czwartek, 26 czerwca 2014

Londyn część 3 i ostatnia.

Niedzielny poranek w Londynie przywitał mnie znowu słońcem, które witałam z... umiarkowanym optymizmem, bo dnia poprzedniego spiekłam sobie odrobinkę ramiona i dekolt. Nie nauczę się nigdy że słońce jednak opala... Pierwszym więc zakupem po wyjściu z wagonu metra na Victoria Station była miniaturka sunblockera dla dzieci. I tym smarowałam się namiętnie i co chwilę przez cały długi dzień. Szkody już były co prawda poczynione, ale przynajmniej bardziej się nie przysmażyłam.

Gotowi na ostatnią część mojej wycieczki? Proszę bardzo.
Niedziela rano, bardzo, ale to bardzo chciałam zobaczyć wielkich "mówców" i usłyszeć ich gadaninę, więc wskoczyłam na Victorii w mój objazdowy Big Bus, na który miałam jeszcze ważny bilet i wysiadłam w Hyde Parku. Na złym przystanku, więc musiałam do słynnego miejsca dojść z pięć minut. Ale nic to, dzisiaj już byłam wyposażona jak turysta - krótkie spodenki, t-shirt i adidaski.

Co mi się bardzo podobało, to specjalne śmietniki na pieskowe kupy. takie przydałyby się wszędzie, nie tylko w królewskich parkach.


Docieramy do słynnego Hyde Park Corner. Pierwszy "mówca" - w ręku Koran, opowiada o wyższości religii muzułmańskiej. Właściwie - udowadnia słuszność jedynej religii.


Kawałek dalej. Ten trzyma w ręku Talmud i na razie tylko się "modli", czyli mruczy coś pod nosem. Nie ma więc słuchaczy. Ale nie martwcie się, za chwilę się pojawią, gdy tylko ten ocknie się i zacznie opowiadać o jedynym prawdziwym Bogu.


Kawałek dalej. O, ten to miał widownię! I on również - oczywiście - opowiadał o tym Jednym Jedynym Prawdziwym i Słusznym. O Jezusie. 


Było jeszcze dwóch, jeszcze jeden muzułmanin, który oczywiście opowiadał o tym samym co ten poprzedni, ale nikt go nie słuchał, a nawet inni muzułmanie wymieniali z nim swoje różnice poglądowe. I jeden - nie wiadomo skąd, ale jego mowy słuchało najwięcej osób, dopóki nie przestał a tłumek przemieścił się w stronę innych gadających głów. Ten miał najbardziej kontrowersyjne poglądy i w mojej opinii robił całe zamieszanie zupełnie świadomie prowokując, bo doskonale się przy tym bawił. A za temat obrał sobie nietolerancję. Czyli że baby do garów i dzieci rodzić, homoseksualiści do gazu. 
Co mi się najbardziej w tym wszystkim podobało to to, że z takim mówcą można, a nawet należy, dyskutować, a on MUSI odpowiadać na pytania i podejmować polemikę. Kłótnie jak najbardziej wskazane, ale bez rękoczynów, choć w niektórych momentach wydawać by się mogło, że za chwilę będzie na noże. Ale nie było. Kto zna angielski i będzie w Londynie w weekend, serdecznie zachęcam w każdą niedzielę od 10 rano do około południa odwiedzenie Hyde Park Corner. Interesujące doświadczenie.

No ale trzeba do przodu. Wracamy do Busa. Jeszcze trochę zostało do obejrzenia. Poniżej jedna z wystaw sklepowych. Zdjęcie zrobiłam specjalnie dla córki. 


No to jedziemy. Przejeżdżamy przez West End, Trafalgar Square. Słychać muzykę, dość liczne tłumy, coś się dzieje. Teraz nie ma czasu, ale jeszcze tu wrócimy.


No nareszcie. Big Ben. Z dachu autobusu o pod słońce, ale coś tam widać.


Jeden z lwów broniących Westminster Bridge.


Udało mi się zrobić London Eye z nieco innej strony. Gdzie, już nie pamiętam, ale to "ta druga strona" :-)


I jeszcze rzut oka na tę bardziej nowoczesną panoramę miasta.


Po drodze mijamy szereg wspaniałych architektonicznie budynków, zarówno tych starszych jak i nowoczesnych, wszędzie widać dźwigi, cały czas coś tu się dzieje. 
Poniżej pomnik na cześć wielkiego pożaru Londynu. Jest to druga co do wielkości kolumna tego typu w Wielkiej Brytanii, można na nią wejść i podziwiać panoramę miasta. Na górze znajduje się bowiem taras widokowy. 


Ten budynek poniżej to The Shard, czyli "Łuska pocisku". Jest to obecnie  najwyższy budynek w Unii Europejskiej, mierzący 306 metrów i 87 pięter. Budowa trwała od 2009 do 2012 roku, a otwarty został do publicznego użytku w lutym 2013, czyli jest to zupełnie nowy bydynek. Mieszczą się tu luksusowe biura, hotele, restauracje, i kosmicznie drogie super luksusowe apartamenty mieszkalne. Nie wiem czy chciałabym tam mieszkać...



Jedziemy dalej. Wjeżdżamy na najsłynniejszy londyński most - Tower Bridge. 



Wysiadamy na przystanku Tower of London, na którym wysiedliśmy wczoraj, ale tym razem nie aby podziwiać fortyfikację ale po to aby udać się na przystań, bo będziemy płynąć łódką. Na celu mamy dostanie się do Westminster. Można Busem, ale można też wodą, a że bilet na busa uprawnia też do darmowej przejażdżki statkiem, to czemu nie skorzystać? Kłopot tylko że kolejka duża, ale czekamy tylko pół godziny. To jedyna kolejka w której stoję w Londynie. Trudno. Nareszcie udało mi się zrobić fotografię Tower Bridge w całości.


I oko od strony wody


I Big Ben ze statku :-)


Udajemy się tam gdzie nie dotarliśmy wczoraj, czyli do Westminster Palace. Pałac Westminster to siedziba brytyjskiego parlamentu. Niesamowita, olbrzymia budowla. Moim iPhonem nie udało mi się uchwycić nawet kawałka panoramy, ale jak ktoś chce to może sobie zobaczyć w internecie. Wujek Gugiel pokaże. 




A tu już Westminster Abbey, kościół położony tuż za rogiem. Nie udało mi się wejść do środka bo już niestety było zamknięte, kościół otwarty tylko do czwartej. Trudno. 


Musiałam, po prostu musiałam udać się na słynnę Dawning Street pod numer 10 zobaczyć jak mieszka głowa państwa. Ups, głową państwa jest królowa Elżbieta... hmmm, no to - druga głowa Wielkiej Brytanii, czyli Prime Minister. Myślicie że jest tak jak w telewizji????? 
A jest właśnie tak jak pod spodem. Ulica zamknięta, podwójna brama z każdej strony, i z każdej strony ogrodzenia policjanci w ostrą bronią. No ale chciałam, byłam, zobaczyłam...


Już na piechotę, bo czasu jeszcze do wieczora trochę zostało, udałam się z powrotem na Trafalgar Square zobaczyć co tam śpiewają. Impreza nazywała się "West End Life" i przez dwa dni największe gwiazdy musicalu prezentowały tu swoje hity. Ja tam ich oczywiście nie znam, bo nazwisk zazwyczaj nie pamiętam, ale z tych kilku których widziałam rozpoznałam co najmniej dwóch. Bardzo bardzo przyjemna dla ucha impreza. 


Impreza była pod patrionatem Master Card i w tle można było odwiedzić pawilony z najbardziej charakterystycznymi rekwizytami hitów filmowych.



Z Trafalgar Square udajemy się powoli w stronę Victoria Station, skąd Gatwick Express ma nas zabrać na lotnisko w Gatwick, a droga ta prowadzi przez... pałac Buckingham. Tak więc będę miała okazję raz jeszcze, już bardziej na luzie i w mniejszym tłumie, zobaczyć dom królowej.

Do domu tego prowadzi droga zwana The Mall, którz zaczyna się reprezentacyjnym wejściem zwanym Admiralty Arch. 


Powoli, zmęczonym krokiem, ale z wciąż ciekawym okiem spacerujemy sobie środkiem reprezentacyjnej drogi królewskiej.


Po drodze mijamy maleńki pomniczek obecnie panującej i jej ojca. Maleńki, znaczy wielkości mniej więcej podwójnie powiększonej realnej królowej. 


Mijamy stajnie królewskie, oczywiście reprezentacyjnie strzeżone


Przedpałacowy skwerek. Taki sam z obu stron pałacu.


Ten pomnik już widzieliście wczoraj. To Victoria Memorial, przepiękny, bardzo charakterystyczny postument stojący na samym środku przed pałacem. 


Tłumów już nie było. Tylko małe grupki ludzi. 


Włożyłam rękę przez kratę. A co!


I tak oto, proszę wycieczki, kończy się nasz pobyt w Londynie. W celu uzupełnienia dodam jeszcze że wróciłam do Katedry Świętego Pawła aby sobie ją pooglądać w środku. Kościół jest przepiękny, olbrzymi, kunsztowny. Jak ja się tak zachwycam jakimś anglikańskim kościółkiem to co będzie jak wlezę do tego tam najsłynniejszego w Rzymie??? Ja po prostu bardzo lubię kościoły, ze względów architektonicznych właśnie. St Paul's Cathedral to pierwsza tego typu monstrualna budowla w której byłam, a byłam w wielu, również protestanckich. Zupełnie inna atmosfera niż w tych do których jestem przyzwyczajona z Polski, nie ma tego chłodu i wyniosłości gotyckich katedr... Żałuję że zupełnie zapomniałam o katedrze Westminster, bo ta to dopiero jest super! Ale może kiedyś tak jeszcze wejdę.
I tak z zupełnie innej beczki. Zakupy. Nie wybrałam się do Londynu po zakupy, akurat to mnie ani ziębi ani grzeje, ale... musiałam, po prostu musiałam wstąpić do Harrodsa, bo tego w moim malutkim Edynburgu nie ma. Muszę dodać że się zgubiłam? Sklep wielki, dobrze zorganizowany, a ja się pogubiłam. A to dlatego że łaziłam po nim jak zwykły oszołom. Liczyłam sie z tym że zobaczę buty za 500 funtów i torebki za dwa-trzy tysiące, letnie płaszczyki z cenie zaczynającej się od półtora tysiąca (funtów!) i suknie warte więcej niż mój samochód. Ale opakowanie na iPhona za 30 tysięcy?????? Brązowy piesek do ogrodu w cenie 60 tysięcy każdy? Wieszaki (bo jak inaczej to nazwać?) na których wiesza się telewizor naq ścianie w cenie 2 tysiące każdy???? Nie dziwcie się się dostałam zawrotu głowy. A najlepsze że ONI tam to kupują! W działach z ubraniami pełno ludzi, oglądają, mierzą, dyskutują, a największa część klienteli to arabskie panie w hijabach i burkach. Oesuuuuu! No coż, wielki świat...

No to wracamy. Wtryniamy na kolację sałatkę z Tesco za dwa pięćdziesiąt przycupnąwszy na murku za królewskim pałacem, popijamy puszką jacka danielsa wymieszanego z diet coke w ilości dostatecznej żeby przypominało to 5-procentowy napój alkoholowy (dobrze że puszka bardziej przypominała colę niż Dźaka) i bekając z cicha udajemy się w kierunku dworca. Stamtąd na lotnisko. Home sweet home...

4 komentarze:

  1. :-)))
    Fajna wycieczka :-)
    Wróciły wspomnienia, wszystko się przypomniało...
    Harrods, no niestety ma trochę inne ceny :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. I co ja mam powiedziec? Chyba tylko, ze zazdraszczam wycieczki

    OdpowiedzUsuń
  3. Wycieczka jak marzenia. Z przyjemnością pochodziłam z Tobą. Pamiętam właśnie taki Londyn, kiedy tam byłam. Tylko tego wieżowca jeszcze nie było.
    Suuuuper!

    OdpowiedzUsuń
  4. A to Ci wynalazek, jack w puszce....
    zazdraszczam :)

    OdpowiedzUsuń