poniedziałek, 9 marca 2020

Na diecie

Czy mówiłam Wam, że jestem na diecie? Nie??? No to przypomne tym, którzy mają Fejzbuka, a tym, którzy nie mają, pokażę niniejszym mój post z 23 lutego, czyli z niedzieli przed tak zwanym wielkim postem.

***************************
Ostatni alkoholowy drink przed wielkim postem. Nie żeby wielki post miał jakieś znaczenie ale na wakacje w kwietniu jadę i chce się zmieścić w nowe ubranko 😁 Wiec zero alkoholu i zero słodyczy od środy aż do Wielkanocy. Trzymajcie kciuki a ja Wam powiem ile kilo 👍🏼😂
****************************
Pozwólcie, że się wytłumaczę. Zawsze mam tak, jak większość ludzi chyba zresztą, że przez zimę grubnę. Tyję znaczy, czyli poszerzam się dookoła. No bo to wiadomo, mniej ruchu zazwyczaj, bo dni krótkie i zimno, nic się nie chce, a czekoladki ze świąt wołają z kredensu. I te wszystkie pozamrażane ciasta. Bo napiecze człowiek jak głupi, dwie-trzy wielkie blachy ciasta, a nie ma kto jeść. To kroję jeszcze świeże na kawałki i zamrażam, a potem w sam raz na deser. Alkoholu tudzież w barku w bród, ponieważ nie dość, że sama przez cały rok "pędzę" nalewki różnorakie, to jeszcze zawsze coś tam się na rejsie wakacyjnym zakupi, bo tanio, a potem jeszcze w święta się dostanie buteleczkę lub dwie z ulubionym trunkiem. Dwie butelki na dwie głowy to już jest cztery, i tak stoją potem te butelki i też wołają w chórze z czekoladkami. Ja pić alkohol lubię, ale okres świąteczny u mnie długi, a codziennie po parę drinków, dokraszonych upojnym Sylwestrem, to już za dużo. Cały styczeń ograniczałam więc, nie nawet dla zdrowotności, tylko po prostu żołądek mi się przewracał na drugą stronę jak widziałam alkohol. No to tak wyszło, że tylko w piątek i sobotę, mały drink do orzeszków, przy filmie dla relaksu. W niedzielę to już nie, bo w niedzielę zazwyczaj pijemy lampkę wina do obiadu i to już wystarczy, a poza tym po niedzieli jest poniedziałek i trzeba się mentalnie szykować do roboty. No i czekoladki, jakoś trzeba było te niezliczone pudełka z Lindtem przerobić.

Ja się zważyłam na początku stycznia, to prawie pociemniało mi w oczach. Tyle to jeszcze nigdy nie ważyłam, a potem się dziwić, że kolana bolą. Postanowiłam więc coś z tym zrobić. Więcej ruchu na pewno, ale to się tak nie da, jak za oknem zawierucha i plucha, zaczęłam się więc wiecej udzielać na badmintonie. Na szczęście sezon się tak ułożył, że co tydzień jakiś mecz więc jest co robić, a na więcej mnie po prostu mentalnie nie stać. Ale to "więcej ruchu" mierne przynosi wyniki, kiedy każdego dnia zżera się ponad tabliczkę czekolady i zażera ciasteczkiem. Na szczęście, gdy już było blisko do marca, przypomniałam sobie, że moja koleżanka, która jest wegetarianką, więc ona ma, że tak powiem, post przez cały rok, otóż ta moja koleżanka corocznie w czasie wielkiego postu robi sobie "lent challenge", czyli wielkopostne wyzwanie, że nie je tego czy tamtego. No więc postanowiłam i ja. I stąd ten post na Fejzbuku.

A teraz do rzeczy. Powiem tak. Wolę mam kurde bardzo silną rzeczywiście. Ostatnią czekoladkę zeżarłam 25 lutego. Z alkoholem też się trzymałam. Nadszedł pierwszy weekend. Nagłe odstawienie słodyczy zaczęło powodować pogorszenie stanu psychicznego i depresję. Zrobiłam sobie na pocieszenie kisiel, podzieliłam na cztery porcje i jadłam ukraszony śmietanką, przez cztery kolejne dni. Kisiel na cukrze, bo inaczej bym nie zjadła. Zresztą, postanowieniem moim nie było odstawienie cukru w ogóle, ale zrezygnowanie z czekolady, czekoladek, ciast, ciastek i ogólnie rozumianych deserów. Nawet lodów. Przetrwałam pierwszy tydzień, ale było coraz gorzej z moim stanem psychicznym. Tak że w kolejny weekend, po kolacji, nagle wstałam i oznajmiłam Chłopu, że robię sobie drinka. Rum z colą zero. I że moje postanowienie zostaje zaktualizowane, ponieważ odstawić dwa rodzaje przyjemności to za dużo dla mojego zdrowia psychicznego i że potrzebuję oszukać mój mózg pozbawiony słodyczy. No i tak to wyszło.

A teraz podsumowanie jednej czwartej mojego EKSPERYMENTU. Dodam, że nic, ale to zupełnie nic nie zmieniło się w moim codziennym życiu, sposobie odżywiania czy ogólnie pojętego ruchu. Czyli w dni tygodnia rano przed praca jem miseczkę płatków na śniadanie (trochę granoli pomieszanej z płatkami kukurydzianymi i kilkoma owocami jagodowymi, jak jagody, maliny czy pół truskawki), albo owsiankę z miodem i tymi samymi owocami, potem piję duży kubek cappuccino, około jedenastej jem owoc, jest to zazwyczaj pomarańcza, ale może być też banan czy dwie mandarynki. Około pierwszej-drugiej mam luncz. I tu różnie, czasami resztki z wczorajszego obiadu (kolacji), czasami dwie kanapki, czasami jakieś gotowe danie, kupione dzień wcześniej w promocji. Potem jako przekąskę zjadam małą paczuszkę chipsów, czymś się trzeba pocieszyć, a to w sumie tylko 130 kalorii. Potem w domu obiad (czy raczej kolacja), też zależy. Jeśli na luncz był gotowiec, to żeby zrównoważyć jemy kanapki lub pieczonego ziemniaka z tuńczykiem i sąłatką, lub coś lekkiego w tym rodzaju. A jeśli na luncz były kanapki to na kolację jest ciepłe danie, zawsze z warzywami lub sałatką. Chłop musi mieć deser po lunczu i po kolacji, czyli albo kawałek ciasta albo pączka, ale cokolwiek co słodkie. No a ja już się tylko oblizuję smakiem. A potem wieczorem zjadam sporą garść (raczej małą miseczkę) orzeszków solonych. Oprócz kawy rano, piję w ciągu dnia conajmniej butelkę wody, plus dwie-trzy herbaty. Jak gram w badmintona to oczywiście butelkę wody więcej.

W weekendy jest troszkę inaczej, bo nie jem śniadania, piję tylko kawę. Luncz jest różny, zależy gdzie się jest i co się robi. A potem w zależności od tego, co się jadło na luncz, przygotowujemy kolację, ale zazwyczaj jest to normalny, typowy jednodaniowy, zazwyczaj mięsny posiłek. I wspomniana już lampka wina. I deser dla Chłop, bo dla mnie to już nie. A potem wieczorem orzeszki lub popcorn (ale już najczęściej nie mam miejsca w brzuchu na popcorn) i jakiś drink, dżin z tonikiem lub whisky z colą, takie tam. I tak wygląda moja codzienna dieta, dość zbalansowana i bez ograniczeń, w sumie pilnuję żeby jeść wszystko, czyli białko, węglowodany, witaminy, cukry i tłuszcze też. Jedynym ograniczeniem, które sobie narzuciłam na okres czterdzieści dni, jest brak słodyczy.

I teraz tak. Po dziesięciu dniach eksperymentu, stając na wadze rano, byłam o PÓŁTORA KILOGRAMA lżejsza niż rano dziesięć dni wcześniej. Powtórzyłam ważenie wieczorem, bo wiadomo, że waga człowiek sie zmienia w ciągu dnia. I dalej byłam o półtora kilograma lżejsza! I nadal jestem. To o niczym jeszcze nie świadczy, ale ciągniemy doświadczenie dalej, być może organizm się przyzwyczai i pokaże mi figę i będę rzeczywiście musiała zwiększyć aktywność fizyczną, co i tak planuję z przyjściem ciepła i wiosny. Bo z jedzenia na pewno nie zrezygnuję. No a chciałabym zrzucić jeszcze cztery kilogramy.


Czy Iwonie uda się zmienić wagę z morsa na fokę? Stay tuned :-)

5 komentarzy:

  1. na zdjęciach wyglądasz na rozmiar s ale jeśli Twoim aktualnym pragnieniem jest zrzucenie paru kg to życzę powodzenia i trzymam kciuki

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Klarko, moze i wygladam bo drobna jestem, ale cala obrosnieta tluszczem :-) I jeszcze tydzien temu mialam nadwage wedlug BMI. Ja powinnam wazyc max 60 kilo zeby sie dobrze czuc. to mi jeszcze troche brakuje. A poza tym, musze zrzucic bo mi normalnie kolana siadaja, ciezko temu chudemu szkielecikowi nosic jakakolwiek nadwage.

      Usuń
  2. Gratuluje utraty wagi i wspanialego ,seksownego ,zdrowego ciala

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. He he, zobaczylabys mnie w przymierzalni w TK Maxxie :-))) Ja nie wiem, czy to tylko te domowe lustra pokazuja czlowieka takim jak naprawde jest? ;-)

      Usuń
  3. Ech...z tą wagą u nas, kobiet, to jest jakiś meksyk. Waha mi się w ciągu miesiąca jakieś 1,5 kg. Chociaż, ja tam na wagę nie narzekam. Ale i słodyczy raczej nie jadam, tylko te wypieki domowe...;) No i masło orzechowe. Powinni tego zabronić;)))) To bym w końcu może zrzuciła ten pociążowy brzuch....
    pozdrawiam serdecznie znad filiżanki kawy :)

    OdpowiedzUsuń