poniedziałek, 30 czerwca 2014

To jest męski świat.

To co dzisiaj napiszę, to krótkie spisanie myśli, a każdą z nich można by rozwinąć do oddzielnego tematu. Nie jestem jakąś zażarłą feministką, ale bardzo, ale to bardzo boli mnie niesprawiedliwość społeczna. Od dawna żyjemy w męskim świecie. I kiedyś to chyba było normalne, mężczyzna zarabiał na utrzymanie rodziny, kobieta rodziła dzieci i dbała o dom. I taki podział ról uważam za sprawiedliwy.
A teraz co? Oboje pracują, ale to ONA ma gotować, sprzątać prać, dbać o dzieci, robić zakupy... Owszem, wielu mężczyzna włącza się do prac domowych, ale przyznajmy szczerze, raczej muszą być do tego zagonieni. Czyli pójdzie po zakupy, kiedy go kobieta poprosi, ale musi mieć wypisane na kartce co kupić. Posprząta łazienkę ale musi mieć przygotowane środki czystości. Ugotuje, poodkurza, dzieci do przedszkola zaprowadzi, ale wszystko pod kontrolą kobiety.
Kiedyś usłyszałam - bzdura z tym równouprawnieniem, ono się kończy w momencie jak każesz kobiecie wnieść pralkę na pierwsze piętro. Powiedział co wiedział. Męski świat.
A równouprawnienie nie jest przecież jednoznaczne z nakazem wykonywania tych samych czynności bo to nie jest możliwe. Równouprawnienie jest to wynagradzanie kobiety w takim samym stopniu jak mężczyzny, za wykonywanie tych samych obowiązków. Wiadomo, niektóre zawody wymagają siły i kobieta raczej nie podoła. A niektóre wymagają ciepła i cierpliwości i w tych mężczyzna nie będzie się dobrze czuł. Ale takie na przykład "prace biurowe" - dwie osoby na kierowniczym stanowisku, zazwyczaj mężczyźnie proponuje się wyższą pensję. Znam kobietę spawacza, zarabia mniej niż jej koledzy po fachu. Ale będę sprawiedliwa - jest z tym coraz lepiej. Z drugiej strony - popatrzcie jak ten świat się zmienia. To taka dygresja pod wpływem aktualnego Mundialu. Oglądam mecze. I co - jestem jakimś cudem, stworem z kosmosu - baba ogląda mecze, nie do wiary! Oglądam bo lubię. I co widzę? Po przegranym meczu ci wielcy, silni twardziele płaczą jak małe dzieci. Kto by pomyślał dwadzieścia lat temu? Przecież mężczyzna nigdy nie płacze...
Tak, równouprawnienie idzie w obie strony. A właściwie, to tak sobie myślę, że wszystko powoli staje do góry nogami, faceci niewieścieją, baby chłopieją... Olaboga!
A tak w ogóle o czym to ja chciałam?
Natknęłam się z pewnych względów na blog, którego tematem są związki międzyludzkie. I bardzo ciekawy wpis o związkach starszych kobiet z młodszymi mężczyznami. I to nie młodszymi o dwa-trzy lata, ale tak o dziesięć-dwadzieścia. Poczytałam, poszukałam, poobserwowałam i doszłam do wniosku... oczywiście, to jest męski świat!
Opiszę jeden przykład i niech on będzie puentą. Samotna kobieta po czterdziestce. Niezależnie czy panna czy rozwódka, piękna, wykształcona, zadbana, eleganckie ciuchy, drogie kosmetyki. Ma swoje zainteresowania które pielęgnuje, swoje grono przyjaciół z którymi spędza wolny czas, jest niezależna, pewna siebie i wie czego chce od życia. Mężczyzna nie jest jej do życia potrzebny, ale jak już się znajdzie to żeby przynajmniej nie było wstyd z takim przejść przez miasto...
Samotny facet około pięćdziesiąt lat. Lata świetności ma już za sobą. Brzuszysko wyłazi spod opiętej koszuli, wolny czas spędza najlepiej w barze z kumplami lub przed telewizorem. Jada gotowe dania z supermarketu bo mu się nie chce gotować dla jednego, w łazience ma pastę do zębów, mydło i krem do golenia. Jest niezależny, pewny siebie i wie czego chce od życia - a chce właśnie tej kobiety, koniecznie pięknje, koniecznie o dziesięć lat młodszej. Bo on jest przecież samcem - królem świata!

Ech!.....




czwartek, 26 czerwca 2014

Londyn część 3 i ostatnia.

Niedzielny poranek w Londynie przywitał mnie znowu słońcem, które witałam z... umiarkowanym optymizmem, bo dnia poprzedniego spiekłam sobie odrobinkę ramiona i dekolt. Nie nauczę się nigdy że słońce jednak opala... Pierwszym więc zakupem po wyjściu z wagonu metra na Victoria Station była miniaturka sunblockera dla dzieci. I tym smarowałam się namiętnie i co chwilę przez cały długi dzień. Szkody już były co prawda poczynione, ale przynajmniej bardziej się nie przysmażyłam.

Gotowi na ostatnią część mojej wycieczki? Proszę bardzo.
Niedziela rano, bardzo, ale to bardzo chciałam zobaczyć wielkich "mówców" i usłyszeć ich gadaninę, więc wskoczyłam na Victorii w mój objazdowy Big Bus, na który miałam jeszcze ważny bilet i wysiadłam w Hyde Parku. Na złym przystanku, więc musiałam do słynnego miejsca dojść z pięć minut. Ale nic to, dzisiaj już byłam wyposażona jak turysta - krótkie spodenki, t-shirt i adidaski.

Co mi się bardzo podobało, to specjalne śmietniki na pieskowe kupy. takie przydałyby się wszędzie, nie tylko w królewskich parkach.


Docieramy do słynnego Hyde Park Corner. Pierwszy "mówca" - w ręku Koran, opowiada o wyższości religii muzułmańskiej. Właściwie - udowadnia słuszność jedynej religii.


Kawałek dalej. Ten trzyma w ręku Talmud i na razie tylko się "modli", czyli mruczy coś pod nosem. Nie ma więc słuchaczy. Ale nie martwcie się, za chwilę się pojawią, gdy tylko ten ocknie się i zacznie opowiadać o jedynym prawdziwym Bogu.


Kawałek dalej. O, ten to miał widownię! I on również - oczywiście - opowiadał o tym Jednym Jedynym Prawdziwym i Słusznym. O Jezusie. 


Było jeszcze dwóch, jeszcze jeden muzułmanin, który oczywiście opowiadał o tym samym co ten poprzedni, ale nikt go nie słuchał, a nawet inni muzułmanie wymieniali z nim swoje różnice poglądowe. I jeden - nie wiadomo skąd, ale jego mowy słuchało najwięcej osób, dopóki nie przestał a tłumek przemieścił się w stronę innych gadających głów. Ten miał najbardziej kontrowersyjne poglądy i w mojej opinii robił całe zamieszanie zupełnie świadomie prowokując, bo doskonale się przy tym bawił. A za temat obrał sobie nietolerancję. Czyli że baby do garów i dzieci rodzić, homoseksualiści do gazu. 
Co mi się najbardziej w tym wszystkim podobało to to, że z takim mówcą można, a nawet należy, dyskutować, a on MUSI odpowiadać na pytania i podejmować polemikę. Kłótnie jak najbardziej wskazane, ale bez rękoczynów, choć w niektórych momentach wydawać by się mogło, że za chwilę będzie na noże. Ale nie było. Kto zna angielski i będzie w Londynie w weekend, serdecznie zachęcam w każdą niedzielę od 10 rano do około południa odwiedzenie Hyde Park Corner. Interesujące doświadczenie.

No ale trzeba do przodu. Wracamy do Busa. Jeszcze trochę zostało do obejrzenia. Poniżej jedna z wystaw sklepowych. Zdjęcie zrobiłam specjalnie dla córki. 


No to jedziemy. Przejeżdżamy przez West End, Trafalgar Square. Słychać muzykę, dość liczne tłumy, coś się dzieje. Teraz nie ma czasu, ale jeszcze tu wrócimy.


No nareszcie. Big Ben. Z dachu autobusu o pod słońce, ale coś tam widać.


Jeden z lwów broniących Westminster Bridge.


Udało mi się zrobić London Eye z nieco innej strony. Gdzie, już nie pamiętam, ale to "ta druga strona" :-)


I jeszcze rzut oka na tę bardziej nowoczesną panoramę miasta.


Po drodze mijamy szereg wspaniałych architektonicznie budynków, zarówno tych starszych jak i nowoczesnych, wszędzie widać dźwigi, cały czas coś tu się dzieje. 
Poniżej pomnik na cześć wielkiego pożaru Londynu. Jest to druga co do wielkości kolumna tego typu w Wielkiej Brytanii, można na nią wejść i podziwiać panoramę miasta. Na górze znajduje się bowiem taras widokowy. 


Ten budynek poniżej to The Shard, czyli "Łuska pocisku". Jest to obecnie  najwyższy budynek w Unii Europejskiej, mierzący 306 metrów i 87 pięter. Budowa trwała od 2009 do 2012 roku, a otwarty został do publicznego użytku w lutym 2013, czyli jest to zupełnie nowy bydynek. Mieszczą się tu luksusowe biura, hotele, restauracje, i kosmicznie drogie super luksusowe apartamenty mieszkalne. Nie wiem czy chciałabym tam mieszkać...



Jedziemy dalej. Wjeżdżamy na najsłynniejszy londyński most - Tower Bridge. 



Wysiadamy na przystanku Tower of London, na którym wysiedliśmy wczoraj, ale tym razem nie aby podziwiać fortyfikację ale po to aby udać się na przystań, bo będziemy płynąć łódką. Na celu mamy dostanie się do Westminster. Można Busem, ale można też wodą, a że bilet na busa uprawnia też do darmowej przejażdżki statkiem, to czemu nie skorzystać? Kłopot tylko że kolejka duża, ale czekamy tylko pół godziny. To jedyna kolejka w której stoję w Londynie. Trudno. Nareszcie udało mi się zrobić fotografię Tower Bridge w całości.


I oko od strony wody


I Big Ben ze statku :-)


Udajemy się tam gdzie nie dotarliśmy wczoraj, czyli do Westminster Palace. Pałac Westminster to siedziba brytyjskiego parlamentu. Niesamowita, olbrzymia budowla. Moim iPhonem nie udało mi się uchwycić nawet kawałka panoramy, ale jak ktoś chce to może sobie zobaczyć w internecie. Wujek Gugiel pokaże. 




A tu już Westminster Abbey, kościół położony tuż za rogiem. Nie udało mi się wejść do środka bo już niestety było zamknięte, kościół otwarty tylko do czwartej. Trudno. 


Musiałam, po prostu musiałam udać się na słynnę Dawning Street pod numer 10 zobaczyć jak mieszka głowa państwa. Ups, głową państwa jest królowa Elżbieta... hmmm, no to - druga głowa Wielkiej Brytanii, czyli Prime Minister. Myślicie że jest tak jak w telewizji????? 
A jest właśnie tak jak pod spodem. Ulica zamknięta, podwójna brama z każdej strony, i z każdej strony ogrodzenia policjanci w ostrą bronią. No ale chciałam, byłam, zobaczyłam...


Już na piechotę, bo czasu jeszcze do wieczora trochę zostało, udałam się z powrotem na Trafalgar Square zobaczyć co tam śpiewają. Impreza nazywała się "West End Life" i przez dwa dni największe gwiazdy musicalu prezentowały tu swoje hity. Ja tam ich oczywiście nie znam, bo nazwisk zazwyczaj nie pamiętam, ale z tych kilku których widziałam rozpoznałam co najmniej dwóch. Bardzo bardzo przyjemna dla ucha impreza. 


Impreza była pod patrionatem Master Card i w tle można było odwiedzić pawilony z najbardziej charakterystycznymi rekwizytami hitów filmowych.



Z Trafalgar Square udajemy się powoli w stronę Victoria Station, skąd Gatwick Express ma nas zabrać na lotnisko w Gatwick, a droga ta prowadzi przez... pałac Buckingham. Tak więc będę miała okazję raz jeszcze, już bardziej na luzie i w mniejszym tłumie, zobaczyć dom królowej.

Do domu tego prowadzi droga zwana The Mall, którz zaczyna się reprezentacyjnym wejściem zwanym Admiralty Arch. 


Powoli, zmęczonym krokiem, ale z wciąż ciekawym okiem spacerujemy sobie środkiem reprezentacyjnej drogi królewskiej.


Po drodze mijamy maleńki pomniczek obecnie panującej i jej ojca. Maleńki, znaczy wielkości mniej więcej podwójnie powiększonej realnej królowej. 


Mijamy stajnie królewskie, oczywiście reprezentacyjnie strzeżone


Przedpałacowy skwerek. Taki sam z obu stron pałacu.


Ten pomnik już widzieliście wczoraj. To Victoria Memorial, przepiękny, bardzo charakterystyczny postument stojący na samym środku przed pałacem. 


Tłumów już nie było. Tylko małe grupki ludzi. 


Włożyłam rękę przez kratę. A co!


I tak oto, proszę wycieczki, kończy się nasz pobyt w Londynie. W celu uzupełnienia dodam jeszcze że wróciłam do Katedry Świętego Pawła aby sobie ją pooglądać w środku. Kościół jest przepiękny, olbrzymi, kunsztowny. Jak ja się tak zachwycam jakimś anglikańskim kościółkiem to co będzie jak wlezę do tego tam najsłynniejszego w Rzymie??? Ja po prostu bardzo lubię kościoły, ze względów architektonicznych właśnie. St Paul's Cathedral to pierwsza tego typu monstrualna budowla w której byłam, a byłam w wielu, również protestanckich. Zupełnie inna atmosfera niż w tych do których jestem przyzwyczajona z Polski, nie ma tego chłodu i wyniosłości gotyckich katedr... Żałuję że zupełnie zapomniałam o katedrze Westminster, bo ta to dopiero jest super! Ale może kiedyś tak jeszcze wejdę.
I tak z zupełnie innej beczki. Zakupy. Nie wybrałam się do Londynu po zakupy, akurat to mnie ani ziębi ani grzeje, ale... musiałam, po prostu musiałam wstąpić do Harrodsa, bo tego w moim malutkim Edynburgu nie ma. Muszę dodać że się zgubiłam? Sklep wielki, dobrze zorganizowany, a ja się pogubiłam. A to dlatego że łaziłam po nim jak zwykły oszołom. Liczyłam sie z tym że zobaczę buty za 500 funtów i torebki za dwa-trzy tysiące, letnie płaszczyki z cenie zaczynającej się od półtora tysiąca (funtów!) i suknie warte więcej niż mój samochód. Ale opakowanie na iPhona za 30 tysięcy?????? Brązowy piesek do ogrodu w cenie 60 tysięcy każdy? Wieszaki (bo jak inaczej to nazwać?) na których wiesza się telewizor naq ścianie w cenie 2 tysiące każdy???? Nie dziwcie się się dostałam zawrotu głowy. A najlepsze że ONI tam to kupują! W działach z ubraniami pełno ludzi, oglądają, mierzą, dyskutują, a największa część klienteli to arabskie panie w hijabach i burkach. Oesuuuuu! No coż, wielki świat...

No to wracamy. Wtryniamy na kolację sałatkę z Tesco za dwa pięćdziesiąt przycupnąwszy na murku za królewskim pałacem, popijamy puszką jacka danielsa wymieszanego z diet coke w ilości dostatecznej żeby przypominało to 5-procentowy napój alkoholowy (dobrze że puszka bardziej przypominała colę niż Dźaka) i bekając z cicha udajemy się w kierunku dworca. Stamtąd na lotnisko. Home sweet home...

środa, 25 czerwca 2014

Londyn część 2.

Gotowi na dalszą część wycieczki? To zapraszam.

Następnego dnia rano, już samodzielnie, ubrana w ładną letnią sukienkę i sandałki (bo przecież nie będę wyglądać jak turystka, phi!), wyruszyłam w miasto. Pierwsza samodzielna podróż metrem. Wysiadłam oczywiście - na Picadilly Circus, czyli w samym centrum.

Od razu rzuciły mi się w oczy kolorowe banery, tłum ludzi i ogólnie jeden wielki tumult. Jak to w centrum. Na szczęście na zdjęciu tego nie widać.


No ale nie będę tak stała i obserwowała kolorowych, zmieniających się jak w kalejdoskopie banerów. Na azymut, czyli czuja, skierowałam swe kroki w stronę w którą zmierzałam, czyli na końską paradę. Oczywiście pobłądziłam, ale za to naoglądałam się różnych różności, przede wszystkim wystaw sklepowych.
Na przykład taka galeria handlowa, w której chodzi się po czerwonym dywanie :-)  Tutaj można było kupić jedynie bardzo drogie pierdulety, czyli biżuterię, buty, torebki, paski. Czyli wszystko co niezbędne do życia.


Posiłkując się gps-em trafiłam w końcu na właściwy trakt, a tam po drodze natknęłam się na...


I jeszcze taki....


I wisienka na torcie. Syn mówił mi jak to się nazywa ale nie zapamiętałam. 


Było ich duuużo więcej, ale przecież wszystkich fotografować nie będę. Oko się jednak nacieszyło.
Dotarłam szybkim tempem na miejsce przeznaczenia, czyli Horse Guards Parade. Akurat zdążyłam na paradę, nie pamiętam jakiej formacji wojskowej.


Stoją. Dwa szpalery, naprzeciwko siebie.


Mija dziesięć minut, piętnaście... stoją nieruchomo, tylko konie przytupują i machają ogonami od czasu do czasu.


Stoją tak w pełnym słońcu, czapki im się nagrzewają, czekają na właściwą godzinę.


W międzyczasie można sobie zrobić na przykład takie zdjęcie...


Nakręciłam filmik z parady, ale nie zamieszczam bo to nic specjalnego. Po prostu nagle jeden krzyczy coś tam, wszyscy po kolei formują szyk i wyruszają po pałac królowej. Tyle. 
I jeszcze rzut oka na skrzydło budynku - aparat uciął mi panoramę :-)


Jak tylko chłopcy odjechali, rzuciłam się w galop pod pałac, bo tam za piętnaście minut miało być COŚ. Z trudem, przedzierając się przez tłumy, dotarłam...


Niech Was nie zmylą te puste przestrzenie, to tylko złudzenie, po prostu gościniec (bo tak to nazwać można) pilnowany przez policję żeby nikt na niego nastąpił, bo po nim miała za chwilę isć orkiestra.


Jako że część tłumu stała a część się przemieszczała, ja postanowiłam iść z falą. Tego zdjęcia oczywiście nie mogłam zrobić, bo policjant krzyczał: "Keep moving, keep moving, no photos, no photos!", ale szybko cyknęłam przechodząc koło bramy. Orkiestra grała wesołe marszowe kawałki.


Jedna z policjantów...-ek (!)
Przyznam że wszyscy bez wyjątku byli obdarzeni ogromnym poczuciem humoru. Podziwiam bo w takim tłumie i w tym upale człowiek łatwo traci cierpliwość. A oni nie.


Jak już wydostałam się z armagiedonu, postanowiłam że coś z tym trzeba zrobić bo inaczej nic nie zobaczę, a w ogóle miasto jest za duże i nogi mnie już zaczęły boleć. Udałam się więc do wyjścia z Parku.
Proszę, istna plaża... Leżaki odpłatne oczywiście.


Przemierzając tak w upale niezmierzone czeluści parkowe, doszłam do wniosku że chyba warto będzie powtórzyć doświadczenie z Krety, czyli bus tour. Działa na zasadzie Hop on, hop off, czyli wsiada się i wysiada gdzie się chce. Trochę kosztuje ale mam pełną swobodę wyboru miejsc które chcę zobaczyć, nogi mogą trochę odpocząć, a przy okazji usłyszę trochę historii. No i z ograniczonym czasem, który miałam, moja wycieczka musiała być w tempie japońskiego turysty, a że bilet działał jakimś cudem 48 godzin (normalnie jest 24), więc po prostu dla mnie - idealnie.

Wsiadłam więc do autobusu i wysiadłam na stacji oznaczonej "Kensington Palace". To jest pałac na samym końcu Kensington Gardens, w którym mieszkała swego czasu księżna Diana, a teraz przeprowadzają się tam książę William ze swoją Kaśką i dzieciątkiem. Fajna chata...


Mały ogródek przed pałacem. Wstęp wzbroniony.


W parku są dwa jeziorka. Jedno jest "w remoncie". A to poniżej nazywa się Serpent Lake. Są tu plaże, kilka przystani łódkowych, w ogóle bardzo ruchliwe miejsce. Jak to nad jeziorem. 


A to "pomnik" ku czci Diany - po prostu fontanna w której chlapią się dzieci. Oryginalny twór.


A to już Hyde Park. I kunie. Łażą tak w tym piasku, wzbudzając tumany pyłu. Nikomu to nie przeszkadza.


Słynny Hyde Park Corner. Jeszcze tu wrócimy...


Wskoczyłam do autobusu pod Hyde Parkiem. Museum Figur Woskowych minęłam w biegu. I na szczęście bo takie tłumy  że do wejścia chyba czekać trzeba ze trzy godziny. A ja to inny turysta, ekspresowy. Na czekanie nie mam czasu.


Taki sobie śmieszny pub na rogu, nazywa się Cider Tap, czyli kranik z alkoholem, hehe


Z okna autobusu widać architekturę bardziej dokładnie.


To nisza w budynku jakiegoś sądu. Bardzo mi się podobała.


A przed nami słynna St Paul's Cathedral, Katedra Świętego Pawła.  Wysiadamy.


Przed Katedrą tłumy. Gra orkiestra. Coś się dzieje. Ale nie orkiestrę przyszłam tu podziwiać.


Uroczystość okazała się być z okazji którejś-tam-rocznicy czegoś-tam, pamiętałam, ale zapomniałam... W każdym razie, słyszałam dookoła "Boris Johnson, Boris Johnson..." no i każdy się ustawiał żeby zobaczyć jak słynny mer Londynu będzie wychodził z Katedry... Rolls Royce już czekają... 


I tak wypatrując Borisa Johnsona, omal nie przegapiłam... I nagle wszystkie klepki mi się w mózgu poustawiały jak należy i sobie przypomniałam co mówił głos w autobusie. Jesteśmy w the City of London, a to jest specjalnie wyznaczona autonomiczna strefa w centrum Londynu, coś w rodzaju ogromnej korporacji, z osobnym zarządem, osobną policją i w ogóle... No i Lord Mayor tego City of London jest w tym roku kobieta, Fiona Woolf, i to jej wypatrywano, i to ona jest na tym zdjęciu poniżej, w czarnej pelerynie obszytej złotem, obok tego pana w czapce futrzance.


Jeszcze jeden rzut oka na katedrę. Obiecałam sobie tu wrócić, żeby móc zajrzeć do środka, oczywiście. Bo teraz nie można. 


No ale jedziemy dalej. Z powodu ograniczonej pojemności baterii w moim iPhonowym aparacie nie robię zdjęć, ale oglądam, patrzę, chłonę. Na to będzie czas jutro. Teraz przejeżdżam więc szybko bez wysiadania, upajam się widokiem co Wy będziecie mogli zobaczyć dopiero jutro :-)

Docieramy do Tower of London. No, tu już nie mogłam nie wysiąść. Jest to potężna forteca, którą zaczęto budować w 11 wieku. Potem ją tylko dobudowywano i rozbudowywano. Służyła przez wieki jako fortyfikacja, zamek królewski, więzienie, siedziba parlamentu, a nawet zoo. To tutaj umieszczone są w skarbcu klejnoty koronne, między innymi korona królewska. Żeby być strażnikiem fortecy w obecnych czasach, trzeba mieć za sobą 16 lat czynnej służby wojskowej, stopień oficerski i wiele szkoleń. Mieszka się za to za darmo z całą rodziną w fortecy :-) 


Niestety, do środka nie weszłam. Bo musiałabym spędzić pół dnia, a ja oczywiście z czasem jak z lekartswem... Może kiedyś będzie mi dane, bo uwielbiam takie fortece i zamki. 
A to już chyba pokaz dla turystów.


Takie sobie męskie zabawy w żołnierzyki... Strzelają, oni naprawdę strzelają...


Wsiadłam z powrotem w autobus. Zostało mi jeszcze jedno zdjęcie. Ten śmieszny budynek... Co to jest?
Pan w słuchawkach powiedział że przesiaduje to Boris Johnson :-)


I to już niestety koniec wycieczki po Londynie na dzisiaj, bo wykończyła mi się całkowicie bateria. Nadmienię jednak że ukończyłam moją trasę autobusową, poszwędałam się jeszcze po uliczkach, a około godziny dwudziestej trafiłam na Soho i Chinatown, gdzie wykończona zupełnie usiadłam na posiłek w chińskim bufecie, po czym najedzona po same uszy dostojnym krokiem (no co, pęcherze już miałam na stopach) udałam się na Picadilly Circus żeby metrem wrócić "do domu". 

Zapraszam na dokończenie wycieczki jutro.