeczek i dwa krzaki jagód. I tylko na tyle wystarczyło tego miejsca pod płotem. Na koniec zaczęło padać i zmierzchać, więc zakończyliśmy prace, planując resztę na przyszły tydzień. Bo prognoza pogody na niedzielę nie była zbyt optymistyczna.
Ale jak to w Szkocji, prognoza rzadko się sprawdza i poranek powitał nas pięknym słoneczkiem. Z ciężkim westchnieniem, obopólnie postanowiliśmy, że zaczniemy kończyć prace ziemne tego właśnie dnia wykorzystując pogodę, bo listopad dosłownie za progiem i nie wiadomo co będzie za tydzień. Zabraliśmy się do tego oboje jak do jeża, zupełnie bez planu i zmieniając zdanie w miarę postępu. Pole nie jest zbyt duże, jakieś metr dwadzieścia na dwanaście. Plus drugi kawałek na podwyższeniu przy tarasie, tej samej szerokości ale jakieś trzy metry, ten kawałek jednak od razu sobie odpuściliśmy na tę chwilę, bo jeszcze kwitną tam róże. Pokażę je na końcu.
Najpierw osobiście wykopałam wszystkie rośliny z obrabianego terenu, nie było tego dużo i większość to cebulki, więc ma powodu do zmartwienia. Zresztą, planowaliśmy skończyć tego samego dnia i poupychać to wszystko z powrotem w uzdatnioną i spulchnioną ziemię. Ha ha ha (zaśmiała się sarkastycznie...)
Wiedzieliśmy, że ziemia w naszym ogrodzie jest do dupy, ale nie przypuszczaliśmy, że aż tak. Nie ma co się dziwić, nie była ruszana w tym miejscu od wybudowania domu, czyli conajmniej przez jakieś dziesięć lat. Chłop kopał tę glinę, a ja przekopywałam to jeszcze raz, starając się rozbijać grudy ziemi na mniejsze kawałki i usuwając masę korzeni, które nie wiadomo skąd się tam wzięły, bo przecież przekopywaliśmy już ten ogródek co najmniej trzy razy. Większe kamienie i kawałki gliny (!) lądowały za płotem, "w lesie". Zrobiliśmy sobie przerwę na luncz, po czym spostrzegłam, że zaczyna mnie łupać w plecach, więc mówię do Chłopa:
- Wiesz co, kochanie, myślę, że musimy przedelegować prace, żeby nie tracić czasu, bo zaraz się zrobi ciemno a my w czarnej dupie. Ty zostaniesz więc w ziemi, a ja jadę do centrum ogrodniczego po więcej piasku i kompostu, bo to co mamy to na pewno nie wystarczy.
- A jak to załadujesz do samochodu, plecy Cię bolą przecież.
- Poproszę to mi załadują.
I pojechałam.
Jak na ironię, chłopczyna przy kasie był mojego wzrostu i około połowę mojej wagi, ale zgodził się z radością załadować mi te cholerne wory z ziemią i piaskiem do samochodu. Nie tak od razu z radością, bo wzywał najpierw pomocy przez ten ich telefon, ale jakoś nikt z obsługi  nie pokwapił się, lenie jedne, zupełnie jak w polskiej Castoramie. Podziękowąłam i pojechałam z powrotem.
Tymczasem Chłop wpadł na wspaniały pomysł. Jak ta ziemia taka kulawa, to my ją zrobimy naprawdę dobrą raz na zawsze, a potem będziemy tylko udoskonalać jak będzie trzeba. Postanowił, że będziemy ziemię przesiewać przez ogrodnicze sito, a nieprzesiane resztki wywalać za płot, do "lasu". Jak przyjechałam, czekała na mnie wielka dziura i obok niej kupa ziemi do przesiania. Psiocząc i narzekając przesiewałam to czarne gówno do plastikowego pojemnika, Chłop wynosił resztki "do lasu", mieszaliśmy przesianą ziemię z piaskiem ogrodniczym i kompostem i wypełnialiśmy powoli wykopaną dziurę. W ciągu godziny zrobiliśmy około metra kwadratowego, po czym nastąpił zmrok. Wiedzieliśmy już wcześniej, że nie skończymy. Ale wykonaliśmy kawał dobrej roboty i zaczęliśmy końcowy etap. Została naprawdę wielka góra ziemi do przesiania, ale postanowiliśmy, że jak już robimy to porządnie. Aby pogoda za tydzień dopisała.
Ukorzenione rośliny powkładałam tymczasowo do doniczek, cebulki i tak można sadzić później. Najgorzej róże. Ale ten ostatni kawałek ziemi może poczekać. Najważniejsze jest skończyć to co zaczęliśmy.
Wieczorem z trudnością wchodziłam po schodach. Zasnęłam w wannie z kąpielą solną, a dzisiaj po raz pierwszy od lat użyłam w pracy windy. Bolą mnie wszystkie mięśnie, nawet te, które nie wiedziałam, że mam. Starość niestety, nie radość. I tak miałam na tyle rozsądku, że przerwałam prace w pewnym momencie, bo już nie dawałam rady. Chłop, chociaż chuchro takie, jednak silniejszy :-)
A na koniec, obiecane róże, które powitały mnie po powrocie z wakacji. Szczególnie jedna, lawendowa, która wcale się nie zapowiadała na kwitnięcie tego roku :-)


Biała

Żółta

Lawendowa (trochę inny kolor na zdjęciu wyszedł :-))


 Black baccara

 I takie coś. Cyklameny chyba :-)

Do następnego posta!



poniedziałek, 22 października 2018

Byłam, widziałam

To były niezapomniane wakacje. Ktoś na fejzbuku napisał, że podziwia mnie za urlop w zimnie, ale naprawdę, nie było aż tak zimno. Poza tym, jak mówia Norwegowie, pogoda nigdy nie jest zła, złe jest tylko nieodpoiwednie ubranie. A my byliśmy ubrani odpowiednio. O moich wrażeniach z Norwegii jeszcze napiszę, dzisiaj chciałam się Wam pochwalić, że cel wyprawy został osiągnięty - widzieliśmy zorzę polarną. A nawet wiele razy. Pięć razy pogoda w ciągu dnia wróżyła, że w nocy będzie raczej bryndza z sieczką, ale pięć razy się pomyliła.
10 października wszyscy oddawali się wieczornym uciechom, a było z czego wybierać. Część ludzi oglądała występy artystyczne, część ludzi brała udział w game show na żywo, czyli gry z udziałem publiczności, część ludzi słuchała muzyki, tańczyła, oglądała film na wielkim ekranie, grała w kasynie lub po prostu siedziała w barze i piła. Siedziałam właśnie w sali Broadway Show, czekając na występ i na Chłopa, który udał się na chwilę do pokoju. I wtedy z głośników padło głośnie i wyraźne: "Zaobserwowano zorzę polarną na lewej burcie - powtarzam - zaobserwowano zorzę polarną na lewej burcie". I wtedy nastąpił armagiedon.
Lud zerwał się jakby ogłoszono alarm, a raczej podejrzewam, że prawdziwy alarm nie zrobiłby takiego spustoszenia. Starzy, młodzi, ślepi, kulawi, na wózkach, wszyscy rzucili się na pokład. I ja też. Wylazłam, a raczej popłynęłam z tłumem, patrzę patrzę, nic nie widzę, więc uznałam że nie ma sensu bo zimno, wrócę później z Chłopem. Próbując zawrócić wypatrywałam Chłopa, ale gdzie tam, ani słuchu ani dychu, zresztą sytuacja wyglądała jak na Titaniku, wszyscy pędzili w jedną stronę, a ja jak debil, pod prąd. No ale jakoś dotarłam z powrotem na salę koncertową, powoli dołączyli inni ludzie, nikt nic nie widział. Chłop, kiedy dotarł, też stwierdził, że nic nie widział, a pobiegł aż na górny pokład.
W każdym razie.
Po skończonym występie poszliśmy się ubrać i wyleźliśmy na górny pokład, żeby sprawdzić, bo chyba nas przez ten megafon nie okłamali. Staliśmy tak sobie, stali, wpatrując się w niebo, które po dniu mżawym i pochmurnym nagle okazało się czyste i pełne gwiazd. Gapiliśmy się tak i gapili, aż w końcu Chłop zauważył, że ta chmura nad naszymi głowami to chyba jednak nie chmura, bo jakoś się porusza, a poza tym to widać przez nią gwiazdy. I kurcze, rzeczywiście. Wyglądało to jakby biały pas mgły przesuwał się po niebie, a raczej jakby ktoś po tym niebie świecił z daleka latarką. Pojawiało się to i znikało, przesuwało, przepływało, staliśmy na zimnie grubo ponad godzinę aż w końcu się rozmyło i poszliśmy spać.
Następnego dnia mieliśmy dzień na morzu. Jednym z punktów programu był wykład na temat zorzy polarnej, który poprowadził znany (ale i tak nazwiska nie pamiętam) profesor uniwersytecki parający się astronomią. I wtedy dowiedzieliśmy się całej prawdy. Że zorza polarna to nie jakieś specjalnie emitowane światło tylko strumień naładowanych cząsteczek wyrzucanych przez słońce, że zależy tylko i wyłącznie od aktywności słońca, że jak nie ma plam na słońcu to mała szansa na zorzę polarną. I przede wszystkim, że to co widzimy na zdjęciach i filmach, to po prostu, proszę państwa, bujda. Z powodu tego, że ludzkie oko jest niedostosowane do widzenia w ciemności i światło powoduje zanik kolorów, my zwykli śmiertelnicy widzimy zorzę w białym kolorze. Owszem, podobno zdarza się przy ogromnym natężeniu, że jakieś tam kolory wprawne oko może z trudem zaobserwować, ale raczej jako podcienie niż kolorowe światło. Za to urządzenia optyczne dają sobie z tym radę doskonale, pod warunkiem odpowiednich ustawień. W praktyce wygląda to tak, że patrzy się gołym okiem na zorzę i widzi się białe światło, natomiast jak się popatrzy w aparat to widzi się te  różne kolory, a występują one w zależności od określonego gazu, na przykład tlen świeci na zielono i czasami w odcieniach czerwieni, a azot w kolorze purpury. Zderzenie tych cząstek daje barwę żółtą, natomiast wodór i tlen świecą na niebiesko i fioletowo.
Tyle teorii. Wieczorem próbowałam teorię zmienić w praktykę, bo światła znowu się pojawiły, ale niestety, za cholerę nie potrafiłam ustawić odpowiednio aparatu. Niby robiłam to co inni, niby miałam wypisane na kartce, co powinno być jak nastawione w aparacie, nic. W końcu uznałam, że pieprzę to. Co zobaczę to zobaczę, szkoda mi czasu na grzebanie w aparacie jak na niebie dzieją się TAKIE rzeczy. Następny przystanek mieliśmy w Tromso, gdzie poszliśmy z Chłopem do muzeum uniwersyteckiego oglądać film o zorzy polarnej, gdzie dowiedzieliśmy się tego samego a nawet więcej. I to właśnie w Tromso według prognozy światło polarne miało dać największy popis. Zgodnie z poradą na wykładzie, zaopatrzyłam się w aplikację na komórkę pod nazwą Northern Lights, za jedyne 99 pensów. Na pokład wyszliśmy około dwudziestej trzeciej. I się zaczęło.
Naprawdę, ciężko to opisać. Światło było momentami bardzo intensywne, pojawiało się na niebie w różnych miejscach i różnym natężeniu, czasami był to pas nad głową przez całe niebo, czasami wyglądało jak trąba powietrzna, czasami pół nieba było podświetlone i promieniowało, bądź kurtyny światła spływały z nieboskłonu. Spędziliśmy na górnym pokładzie kilka godzin, zeszliśmy do pokoju około trzeciej nad ranem. Oto, co udało mi się uchwycić moim ajfonem przy pomocy wspomniajnej aplikacji (nie było łatwo, bo musiałam trzymać komórkę przez jakieś dwadzieścia sekund w pozycji nieruchomej, co było ciężko niemożliwe, stąd rozmazany obraz, wybaczcie). Przysięgam, że to co widzicie na zielono, gołym okiem wyglądało po prostu jak strumień mlecznego światła.
Białe kropki i plamki to gwiazdy. Zamazane zygzaki to dziób staku :-)












A na koniec, zdjęcie dla tych, co nie mają Fejzbuka. A dla tych co mają, wyjaśnienie zagadki. Fotografia poniżej nie przedstawia zachodu słońca. Na fotografii poniżej widzimy księżyc ciemną nocą, odbijający się w spokojnych wodach przy Wielkiej Brytanii. Biała plamka to ptak. Zdjęcie zostało zrobione przy pomocy tej samej aplikacji, która zrobiła moje zorze polarne. Muszę przyznać, że apka radzi sobie w ciemności bardzo dobrze. Nota bene - to była ostatnia noc na statku i pierwsza, kiedy widzieliśmy księżyc. Daleko na północy księżyc po prostu nie był widoczny. I dobrze, bo nie widzielibyśmy zorzy polarnej :-)


środa, 3 października 2018

Komu w drogę...

No i przyszedł ten czas, że trzeba nam się pożegnać...
Pakowaliśmy się wczoraj wieczorem. Jeszcze nie do końca się spakowałam, powrzucam więc tylko to co jest w tych reklamówkach do małej walizki, doładuję parę kosmetyków i gotowe. Przed wyjazdem muszę jeszcze ogarnąć z lekka chałupę, zostawić instrukcję opiekunom kotów, sprawdzić opony w samochodzie. I zrobić sobie paznokcie, to najważniejsza sprawa do załatwienia jest.
Najgorsze, że trochę jestem chora. Przeziębiona znaczy. Ale mam całą apteczkę leków, takich jak paracetamol i inhalator na astmę, he he he! No i Chłop zażyczył sobie pigułki na sea sickness czyli na chorobę lokomocyjną. Obawia się, że statkiem będzie trzęsło, czy jak? Pół godziny w aptece wyszukiwałam to cudo, aż w końcu po prostu poprosiłam aptekarza. W życiu takiego czegoś nie brałam bo i nie miałam nigdy choroby morskiej. 
Powiem szczerze, że pakowanie sprawilo nam nie lada problem. Bo na letnie wakacje to wiadomo co pakować, wszędzie ciepło więc ciuchy zewnętrzne i wewnętrzne właściwie takie same. A tutaj, niestety trzeba osobne ciuszki wyjściowe i te do łażenia po statku. Ale jakoś posortowaliśmy to wszystko, chociaż teraz jak to piszę to widzę że muszę dopakować ze dwie koszulki. 
Tak, że wyjeżdżamy dziś po południu. Niestety, rejs startuje z Southampton, a to jest bardzo daleko. Nie tak daleko jak Kornwalia, ale jednak. Długo się naradzaliśmy jak to ugryźć, bo to w zasadzie 8-10 godzin jazdy w zależności od korków, czyli spokojnie można to zrobić, kłopot w tym, że w porcie musimy być jutro o dwunastej w południe, więc musielibyśmy jechać całą noc. A niestety, dla mnie noc jest do spania i nic z tym nie zrobię, organizm sam zapada w drzemkę i żeby skały srały to nie dam rady. Zresztą, nie mam zamiaru się wyczerpać fizycznie żeby potem odchorowywać dwa dni. Więc stanęło na tym, że pojedziemy troszkę dłuższą trasą, ale z przystankiem u Dziadka, który mieszka dokładnie w połowie. Tam się prześpimy i rano sobie spokojnie wyjedziemy i nawet w razie korków nie powinno nam zająć to dłużej niż 4,5 godziny. Wieziemy ze sobą więc dmuchany materac i gotową kołdrę, bo nie chcę Dziadka obarczać szykowaniem dla nas spania, w końcu ma 97 lat i pół i w dodatku sam dzisiaj wraca z wakacji.  
Jutro, Moi Kochani, wyruszamy więc w podróż do norweskich fiordów. Raczej nie będę miała okazji, żeby cokolwiek napisać, ale postaram się puścić jakieś fotki na Fejzbuku. Kto nie ma ten musi się uzbroić w cierpliwość. 


Do usłyszenia za dwa tygodnie!