wtorek, 31 marca 2020

Gość w dom...

Siedzę sobie wczoraj na krześle przy biurku, gapię się w monitor, słuchawki na uszach i oglądam codzienną dawkę informacji wiadomo o czym. Nagle coś zaczyna do mnie dochodzić, jakby z otchłani rowu mariańskiego: "yyyy...oooooooaaaaaaa", "Yyyyyoooo.aaaaaa". Myślę, ki diabeł, ściągam słuchawkę z ucha i teraz już wyraźnie słyszę ciche nawoływanie stłumionym szeptem: "Iwooonaaa, jak możesz to przyjdź natychmiast na dół..." Rzucam wszystko jak leci, lecę na złamanie karku bezszelestnym krokiem po schodach, wpadam do salonu, a tam Chłop: "Ciiichooo, patrz tylko..."No to patrzę, a tam przez szklane drzwi na patio zagląda ... bażant! Ten sam, którego widziałam parę godzin temu w krzakach za płotem. Ten sam, którego przepędzaliśmy przez płot przed samym Bożym Narodzeniem. No w każdym razie, tak samo wygląda. Stoi i się gapi. No to ja na niego z debilnym uśmiechem. W końcu coś mi zaświtało i poleciałam na górę po aparat. I komórkę. Oczywiście w aparacie skończyły się baterie, więc szybko do schowka po następne. Cholera, następne też nie działają, drę się cicho na Chłopa, że czemu zużyte baterie wsadza do szuflady, on oczywiście nic nie wie, szukam następnych, ładuję. działa.





A potem złapałam za komórkę i nakręciłam ten ono poniższy filmik. Który jest również dostępny na Youtube, więc zapraszam. 


Kto obejrzał filmik ten już wie. Kręcenie zostało brutalnie przerwane, ponieważ z domu bez ostrzeżenia wybiegła Miguśka, a bażant wzbił się na wyżyny, przefrunął przez płot i osiadł na drzewie. 



I siedział tam tak przez parę godzin, aż mu się znudziło. Teraz wiem, dlaczego te wszystkie koty przychodzą pod nasz dom. One myślą, że on u nas mieszka :-)


poniedziałek, 23 marca 2020

O kocie bo o wirusie nie chce mi się już pisać

W czwartek to chyba było. Wyszarpałam Chłopa z domu na wieczorny spacer, bo szaleju zaczęłam dostawać tego dnia i potrzebowałam oddechu. Zimno było bardzo, ale to dobrze bo lepiej przewietrza łeb. Zresztą, miałam czapkę.
Wracając, zastałam Tigusia na płocie, w sumie nie nowina, często tak na nas czeka. Ale co czekało na nas po wewnętrznej stronie płotu, to zupełna nowość i, jak się okazało, całkiem wnerwiająca, a nawet niebezpieczna. W ogrodzie, przy płocie, siedział Nowy Kot. Bardzo ładny, ubarwieniem przypominający syjamskiego. Czysty, zadbany, za to kompletnie nie bojący się ani ludzi ani nagłych odgłosów.


Będąc osobą świadomą kocich interakcji, zakazałam Chłopu ingerować, bo już chciał Migusię na dwór wynosić, żeby się przywitała z kumplem, próbowął także głaskać Kota, co ten przyjmował z obojętnością i należnym spokojem. Migusia zresztą nie kazała się z domu wynosić na rękach, sama wyskoczyła i ze szczeknięciem (tak, tak. kot potrafi warknąć jak pies, nie wiedzieliście?) rzuciła się na przybysza. Przegoniła go kawałek do płotu, ale ten skurczybyk wcale się tym za bardzo nie przejął, nie przeskoczył wcale płotu jak dotychczas robili to wszyscy jego poprzednicy, po prostu zawrócił i przeniósł się w pobliże drzwi z kocią klapką. I taka akcja podchodzenia do drzwi, przeganiania, warczenia, rzucania się z łapami (bo Nowy Kot nie za bardzo chciał się dać przegonić i uruchomił pazury) trwała jakies z pół godziny. W końcu, widząc, że moje koty nie dają sobie rady z natrętem,  postanowiłam się wtrącić i sama osobiście go przegonić. Próbowałam kamieniami rzucać w płot (nie w kota), co normalnie działa na wszystkie inne koty, ale nie na tego. Próbowałam go straszyć tupaniem, co spowodowało jedynie beznadziejne ganianie się od płotu do płotu, bo ten skurczybyk wcale nie chciał na ten płot wskoczyć. Pomyślałam, że może ranny, może ciężki, może nie umie, więc otworzyłam mu bramę, żeby sobie po prostu wyleciał, jak go będę gonić, ale gdzie tam. Nowy Kot widząc otwartą bramę po prostu skręcał przed nią i biegł z powrotem w stronę domu. Ktoś tu był kotkiem, a ktoś inny myszką, tylko nie wiem kto kim. Moje koty już się znudziły (albo zmęczyły) i poszły sobie do domu, więc ja też postanowiłam zignorować, może sobie sam pójdzie.


Po chwili patrzę - łeb Kota w kociej klapce. Wychodzę. Może on jednak biedny, może brudny, ale nie. Widziałam bezdomne koty i ten z pewnością na takiego nie wyglądał. A może to nie kot, tylko kotka? Mówię więc - kiciu, kiciu, musisz sobie stąd iść, to nasz dom a ty idź sobie do swojego. Kot podnosi główkę z przymilnym zaciekawieniem, wydaje się mnie słuchać.


I tak, nie przerywając przymilnego zaciekawienia, po prostu wziął i oblał mi drzwi razem z kocią klapką. I w tym momencie zaświeciły mi się wszystkie lampki w głowie. Być może piękny, być może czyściutki i zadbany, ale na pewno NIE WYKASTROWANY kocur zaznaczył mi właśnie moje drzwi i odcinając moje koty od świata zewnętrznego! O nie! Nie myśląc wiele przegoniłam go kawałek (oczywiście nie zwiał), złapałam za środek dezynfekcyjno-odkażający i ścierkę, wypsikałam porządnie drzwi razem z kocią klapką i kawałek chodnika przed domem, wytarłam do czysta (chodnika nie wycierałam) po drodze wyjaśniając zdziwionemu Chłopu co i dlaczego robię i co i dlaczego zaraz zrobię. Po czym złapałam butelkę do rozpylania, wlałam wodę i wybiegłam psikać Kota. Wiem, rozpylacz rozsiewał mgiełkę zamiast strumienia, ale to było jedyne co miałam pod ręką. Nie wiem ile razy nacisnęłam psikawkę, ale na tyle skutecznie, że Kot w końcu zwiał. Przyszedł po pół godzinie. Dostał znowu z psikacza. Na razei się jeszcze nie pokazał. A Moje Koty każdego wieczoru dzielnie czuwają na stanowisku. Czyli na płocie.

wtorek, 17 marca 2020

Moje życie w pandemii.

Czasy jakie mamy, to każdy widzi, Ameryki tutaj nie odkryję. Ale jakbym nie kozakowała, to dobrze mi wcale nie jest. Dopiero dwa tygodnie temu wyleczyłam się z zapalenia zatok, dziesięć dni antybiotyku. Nie minął tydzień i zaczęłam się ponownie źle czuć. Jaki piernik, myślę, przecież dopiero żem była chora. No i jak na złość się zaczęło to całe panikowanie z koronawirusem, cyrki z papierem toaletowym i to co sami wiecie. Chłop moj mnie zadziwił ostatnio, bo normalnie jak mówię, że nie ma np. papieru toaletowego to on mówi, że jest jeszcze pełno. No to ja idę, patrzę, a tam dwie rolki. Nosz kurde. Tak że "pełno" mojego męża to jest porcja na dzień, góra  dwa. Zawsze więc sprawdzam, gdy pytam go o stan zapasów, bo według niego zawsze jest pełno, a stan faktyczny to taki jak z tym papierem.  No ale ostatnio mnie zaskoczył, bo jak ludzie zaczęli wykupywać cały papier ze sklepów to ja mówię, że może my też musimy zakupić. A on na to, że nie trzeba bo jest pełno. Jakie to jego pełno to już wiecie. Idę więc, sprawdzam, faktycznie pełno. Zakupiliśmy bowiem paczkę 36 rolek jeszcze pod koniec lutego, no to przy czterech łazienkach nam wystarczy na jakieś dwa miesiące conajmniej. A jak nie, to zawsze można w pracy wykręcić z dozownika, albo z kibla gdzieś w kinie. Kłopot będzie jak będziemy zmuszeni zostać w domu faktycznie, to wtedy tego papieru zejdzie dwa razy więcej, bo oboje normalnie robimy dwójeczkę w pracy, no ale jakby co to mam jeszcze zapas mokrych chusteczek. Można się też słuchawką prysznicową od razu po zrobieniu wypłukać i też będzie git.

Wracając do złego samochopoczucia. Z dnia na dzień, zaczęło mnie przyduszać. W piątek już się izolowałam w pracy, stosowałam do wszystkich zaleceń z myciem rąk, kaszlaniem w chusteczkę, kichaniem do rękawa i otwieraniem drzwi przez papier. Lub rzeczony rękaw, co mi nawet pasuje, bo ja i tak zawsze rękawy naciągam. Było mi ciężej i ciężej, coraz bardziej kaszlałam, w niedzielę było jeszcze gorzej, napisałam więc do pracy, że w poniedziałek będę pracować z domu. Prawda była taka, że się zaczęłam bać. Nie tyle tego, że złapałam tego wirusa, bo myślę, że pomimo astmy sobie z tym poradzę, ale że zaraziłam wiele osób, w pracy, w sklepie, gdziekolwiek poszłam. Profilaktycznie zwiększyłam więc ilość leków na astmę i postanowiłam się izolować. Przynajmniej przez jeden dzień. W poniedziałek pracowałam sobie niby z domu, ale jaka to praca. Maleńki ekranik na laptopie, koty po mnie łażą, włażą na klawiaturę, siadają przed monitorem, ech. Poza tym te wszechobecne informacje, koronawirus to, koronawirus tamto. No nie czułam się dobrze, nie tylko fizycznie ale psychika mi siadła dość. Około południa zadzwoniłam do przychodni, mówię jaka jest sprawa, a oni, że doktor oddwoni. Oddzwoniła za godzinę, jaki miły akcent. Pogadałyśmy sobie, ja jej poopowiadałam o moich problemach z oddychaniem, ona mi podoradzała co w tej sytuacji należy zrobić i że według niej, najprawdopodobniej to jest po prostu atak astmy wspomagany albo jakimś wirusem albo zwykłym stresem, więc mam zwiększyć dawkę leków (co już na szczęście zrobiłam) i jak chcę to mogą mnie zapisać na ten sam dzień do przychodni. A jak się naprawdę źle poczuję, to do szpitala. No to ja powiedziałam, że na razie to jednak nie, że sobie spróbuję poradzic i w razie czego rzeczywiście, zawsze mogę do szpitala pojechać jak będzie niebezpiecznie. I tak żeśmy sobie pogadały. Po południu doszności mi znacznie spadły, a wieczorem to już tylko odrobinę odchrząkiwałam. Poszliśmy sobie z Chłopem do kina się zrelaksować. No dobra, niby zalecenie żeby nie chodzić i społeczeństwo się karnie do tego zalecenia zastosowało, bo w kinie było zaledwie kilka osób, więc widzowie mogli być bardzo odizolowani od siebie. To był jeden z najfajniejszych seansów kinowych ostatnich czasów. Nikt nie chrumkał, nikt nie siorbał, nie szeleścił, a jak nawet to dwadzieścia metrów ode mnie więc nic nie słychać i nie czuć.

Oglądałam wczoraj wystąpienie premiera, ministra zdrowia i głównego learza na temat sytuacji w kraju. Bardzo informatywne. Trochę rozświetliło mi się w głowie, wiele wyjaśniło, rozwiało nieco wątpliwości i potwierdziło kilka przypuszczeń. Od wczoraj zalecenia rządu zmieniły się na bardziej rygorystyczne. Na szczęście, jeszcze są to tylko zalecenia a nie nakazy i zakazy. Szkół jeszcze nie zdecydowali się zamknąć, bo chcą, żeby na przykład pracownicy służby zdrowia mogli pracować, kiedy są najbardziej potrzebni, a nie musieli siedzieć z dziecięciami swoimi w domach.
Uniwersytety też jeszcze są otwarte i pracują, chociaż nauczanie studentów w tym tygodniu jest zawieszone, a od przyszłego poniedziałku będą się odbywać zdalnie przy pomocy internetu. Właśnie dziś wprowadzono dość fajny system, zobaczymy jak będzie działać w praktyce. No ale to akurat wydaje mi się w porządku, bo wiadomo, że studenci to główne źródło zarazy wszelakiej. To niech sobie siedzą w domach i się uczą, przynajmniej pożytek jakiś z tego będzie.

Dzisiaj poszłam sobie do pracy. Nikogo prawie nie ma, na całym piętrze może ze cztery osoby. Szef jednego z moich komercyjnych lokatorów o swojsko brzmiącej nazwie Huawei, przyniósł mi w prezencie szesnaście jednorazowych masek. Zapewnił, że przyniesie mi więcej jak tylko dostaną, bo już jedzie dostawa z Chin z kilkoma milionami, żeby ratować brytyjską gospodarkę. No i super, na wirusa pomóc może nie pomoże, ale przynajmniej zapewni spokój ducha w sytuacjach awaryjnych. W firmie jeszcze nie nakazali pracy zdalnej, ale ma się to już na dniach zmienić, na razie każdy kto chce i może to pracuje z domu. Czyli 95 procent załogi. Ja wolałam przyjść dzisiaj do biura, bo mi ta wczorajsza praca z domu trochę dopiekła, musze powiedzieć. Ale jestem zwarta i gotowa, już uzgodniłam z IT jak przetransportować monitory do domu, jeszcze spakuję kilka segregatorów najpotrzebniejszych dokumentów i będę szła do domu. Co się stanie jutro nie wiem. Nikt nie wie. Sytuacja zmienia się z dnia na dzień. A najgorsze, że moje wykupione wakacje na Sri Lance powoli stają się kolejnym marzeniem do spełnienia...




środa, 11 marca 2020

Znowu o tym koronawirusie

Oto co dzisiaj zostało mi nadesłane (bez edycji):


"Przekazuję informacje od czeskich przyjaciół, pochodzą one od lekarza, który pracuje w szpitalu w Shenzhen. Brał udział w badaniu wirusowego zapalenia płuc w Wu-chan. Zapalenie płuc koronawirusowe objawia się suchym kaszlem bez przeziębienia! To najłatwiej zidentyfikować. Wirus Wuhan nie jest odporny na ciepło, ginie przy temperaturze 26-27 stopni C. Dlatego pij więcej ciepłej wody. Jeśli to nie pomoże, to chociaż nie boli. Chodźcie częściej na słońce, pijcie ciepłą wodę. Nie jest to lekarstwem, ale przydatne, nie obciąża organizmu. Picie ciepłej wody jest skuteczne wobec wielu wirusów. Unikaj picia zimnych napojów, lodu, nie jedz lodów... Zalecenie lekarza dotyczące koronawirusa: 1. Średnica komórek wirusowych wynosi około 400-500 nm, więc każda maska może ją filtrować nie tylko model N95. Jeśli zainfekowana osoba kicha, wirus rozprzestrzeni się na odległość około 3 metrów zanim spadnie na ziemię i tam pozostanie. 2. Gdy już znajduje się na powierzchni metalu, żyje co najmniej 12 godzin. Pamiętajcie, bo jeśli dotykacie jakiejkolwiek metalowej powierzchni (klamki, klawiatury, przyciski w windzie trzeba dokładnie umyć ręce mydłem. 3. Wirus może pozostać aktywny na tkance, ubraniu przez 6 do 12 godzin. Normalne pranie powinno zabić wirusa. Co do zimowej odzieży, której nie można często prać, zaleca się wystawić ją na słońcu, aby zabić wirusy. Nowy koronawirus NCP w organizmie przez wiele dni nie musi wykazywać oznak infekcji, więc skąd wiedzieć, czy dana osoba jest zarażona? Według najnowszych danych okres inkubacji może potrwać do 28 dni w przypadku COVID 19. Tajwańscy eksperci zapewniają prosty auto-test, który możemy wykonywać każdego ranka. Weź głęboki oddech i wstrzymaj oddech dłużej niż 10 sekund. Jeśli pomyślnie zakończysz badanie bez kaszlu, bez dyskomfortu, zatłoczenia, napięcia itp., udowodnione jest, że w płucach nie ma mukowiscydozy, co w zasadzie oznacza brak infekcji. W krytycznych czasach proszę codziennie rano wychodzić na świeże powietrze. Każdy powinien zadbać o to, aby jego usta i szyja ( przełyk chyba ?) były mokre. Pij kilka łyków wody co 15 minut. Dlaczego? Nawet jeśli wirus wchodzi do jamy ustnej pita woda lub inne płyny spłukują ją do przełyku i żołądka. Jak już tam będzie, kwas w żołądku wirusa zabije. Jeśli nie pijesz wystarczająco dużo wody, wirus może przebić się przez drogi oddechowe i wejść do płuc. To bardzo niebezpieczne. Prosimy o wysłanie SMS o koronawirusie innym i udostępnianie go rodzinie, znajomym i wszystkim. (Tłumaczenie z czeskiego)"


Tak. Wiele z tych punktów może być prawdziwe i jest prawdziwe przy wszystkich wirusach. Ale przy niektórych padłam.

Na przykład o tej wrażliwości na ciepło. Tak, to jest fakt, że Covid-19 długo nie pożyje w wyższej temperaturze. Ale 26-27 stopni ciepła? Przepraszam, ale to by oznaczało, że po dostaniu się do naszych, nazwijmy to, paszcz czy nozdrzy, od razu zdycha na śmierć, bo o ile się znam to normalna temperatura ludzkiego ciała to 36-37 stopni. 
Picie ciepłej wody - może niektórzy z Was (ci, którzy mieli do czynienia z Chińczykami na przykład) zauważyli, że Chińczycy piją tylko gorącą przegotowaną wodę. Od zawsze, nie od czasu wykrycia wirusa. Nie dlatego, że w wyższej temperaturze giną jakieś wirusy, tylko że gotowanie wody zabija większość bakterii, które mogą w tej wodzie się znajdować. Według starożytnej medycyny chińskiej, podstawą dobrego samopoczucia jest balans, więc gorąca woda jest niezbędna żeby zbilansować zimno i wilgoć, a ponadto wierzą, że gorąca woda zwiększa cyrkulację krwi i usuwanie toksyn.

O średnicy komórek wirusowych nie będę się wymądrzać, bo nie wiem, ale wiem, że na wirusa żadna maska nie pomoże, bo jest po prostu za mały. Może powstrzymać rozprzestrzenianie się kropli, w których wirusy siedzą, ale nie przefiltruje samego wirusa. Na stronie WHO jest sporo na ten temat.
Wiadomo, że wirusy żyją na gładkich metalowych powierzchniach dłużej niż na porowatych, tak że tutaj Ameryki nikt nie odkrył. Ale ostatni punkt po prostu rozłożył mnie na łopatki. Woda pitna spłukuje wirus do żołądka, a tam już go kwas zabije! Ha ha ha ha ha! No nie mam komentarza :-)))


poniedziałek, 9 marca 2020

Na diecie

Czy mówiłam Wam, że jestem na diecie? Nie??? No to przypomne tym, którzy mają Fejzbuka, a tym, którzy nie mają, pokażę niniejszym mój post z 23 lutego, czyli z niedzieli przed tak zwanym wielkim postem.

***************************
Ostatni alkoholowy drink przed wielkim postem. Nie żeby wielki post miał jakieś znaczenie ale na wakacje w kwietniu jadę i chce się zmieścić w nowe ubranko 😁 Wiec zero alkoholu i zero słodyczy od środy aż do Wielkanocy. Trzymajcie kciuki a ja Wam powiem ile kilo 👍🏼😂
****************************
Pozwólcie, że się wytłumaczę. Zawsze mam tak, jak większość ludzi chyba zresztą, że przez zimę grubnę. Tyję znaczy, czyli poszerzam się dookoła. No bo to wiadomo, mniej ruchu zazwyczaj, bo dni krótkie i zimno, nic się nie chce, a czekoladki ze świąt wołają z kredensu. I te wszystkie pozamrażane ciasta. Bo napiecze człowiek jak głupi, dwie-trzy wielkie blachy ciasta, a nie ma kto jeść. To kroję jeszcze świeże na kawałki i zamrażam, a potem w sam raz na deser. Alkoholu tudzież w barku w bród, ponieważ nie dość, że sama przez cały rok "pędzę" nalewki różnorakie, to jeszcze zawsze coś tam się na rejsie wakacyjnym zakupi, bo tanio, a potem jeszcze w święta się dostanie buteleczkę lub dwie z ulubionym trunkiem. Dwie butelki na dwie głowy to już jest cztery, i tak stoją potem te butelki i też wołają w chórze z czekoladkami. Ja pić alkohol lubię, ale okres świąteczny u mnie długi, a codziennie po parę drinków, dokraszonych upojnym Sylwestrem, to już za dużo. Cały styczeń ograniczałam więc, nie nawet dla zdrowotności, tylko po prostu żołądek mi się przewracał na drugą stronę jak widziałam alkohol. No to tak wyszło, że tylko w piątek i sobotę, mały drink do orzeszków, przy filmie dla relaksu. W niedzielę to już nie, bo w niedzielę zazwyczaj pijemy lampkę wina do obiadu i to już wystarczy, a poza tym po niedzieli jest poniedziałek i trzeba się mentalnie szykować do roboty. No i czekoladki, jakoś trzeba było te niezliczone pudełka z Lindtem przerobić.

Ja się zważyłam na początku stycznia, to prawie pociemniało mi w oczach. Tyle to jeszcze nigdy nie ważyłam, a potem się dziwić, że kolana bolą. Postanowiłam więc coś z tym zrobić. Więcej ruchu na pewno, ale to się tak nie da, jak za oknem zawierucha i plucha, zaczęłam się więc wiecej udzielać na badmintonie. Na szczęście sezon się tak ułożył, że co tydzień jakiś mecz więc jest co robić, a na więcej mnie po prostu mentalnie nie stać. Ale to "więcej ruchu" mierne przynosi wyniki, kiedy każdego dnia zżera się ponad tabliczkę czekolady i zażera ciasteczkiem. Na szczęście, gdy już było blisko do marca, przypomniałam sobie, że moja koleżanka, która jest wegetarianką, więc ona ma, że tak powiem, post przez cały rok, otóż ta moja koleżanka corocznie w czasie wielkiego postu robi sobie "lent challenge", czyli wielkopostne wyzwanie, że nie je tego czy tamtego. No więc postanowiłam i ja. I stąd ten post na Fejzbuku.

A teraz do rzeczy. Powiem tak. Wolę mam kurde bardzo silną rzeczywiście. Ostatnią czekoladkę zeżarłam 25 lutego. Z alkoholem też się trzymałam. Nadszedł pierwszy weekend. Nagłe odstawienie słodyczy zaczęło powodować pogorszenie stanu psychicznego i depresję. Zrobiłam sobie na pocieszenie kisiel, podzieliłam na cztery porcje i jadłam ukraszony śmietanką, przez cztery kolejne dni. Kisiel na cukrze, bo inaczej bym nie zjadła. Zresztą, postanowieniem moim nie było odstawienie cukru w ogóle, ale zrezygnowanie z czekolady, czekoladek, ciast, ciastek i ogólnie rozumianych deserów. Nawet lodów. Przetrwałam pierwszy tydzień, ale było coraz gorzej z moim stanem psychicznym. Tak że w kolejny weekend, po kolacji, nagle wstałam i oznajmiłam Chłopu, że robię sobie drinka. Rum z colą zero. I że moje postanowienie zostaje zaktualizowane, ponieważ odstawić dwa rodzaje przyjemności to za dużo dla mojego zdrowia psychicznego i że potrzebuję oszukać mój mózg pozbawiony słodyczy. No i tak to wyszło.

A teraz podsumowanie jednej czwartej mojego EKSPERYMENTU. Dodam, że nic, ale to zupełnie nic nie zmieniło się w moim codziennym życiu, sposobie odżywiania czy ogólnie pojętego ruchu. Czyli w dni tygodnia rano przed praca jem miseczkę płatków na śniadanie (trochę granoli pomieszanej z płatkami kukurydzianymi i kilkoma owocami jagodowymi, jak jagody, maliny czy pół truskawki), albo owsiankę z miodem i tymi samymi owocami, potem piję duży kubek cappuccino, około jedenastej jem owoc, jest to zazwyczaj pomarańcza, ale może być też banan czy dwie mandarynki. Około pierwszej-drugiej mam luncz. I tu różnie, czasami resztki z wczorajszego obiadu (kolacji), czasami dwie kanapki, czasami jakieś gotowe danie, kupione dzień wcześniej w promocji. Potem jako przekąskę zjadam małą paczuszkę chipsów, czymś się trzeba pocieszyć, a to w sumie tylko 130 kalorii. Potem w domu obiad (czy raczej kolacja), też zależy. Jeśli na luncz był gotowiec, to żeby zrównoważyć jemy kanapki lub pieczonego ziemniaka z tuńczykiem i sąłatką, lub coś lekkiego w tym rodzaju. A jeśli na luncz były kanapki to na kolację jest ciepłe danie, zawsze z warzywami lub sałatką. Chłop musi mieć deser po lunczu i po kolacji, czyli albo kawałek ciasta albo pączka, ale cokolwiek co słodkie. No a ja już się tylko oblizuję smakiem. A potem wieczorem zjadam sporą garść (raczej małą miseczkę) orzeszków solonych. Oprócz kawy rano, piję w ciągu dnia conajmniej butelkę wody, plus dwie-trzy herbaty. Jak gram w badmintona to oczywiście butelkę wody więcej.

W weekendy jest troszkę inaczej, bo nie jem śniadania, piję tylko kawę. Luncz jest różny, zależy gdzie się jest i co się robi. A potem w zależności od tego, co się jadło na luncz, przygotowujemy kolację, ale zazwyczaj jest to normalny, typowy jednodaniowy, zazwyczaj mięsny posiłek. I wspomniana już lampka wina. I deser dla Chłop, bo dla mnie to już nie. A potem wieczorem orzeszki lub popcorn (ale już najczęściej nie mam miejsca w brzuchu na popcorn) i jakiś drink, dżin z tonikiem lub whisky z colą, takie tam. I tak wygląda moja codzienna dieta, dość zbalansowana i bez ograniczeń, w sumie pilnuję żeby jeść wszystko, czyli białko, węglowodany, witaminy, cukry i tłuszcze też. Jedynym ograniczeniem, które sobie narzuciłam na okres czterdzieści dni, jest brak słodyczy.

I teraz tak. Po dziesięciu dniach eksperymentu, stając na wadze rano, byłam o PÓŁTORA KILOGRAMA lżejsza niż rano dziesięć dni wcześniej. Powtórzyłam ważenie wieczorem, bo wiadomo, że waga człowiek sie zmienia w ciągu dnia. I dalej byłam o półtora kilograma lżejsza! I nadal jestem. To o niczym jeszcze nie świadczy, ale ciągniemy doświadczenie dalej, być może organizm się przyzwyczai i pokaże mi figę i będę rzeczywiście musiała zwiększyć aktywność fizyczną, co i tak planuję z przyjściem ciepła i wiosny. Bo z jedzenia na pewno nie zrezygnuję. No a chciałabym zrzucić jeszcze cztery kilogramy.


Czy Iwonie uda się zmienić wagę z morsa na fokę? Stay tuned :-)