sobota, 18 stycznia 2020

Dwa stare konie w parku rozrywki

A następnego dnia byliśmy z powrotem w Emiratach, tym razem w Abu Dhabi. Tak jak w Dubaju, w porcie Abu Dhabi nie można poruszać się pieszo, ale tym razem przynajmniej były podstawione darmowe autobusy, które podwoziły do granic portu. A potem się robi co się chce. My jednak postanowiliśmy zrobić coś, na co prawdopodobnie ja osobiście nigdy się już nie zdecyduję. A może się zdecyduję, w końcu do śmierci jeszcze trochę daleko, a przynajmniej taką mam nadzieję. Pojechaliśmy do Parku Rozrywki Ferrari World.


Co ja Wam mogę o tym powiedzieć - przepraszam wrażliwe uszy - po prostu JA PIEROLĘ! A w ogóle jak ktoś wrażliwszy to niech nie czyta bo tu będą przekleństwa.
Nie jest to największy park na świecie, jest raczej mały jak na światowe standardy, jest głównie pod dachem i jest po prostu cool.


Chwileczkę, chwileczkę, ale jesteśmy w Emiratach, a w Emiratach wszystko jest naj, więc o co chodzi?? Ha, więc chodzi o to, że pomimo że nie jest to największy park rozrywki pod żadnym względem, na moje nieszczęście jest tam NAJSZYBSZY rollercoaster na świecie i rollercoaster z HIGHEST NON-INVERTED LOOP - zupełnie głupio to brzmi po polsku, w każdym razie chodzi o kolejkę z najstromszym i najszybszym kablowym wzniesieniem i najwyższą pętlą nieodwróconą, znaczy że nie jest się do góry nogami. Podaję linki do tych atrakcji przy ich opisie, są po angielsku ale jak ktoś chce to sobie może chociaż pooglądać obrazki.
Najpierw poszliśmy oczywiście na Formula Rossa, czyli najszybsza na świecie kolejkę.


Osiąga 240 km/h i produkuje takie przyspieszenie, że musisz mieć założone specjalne gogle i nie możesz mieć na sobie niczego co mogłoby się odpiąć, mnie na przykład kazali ściągnąć klamrę z włosów.


Zanim napisze więcej przyznam, że na rollecoasterze byłam tylko raz w życiu, takim małym gdzieś pod Glasgow. Nie jestem również fanem karuzel, po prostu się boję. Wiele odwagi mnie kosztowął sam przyjazd do tego parku masakry, ale zrobiłam to w stanie całkowitej poczytalności i sama sobie jestem winna. Wsiedliśmy. Zapięto nas. Złapałam się kurczowo poręczy, zacisnęłam wszystkie mięśnie w oczekiwaniu. Ludzie w kolejce mogli słyszec mój oddech i na pewno widzieli tłukące się po klatce serce moje. A potem - KUURWAAA! Gdyby nie te gogle to oczy na pewno (!) wlazłyby mi do mózgu, chociaż po pierwszym ułamku sekundy zacisnęłam je z całą dostępną siłą i już dzielnie trzymałam zamknięte przez cały czas trwania ten wątpliwej atrakcji. A nie, skłamałam, bo pamiętam że spojrzałam przez mgnienie oka na Chłopa po mojej lewej stronie i on także się darł. Pozostały czas spędziłam na modleniu się do wszystkich bóstw świata, żeby mnie tylko wybawiły od niechybnej i nieuchronnej śmierci i jak najszybciej zakończyły te tortury.
Ulga po zatrzymaniu była tak wielka, że uśmiech nie chciał mi zejść z twarzy przez następne pół godziny. Albo i dłużej. Cały misternie zakręcony kok szlag trafił, ale zapięłam gumką i było dobrze. Nogi przede wszystkim, ale całe ciało także mi się trzęslo jeszcze przez długie chwile, chyba nigdy nie puściło aż do momentu, o którym powiem na końcu.
Po tym najstraszliwszym przeżyciu nie spodziewałam się, że coś straszliwszego mnie jeszcze spotka. O, jakże się myliłam... Ale nie uprzedzajmy faktów. Poszliśmy tymczasem poszukać czegoś mniej emocjonującego.


Na początek poszliśmy sobie na symulator Formuły 1, gdzie spowodowałam z pięćdziesiąt wypadków śmiertelnych własnych i innych użytkowników, a i tak przyjechałam trzecia. Potem było Viaggio in Italia, taki jakby symulator lotów przezd wielkim ekranem, bardzo malownicze wrażenia, tak jakby się leciało małym samolotem nad Włochami. Naprawdę fajne.


Potem było Made in Maranello, czyli kolejka z historyczną wycieczką przez fabryke Ferrari w Maranello, dość ciekawe i informatywne. No i takie coś dla małych dzieci, samochodziki w które ledwo zmieściliśmy dupy, jadące powoli przez miniaturowe Włochy. I mieliśmy przy tym spory ubaw oczywiście.


Jeszcze był pokaz kinowy o Enzo Ferrari i galeria Ferrari, a potem bardzo fajna kolejka 4-D pod nazwą Speed of Magic. Siedziało się w wagoniku z okularami 3D i to była chyba najfajniejsza rzecz w całym parku, bo zrobiliśmy ją dwa razy. Chciałabym żeby kino przysżłości takie było. Po prostu tak jakby się było w centrum historii, w dodatku ze świetnymi efektami trójwymiarowymi.


No ale nadeszła ta wielkopomna chwila, kiedy musieliśmy, po prostu musieliśmy zaliczyć Flying Aces, czyli tę drugą kolejką z NAJ. Oddalałam tę nieprzyjemność jak najbardziej mogłam, nawet zapowiedziałam, że tego nie zrobię, ale gostek od przechowywania bagaży z Chłopem mnie namówili. Przez całą droge do kolejki starałam się oddychać głęboko i powtarzałam sobie - to tylko roller coaster, tu się nie umiera, to tylko półtorej minuty i będzie po wszystkim. Bałam się jeszcze bardziej niż przez Formula Rossa, bo wiedziałam już co to jest roller coaster, a poza tym, co najważniejsze, widziałam kawałek przez okno.


Cztery krzesełka w rzędzie. Ślepy los wrzucił mnie na zewnętrzne siedzenie, stopy zwisały mi swobodnie, kurwa. Stopy. Wróć. To nie moje stopy. Ja nie siedze w zewnętrznym krzesełku, to stopy Chłopa. Poprawia sobie sandały, chyba żeby mu nie spadły. Moje sandały razem ze stopami opierają się kurczowo o kawałek rurki. Ręce zaciskają się na nie wiadomo czym. Oddech, serce, oddech, serce... Jedziemy. Chwilę pierwszego wjazu pamiętam, ale zaraz potem zaczął się wrzask, oczy zatrzasnęły się na kłódkę, a wszystkie członki kurczowo zacisnęły na czym się dało. Kuuuurwaaaa, ja pierdolę! Dobrze zapamiętałam instrukcję na dole, mówiła żeby trzymać głowę na oparciu, ale jak trzymać głowę na oparciu jak ją z tego oparcia normalnie po chamsku wyrywa?? Ja pierdolę, moja głowa, zaraz mi odpadnie głowa! Udało mi się przyciągnąć łeb do oparcia, ale nie na długo, siła odśrodkowa momentami była taka wielka, że przysięgam, gdyby nie te specjalne zabezpieczenia to byłaby z nas miękka miazga. A najgorsze, że ta kolejka była chyba z dwa razy dłuższa niż ta pierwsza. Miałam wrażenie, że nigdy się nie skończy, po kolejnym brutalnym zakręcie myślisz, że to koniec, a to dopiero początek następnego. Oczy dzielnie trzymałam zamknięte przez cały czas, z wyjątkiem oczywiście zerknięcia na Chłopa, który na szczęście też wrzeszczał. No ale przyszła kryska i w końcu wylądowaliśmy. Tym razem nie tylko drżały mi wszystkie mięśnie, tym razem lewa noga nie chciała mi iść razem ze mną. I chciało mi się rzygać. W celu uspokojenia poszliśmy sobie jeszcze na taras widokowy pooglądać tych samostraceńców bez zmysłu samozachowawaczego, którzy odważyli się na to szaleństwo. Nawet cały przejazd nakręciłam. A co!


Zostały nam jeszcze dwie atrakcje. Obie zrobiliśmy po dwa razy, bo po tym wszystkim co mnie spotkało, nic już nie wydawało się straszne. Turbo Track to reverse free fall coaster, nie wiem jak to można na polski przetłumaczyć, może kolejka grawitacyjna (opadowa) odwrócona? Taka zwykła mała kolejka po trzy osoby w rzędzie. Wsiada się, zamyka się oczy i się jedzie, najpierw powoli w górę na 64 metry, pod kątem około 90 stopni,  Czyli zupełnie pionowo. A jak się już jest na samej górze to wagonik obracając się wokół własnej osi spada z prędkością 102 km/h. Jak już wspomniałam, po tych wszystkich Flying Aces, bułka z makiem, pikus, sekund sześć. Oczywiście z zamkniętymi oczami. Za drugim razem otworzyłam jadąc pod górę. A potem jak zwykle :-)
A ostatni to był prawdziwy roller coaster! Nazywa się GT Challenge i z założenia ma być wyścigiem dwóch kolejek po dwóch sąsiednich torach, ale jedna nie działał więc jechaliśmy w pojedynke. To jedyny roller coaster, na którym trzymałam otwarte oczy i nie krzyczałam, a właściwie to się normalnie cieszyłam.


Było szybko, było fajnie, bez przegięć, po prostu dla starszych dzieci.
O mało się nie spóźniliśmy na autobus powrotny przez to wszystko. Jak zwykle, mieliśmy za mało czasu. Brak czasu to jedyny tak naprawde wielki mankament wakacji na statkach wycieczkowych. Tyle by się mogło więcej zrobić, zobaczyć, zwiedzić, gdyby nie trzeba było wracać do portu na określoną godzinę. No ale cóż.
Przez cały czas po tym straszliwym doświadczeniu z Flying Aces miałam gulę w gardle, kamień w żołądku i chciało mi sie rzygać. Nawet blisko godzinna podróż autokarem nie złagodziła żadnego z tych objawów. Dlatego też, zaraz po wparowaniu na statek, zamiast do kabiny udaliśmy się szybkim krokiem do najbliższego baru, gdzie poprosiłam o Black Russian i lufe tequili na przekąskę. Dostałam podwójną porcję, barman wiedział co robi :-) Dopiero po tequili mi odpuściło. Wódka jednak pomaga na stres ;-)


środa, 15 stycznia 2020

Wpis o wakacjach ale do końca daleko...

Zapragnęłam dokończyć dziś wspomnienia z wakacji po Bliskim Wschodzie, bo myślę już o kolejnych a blog nie jest z założenia turystyczny tylko.

Do portu Fujairah wpłynęliśmy 14 listopada, ponieważ z powodu opóźnienia nie udało nam się dotrzeć do Dubaju. Oczywiście musiałam stać na górnym pokładzie i się gapić, zresztą nic innego nie było do roboty, chociaż Chłop znalazł sobie jakieś łucznictwo czy innego pingponga na ten czas. Ja nie powiem, lubię w te gry i zabawy, ale wjazd do portu po czterech dniach na morzu był dla mnie wystarczająco interesujący, żeby stać i patrzeć jak kapitan parkuje wielki statek. W porcie Fujairah stały dwa amerykańskie statki wojskowe, ale następnego ranka już ich nie było.


W każdym razie, parkowanie wyglądało cąłkiem fajnie, tym bardziej, że z budynku terminala wystawiono czerwone dywany, chyba na powitanie i pożegnanie gości. Bo połowa pasażerów właśnie kończyła podróż, a potem miała dołączyć grupa pasażerów zaczynająca wakacje. Trochę to wszystko trwało, tak że zanim wszystko popakowano i porozstawiano, zapadła noc. Ja oczywiście wypatrywałam nieboszczyka, ale musieli go zapakować w jakąś walizke bo nic nie widziałam. Musieliśmy pozostać w Fujairah do następnego wieczora z powodów logistycznych, ale ponieważ zgodnie z pierwotnym planem mieliśmy być 15-go w Dubaju, zorganizowano darmowe autokary i kto chciał mógł sobie pojechać do Dubaju na te parę godzin. No to wzięliśmy i pojechaliśmy.
Podróż Fujairah do Dubai Mall zajęła około dwóch godzin, w czasie których pan przewodnik opowiadał nam o kraju i okolicach, tak że nie nudziliśmy się ani trochę. Ponieważ musieliśmy wracać dość wcześnie (statek odpływał o 18.00), mieliśmy w sumie około pięciu godzin i postanowiliśmy je dobrze wykorzystać, zwiedzając to czego nam się nie udało w czasie podróży poślubnej. Przeszliśmy więc z Dubai Mall (największe centrum handlowe na świecie) do stacji metra, co zajęło jakieś dwadzieścia pięć minut - nie żartuję. Tam kupiliśmy sobie bilety dzienne i pojechaliśmy na Palm Jumeirah, czyli słynną wyspe sztucznie usypaną w kształcie palmy. Żeby dojechać na Palmę, trzeba się przesiąść do tramwaju, a potem przejść jakieś dziesięć minut parkingiem do stacji monorail, czyli kolejki jednotorowej. Zapomnieliśmy jednak na śmierć, że nie przyjmują tam płatności kartą (!) i mieliśmy do wyboru albo wracać przez parking do stacji tramwajowej, gdzie był bankomat, albo wymienić pieniądze u jednego z "koników", którzy oczywiście już czatowali na takich jak my, sprzedając im dinary arabskie po korzystnej dla siebie cenie. Oczywiście wybraliśmy wariant drugi, ale za bardzo nie straciliśmy na przeliczniku, może funta. Przejazd kolejką był szybki i fajny, z góry widać było osiedla mieszkalne i oczywiście na końcu słynny hotel Palm Jumeirah. Ostatni przystanek kolejki jest właśnie przy hotelu, więc wysiedliśmy żeby sobie obczaić okolicę.


Na końcu palmy wzdłuż ostatniego wielkiego "liścia" jest promenada, można sobie ją objechać samochodem czy autobusem czy po prostu przejść, ale przejście całości było dla nas nie do zrobienia z powodu organiczeń czasowych i poza tym było bardzo gorąco, pochodziliśmy sobie więc tam i z powrotem wzdłuż wybrzeża, obserwując milionerskie dzieci ujeżdżające swe wypasione jachty.


Na koniec poszliśmy pozwiedzać przedsionek hotelu, który jest jednocześnie mini-centrum handlowym. A potem wystarczyło nam tylko czasu żeby wrócić do Dubai Mall, wstąpić na mały lanczyk do sklepu i wrócić do autokaru, a potem na statek.


Widok na hotel ze strony kolejki.




Następnego dnia przybiliśmy do portu w Dubaju. Co najdurniejszego jest w porcie w Dubaju to to, że nie można się po nim poruszać pieszo. Czyli nie można sobie z niego po prostu wyjść. Trzeba albo wziąć taksówkę, albo autobus turystyczny, tzw. hop-on hop-off bus. Po przeliczeniu kosztów wyszło nam, że bardziej do naszych celów opłaca się nam autobus, który i tak kosztował niemało, bo jakieś 45 funtów na łebka w najtańszej opcji. A cel mieliśmy jeden - Jumeira Beach. A potem co popadnie. No to pojechaliśmy na słynną dubajską plażę miejską, czyli dla każdego. Plaż bowiem w Dubaju jest do upęku, ale prawie wszystkie są prywatne i trzeba zapłacić wstęp do hotelu przy której się znajdują. I tu wyjaśnię wątpliwości. Nie jesteśmy aż takimi gównojadami, żeby nas na taksówkę nie było stać czy na piwo w hotelu. Niestety, znowu byliśmy ograniczeni czasowo, bo statek odbijał z portu o 18.30 więc najpóźniej o 18.00 musieliśmy być z powrotem. Na plażę chciałam pójść, ale nie plażować, jeśli wiecie o co mi chodzi, więc całą eskapadę musieliśmy zaplanować z głową. Tak więc, pojechaliśmy tym autobusem, podziwiając widoki z górnego otwartego pokładu, słuchając komentatora przez słuchawki.

Oczywiście ze wszystkich stron widoczna była Burj Khalifa. 


Muzeum Przyszłości, bardzo skomplikowany budynek zbudowany specjalnie na Expo 2020.


A ten budynek pod spodem zaciekawił nas szczególnie, ponieważ gdy byliśmy tam w maju 2018 to był niedokończony, brakowało kilkunastu górnych pięter. A teraz proszę.


I Burj Khalifa jeszcze raz. Naprawdę, nie sposób się oprzeć. 


Na szczęście w tych autobusach dają zimniutką wodę, bo byśmy tam zupełnie pousychali, tak było gorąco. Wysiedliśmy przy plaży całkiem niedaleko Burj Al Arab, pomoczyliśmy się chwilę w cieplutkiej czyściutkiej wodzie, pozbieraliśmy kilka muszelek, posiedzieliśmy na białym piasku i po godzinie zebraliśmy się do odwrotu.



Jak się okazało, czasu wystarczyło nam na jedną jeszcze tylko pętlę autobusem, która trwała jakieś trzy godziny. Gdybyśmy mieli cały dzień, moglibyśmy znacznie fajniej spędzić czas, no ale mieliśmy co mieliśmy. Powiem, że ta najdłuższa pętla była całkiem fajna, bo objechaliśmy cały Dubaj w okolicach, w których byliśmy mało albo wcale poprzednim razem, czyli tak zwany Stary Dubaj.


Wejście do Dubai Medina, czyli do targowiska.


Poniżej Dubai Creek, czyli sztucznie stworzony kanał-rzeka, z lokalsami łowiącymi ryby. 


Przepłynięcie na druga stronę specjalną tradycyjną łódką dhow kosztuje dinara, czyli chyba złotówkę. 



No i kilka migawek z podróży.



Miło nam było zobaczyć nasz miodowomiesięczny hotel. Uśmiechnęliśmy się na wspomnienie.


I niedawno wybudowany budynek, tzw. Dubai Frame, czyli Dubajska Rama, można sobie tam pójść, wjechać windą i przejść po górnej krawędzi. Z dołu tego nie widać bo jest to takie jakby lustro weneckie, ale jak się jest wewnątrz to pośrodku podłoga jest zupełnie przezroczysta, jakby się stało na szkle. Można podziwiać widoki na cały Dubaj, ponieważ rama została postawiona w takim miejscu, żeby sprawiała wrażenie łącznika między starym a nowym Dubajem.


A ten pan to miał po prostu fajne włosy :-)


Żal, po prostu żal, bo im więcej widziałam tym bardziej chciałam tam zostać, zobaczyć jeszcze raz, spróbowac czegoś nowego. Cóż, na pewno Dubaj jest tym miejscem, do którego chcę jeszcze wrócić, miasto nie tylko nowoczesności ale także kontrastów, kosmicznie zwariowane, na granicy groteski ale także wspaniałe i monumentalne.
Dubaj opuściliśmy wieczorem 16-go listopada, a następnego dnia z samego rana byliśmy w Doha.

Doha rankiem.


W ciągu tego krótkiego dnia  Katarze można było robić różne rzeczy, my wybraliśmy Safari po pustyni w jeepach :-) No cóż powiedzieć - po prostu jazda po bezdrożach pustyni w Land Roverach!


Normalny odjazd, szczególnie jak zjeżdżaliśmy pionowo w dół po wydmach. Ja od razu dostałam ataku astmy, ale żadna astma nie zakłóci mi radości wariackiej jazdy. Na zdjęciu poniżej widać, że będziemy zjeżdżać w dół. Kierowca obserwował kolegę z prawej, bo mieliśy zjeżdżać w tym samym czasie.


Ja bez butów na pustyni :-)


Jedyny minus, że nie ja kierowałam :-) Nasz kierowca był Pakistańczykiem i ledwo mówił po angielsku, ale po wydmach zasuwał znakomicie. Pewnie wysysają to z mlekiem matki.

Pod spodem ja nad brzegiem morza. Pustynia w Katarze jest jedną z dwócj na świecie, gdzie wydmy wpadają bezpośrednio do morza. 


A tu my z naszym kierowcą i jakimś innym, który się podłączył. Nasz to ten mniejszy.


Te góry daleko na horyzoncie to Arabia Saudyjska. 


A tu jedziemy brzegiem morza.


Na koniec zatrzymaliśmy sie w nowiutko wybudowanym ośrodku rekreacyjnym na plaży, gdzie pomoczyłam dupsko w wodzie i wypiłam pyszny napój miętowo-mangowy.


Przemysł turystyczny w Katarze dopiero raczkuje, nie ma za wiele ośrodków turystycznych, główną rozrywką jest tu jazda po wydmach.



Powiem Wam, że to była najfajniejsza wycieczka jaką mogliśmy zrobić tego dnia, super doświadczenie. Wróciliśmy zakurzeni ale szczęśliwi. Co jeszcze dodam w tym momencie? Że akurat było jakieś ich katarskie święto w połączeniu z naszą niedzielą (a ich piątkiem), taki ich długi weekend. Ciekawostką było, co zastaliśmy na pustyni. Pełno obozów, tak, ogrodzonych obozów z wielkim namiotami, antenami satelitarnymi, wielkimi dżipami i bukwi czym jeszcze. To katarskie rodziny wybrały się na piknik weekendowy, gdzie największą rozrywką jest - właśnie - jazda po wydmach. W ogóle, przemysł wydmowy widać jest tam dość rozwinięty, bo przy każdym wjeździe i wyjeździe z pustyni stoją stacje pompowania powietrza, coś jakby mobilna stacja benzynowa, z tym, że zamiast benzyny stoją pompy powietrzne. Dlatego, że żeby wjechać na pustynię trzeba spuścić powietrze z opon, a żeby z niej wyjechać na drogę trzeba opony ponownie napompować. Ot taka ciekawostka turystyczna :-)

Wieczorem opuściliśmy Dohę i udaliśmy się z powrotem do Emiratów, do Abu Dhabi. Poniżej Doha nocą. A co się działo w Abu Dhabi to to jest materiał na cąły kolejny odcinek :-)



P.S. Dorzucam zdjęcia do Jordanii i kilka linijek tekstu, jak sie komuś chce to zapraszam ponownie.

poniedziałek, 6 stycznia 2020

I po świętach.

W Chłopa wczoraj coś wstąpiło. Wstał sobie rano, normalnie wyszedł z sypialni jakby nigdy nic, zamykając za sobą drzwi, żebym przypadkiem nic nie słyszała. No to nie słyszałam, żeglując po oceanie w poszukiwaniu ośmiornic, które nie chciały się złapać, za to łapały się rozmaite ryby. W dodatku nadkruszyłam sobie paznokieć i nie miałam na tym statku pilnika, musiałam sobie go wyrównać nożyczkami i jak już zaczęłam wyrównywać to nic z niego nie zostało, no to wyrównałam pozostałe w lewej ręce. No i już miałam się zabrać za prawą rękę, kiedy znienacka otworzyłam oczy i spojrzałam na zegarek. Oczy rozwarły się tak, że ledwo z orbit nie wyskoczyły, bo na zegarku była 11.55 (Chłop potem starał mi się wmówić, że tylko do jedenastej spałam, ale ja tam wiem co widziałam). Zerwałam się z gracją i powoli zeszłam na dół, zanużając się w promieniach słońca, które to resztkami sił przedzierały się przez okna. Chłopa nie zauważyłam, zauważyłam tylko rozebraną choinkę i poskładane na kupkę otrzymane kartki świąteczne - tak, tak, jeszcze są tacy co wysyłają kolorowe kartki z prawdziwego papieru! Zrobiłam sobie więc kawę i zjadłam pączka. No co, pączek do kawy w sam raz. Wtedy wszedł ON. Z MOIM sekatorem w ręce.
- A co ty robisz? - zapytałam.
- O, dzień dobry kochanie, pączka jesz? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
- No pączka, chyba pączek do kawy jest w sam raz, co nie? No to co z MOIM sekatorem robbisz?
- Choinkę będę demontował.
- Co??? To ty nie wiesz, że ja miałam choinkę demontować?
- No ale ty spałaś przecież, a teraz pijesz kawę... - nieśmiało próbował oponować.
- No to zaraz wypiję a ty idź znaleźć sobie co innego do roboty, bo ja BĘDĘ tę choinkę rozmontowywać, tylko skończę kawę.
Najgorsze, że on już z tej choinki odciął jedną gałązkę. W salonie! Wygoniłam z domu razem z choinką i kazałam ją walnąć na trawnik. Gdzie miała czekać aż skończę i się zbiorę. No to wziął i wyniósł, po drodze szczodrze rozsypując igły i wylewając wodę z doniczki, w której stała choinka, na szczęście na taras.
Rozmontowanie choinki zajęło mi pięć minut. Poobcinałam wszystkie gałęzie, po czym przymierzyłam pieniek do kosza na śmieci ogrodowe, ale by wystawał więc znalazłam piłę w garażu i przecięłam pieniek na pół. Poskładana choinka już się zmieściła. Na kawałki rozczłonkowałam również poobcinane wcześniej gałązki i umieściałm w koszu. Zamiotłam taras. Popakowałam do pudła wcześniej pieczowicie przez Chłopa poskładane w małych pudełkach dekoracje. Bo on musi mieć wszystko ładnie poskładane, osobno bombki, osobno sopelki, jakby moje wcześniejsze worki z gazetami nie wystarczyły. Zamknęłam pudełko, Chłop wyniósł do garażu, job done.
I tak to u mnie wygląda po świętach :-) 

P.S. Musze dopisać, że rozczłonkowywanie i pakowanie do kosza z odpadami ogrodowymi choinki całkowicie nie jest u nas obowiązkowe. Po prostu wyleniałe choinki się wystawia koło kubła i służby porządkowe zabierają do recyclingu. Ale ja tak lubię ciachać sekatorem...

piątek, 3 stycznia 2020

O braku postanowień

Moi Drodzy.
Witajcie serdecznie w Nowym Roku Anno Domini 2020. W nowej dekadzie. W Roku Szczura.
Cokolwiek by to nie znaczyło, jak będzie tak będzie. A teraz czas na podsumowanie - bo co roku jakiesś robię, to czemu teraz nie?
Na początek odpowiem na pytania zadane w poście dokładnie rok temu.
Iwona otrząsnęła się z tragedii. Ubezpieczalnie pokryła koszty z nawiązką. Migusia choruje na... bycie kotem. Iwona wybrała się z Chłopem w różne miejsca na świecie. Ilość wesel wyrównała się z ilością pogrzebów. Zima? Jaka zima?? W Walentynki były kwiatki i czekoladki, a kilka miesięcy później zostałam babcią :-)
No, ale to tylko odpowiedzi na pytania zadane rok temu. Podsumowanie właściwe to będzie dopiero teraz. Uwaga - żeby było ciekawiej- nie wszystkie informacje, o których teraz przeczytacie, znalazły się na blogu. No to Voila!

Styczeń.
Staliśmy się bezdomni. Ale zanim do tego doszło, dosłownie dzień przed przeprowadzką, dokładnie w miesiąc po poprzedniej tragedii z domem, wzięłam udział w kolizji drogowej z udziałem trzech samochodów. Ze mną na szczęście z przodu. Dupa zbita, samochód do kasacji. A ja na kilkudniowym zwolnieniu, bo nie byłam w stanie żyć. No ale żyć trzeba było i coś tam robić trzeba było, więc miesiąc minął nam na przeprowadzce, uspokajaniu zagubionych kotów, oglądaniu antelopów przez okno, nieustannych rozmowach z naprawiaczami domu i kupowaniu nowego samochodu. Jak ja przeżyłam tamten styczeń to sama nie wiem i nikt nie wie i się już nie dowie.  I niech tak zostanie. Ament.

Luty.
Upiekłam pierwszy chleb w nowej maszynie, zapach pamiętam do dziś. Spacerowaliśmy w poszukiwaniu pierwszych oznak wiosny, które znaleźliśmy w ilościach hurtowych. Nagrałam pierwszy gadający filmik na Youtube, na szczęście nikt się nie zainteresował kanałem. W Walentynki Chłop się postarał i ukrył róże tak, że ledwo znalazłam. A potem ja ugotowałam romantyczną kolację, z muszlami, ślimakami, i różnymi takimi owocami morza, którą popiliśmy czerwonym winem i było bardzo romantycznie.... Zaczęliśmy poznawać tajemnice budowy naszego domu i tajemnice głupoty ludzkiej w postaci budowlańców.

Marzec.
Prace nad odbudową domu powoli zaczęły się toczyć, a ja zaczęłam toczyć coraz więcej piany z pyska na samą myśl o kolejnej konfrontacji z wykonawcą. No ale działy się też dobre rzeczy - zaczęliśmy planować kuchnię i wybierać. Kolory ścian, podłogi, kafelki, sprzęt AGD. To były rzeczy wyczerpujące ale także ekscytujące. Poza toczeniem piany z pyska i pary z uszu podczas każdorazowej inspekcji domu, działo się dużo i namiętnie. Na przykład północna premiera "Captain Marvel" na Imaxie. Duchy i inne potwory na strychu w tymczasowym domu. Albo zwiedzanie Muzeum, Galerii Narodowej i Galerii Obrazów. Albo wycieczka na wyspę Cramond i Lauriston Castle. A poza tym, ciągłe, nie kończące się problemy i niedomówienia z wykonawcą robót remontowych. Sam miód normalnie.

Kwiecień.
W Prima Aprilis nasza Alexa próbowała być dowcipna. Ale zaraz potem wykonawca popsuł mi humor na całych ładnych kilka dni. No ale powinnam być już przyzwyczajona. Tylko dlaczego, qurva, ja??? Kwiecień wystawił mnie na kolejną próbę nerwów. Jakoś przetrwałam, pewnie dlatego, że była Wielkanoc. Nagrałam kolejny jutuberski filmik, i żarłam pasztet w Wielki Piątek. A na koniec, po długim oczekiwaniu, poszliśmy na premierę "Avengers - End Game". I przynajmniej film nie zawiódł naszych oczekiwań. Nie tak jak różni ludzie.

Maj.
No czego oczekiwać o maja? Było cudownie. Koty chodziły po stole, a my jeździliśmy sobie elektrycznym samochodem, spędzaliśmy rocznicowy weekend w kinie, w łóżku i w restauracji. A potem trafił mnie szlag. Nie pierwszy raz i nie ostatni zresztą. no ale czego się można było spodziewać po budowlańcach? Wisienką na torcie było zamówienie za małych drzwi do kabiny prysznicowej i próbowanie wmówienia mi, że nie da się inaczej. Że trzeba założyć stare, pęknięte. Wtedy to właśnie miarka się przebrała. We wtorek 7 maja. Zrozumieli, że jak mówię to mówię i zrobili to co im kazałam tak jak im kazałam. I w dupie miałam, że ośmieszam właśnie pół brygady remontowej, z kierownikiem projektu na czele. No ale... maj był piękny. Cieplutki. Ostatni spacer na Braid Hills, sekscesy w krzaczorach pachnących wanilią. Kwiatki w ogródku. Koty w ogródku. Wróciliśmy do domu.

Czerwiec.
Czekaliśmy, czekaliśmy i się doczekaliśmy. Na świat przyszła Esme i od tej pory wszystko się zmieniło. Córka przeżyła bardzo ciężki poród, ale dość szybko doszła do siebie, aby po dwóch tygodniach znowu wylądować w szpitalu. Akurat wtedy, kiedy zaczynałam wakacje w Polsce. Wakacje były niejako wymuszone wydarzeniem rodzinnym, na które zdecydowaliśmy się pojechać, bo być może to ostatnia okazja, żeby zobaczyć rodzinę w całości. Odwiedziliśmy okolice Karpacza i Jeleniej Góry, czeski Adrspach, a potem Wrocław, Nysę, Mazowsze, a całą polską eskapadę skończyliśmy w Warszawie.

Lipiec.
Zaczął się w Warszawie, która nas pozytywnie zaskoczyła. A potem wróciliśmy do domu, w którym zastaliśmy zarzyganą przez koty wykładzinę, zalaną podłogę w kuchni i cieknący kibel, na szczęście na samym dole. Cieknący kibel wraz z cieknącym kaloryferem w kuchni i otaczającą go podłogą naprawili panowie w ramach gwarancji. Zarzyganą wykładzinę próbowaliśmy wyczyścić sami, z fatalnym skutkiem ale mam to gdzieś. Tajemniczą plamę na podłodze w salonie wyczyściliśmy sobie sami, przy pomocy sztuczki chemiczki. Jak ktoś ma podobną to zapraszam, podam sposób. Aha. I byłam z wnusia na spacerze. I z Chłopem na Holy Island. I z całą załogą z pracy na rejsie statkiem po zatoce. I w Princess Street Gardens. Oraz odkryłam, jak nazywa się moja jabłonka. James Grieve. Fajnie, nie?

Sierpień.
Dostałam zaproszenie do szpitala na warsztaty żywieniowe w celu wyeliminowania objawów jelita drażliwego. Dowiedziałam się ciekawych rzeczy na temach dość skutecznej diety zwanej FODMAP.
Spędziliśmy weekend w Filey i Scarborough. No i oczywiście wiele godzin na Edinburgh Festival. 16-17 pokazów? Chyba tyle, nie pamiętam dokładnie. Najfajniejsze były spotkania z dawno nie widzianymi znajomymi. Szkoda, że tak krótnie. Zdołaliśmy wybrać się jeszcze do Sekretnego Bunkru Szkocji, który jak widać nie jest taki sekretny, jeśli go znaleźliśmy :-) Wnuczka rośnie :-)

Wrzesień.
Miesiąc zaczął się wycieczką nad wybrzeże, w pobliżu elektrowni jądrowej Torness. Bardzo fajny spacer w kierunku Dumbar, nigdy tam jeszcze nie byłam. Dwa razy opiekuję się wnusią. Dochodze do wniosku, że niemowleta są bardzo wymagające :-) Do Edynburga przyjeżdża ekipa Fast and Furious, udaje mi się być na planie zdjęciowym i zrobić kilka zdjęć dublowi Vin Diesela. Kupujemy z synem samochód. A poza tym, czuję się wypalona.

Październik.
Kupiłam sobie nowe buty i nowe lakiery do paznokci. Pilnowałam wnusi, kiedy rodzice byli w kinie, jakie to cudowne dziecko. W sumie, jak teraz patrzę, to październik upłynął mi na zakupach, zakupach i jeszcze raz zakupach. No i na wyzwaniu pisania 10 dni pod rząd. Udało się. Piekliśmy z Chłopem ciasta, oglądaliśmy kwiatki w ogródku i szykowaliśmy się do wakacji. Tak to właśnie było.

Listopad.
Tuż przed wyjazdem na wakacje gościliśmy córkę z wnusią. A potem pojechaliśmy w świat. Ale zanim pojechaliśmy, popsuł mi się samochód, na szczęście szybko i sprawnie został naprawiony w dwa dni, w czasie których miałam samochód zastępczy. Dobrze, że mam fajne ubezpieczenie. No to pojechaliśmy. Londyn, Jordania, Zatoka Omanu i Fujairah, z międzylądowaniem w Dżibuti. Dubaj, Abu Dhabi, Doha, pustynia Al Wakrah. I jeszcze raz Fujairah, a na koniec Muscat w Omanie. A potem to już tylko czekanie na grudzień.

Grudzień.
W grudniu nie działo się właściwie nic. W pierwszy weekend na podwórko przypałętał się bażant, udało się nam go przegonić przez płot na pole. Śmialiśmy się potem, że wygoniliśmy świąteczny obiad :-) Zakupiłam żywą choinkę. Na choince zawisł mały aniołek z imieniem Esme. Poza innymi bombkami, oczywiście. Zakupy zrobiliśmy wyjątkowo wcześnie, już osiemnastego grudnia skończyłam pracę, w sam raz na premierę ostatniej odsłony Gwiezdnych Wojen. Obejrzeliśmy premierę wraqz z dwoma poprzednimi filmami, w sumie dziesięc godzin w kinie. W sumie było warto, i tak nie mieliśmy nic lepszego do roboty. Syn nie przyjechał na święta, wspólnie uznaliśmy, że tak będzie lepiej. Córka spędziła święta z dopiero co upieczoną rodziną w Hiszpanii, a my spędziliśmy je w małym gronie z teściem i dziadkiem. Za dwa miesiące dziadek kończy 99 lat i być może to jego ostatnie święta. Dlatego tak. Spokojnie, zrobiłam skromną wigilię, z barszczem z uszkami, pierogami z kapustą i grzybami, rybą w warzywach (że niby po grecku) i trzema rodzajami śledzi. A w pierwszy dzień świąt pieczeń z trzech ptaków (kaczka, gęś i kuropatwa) z pieczonymi ziemniakami, marchewką, brukselką i tym białym co wyglada jak pietruszka i nazywa się parsnip. Taki normalny brytyjski świąteczny obiad. A w drugi dzień świąt to nie wiem co jadłam bo mi było wszystko jedno. W końcu to były moje urodziny. A po świętach goście pojechali, a my obejrzeliśmy tradycyjnie kilka filmów w kinie i telewizji, a nawet zaczęliśmy i skończyliśmy dwa seriale - Mandalorian i The Witcher. No i co jeszcze? W ostatnią niedzielę roku wygrałam świąteczny turniej badmintona, po którym dochodziłam do siebie aż do nowego roku. A Sylwestra spędziliśmy tradycyjnie w gronie znajomych, alkohol lał się strumieniami i w całkiem miłych nastrojach przywitaliśmy nowy 2020 rok. Nową Dekadę. Rok Szczura. Oby to był Lepszy Rok...

Żadnych postanowień noworocznych nie będzie. Poza tym, że chcę schudnąć 7 kilo, chcę nauczyć się tańczyć tango, chcę zacząć biegać i jeździć na rowerze, a także biegać za wnuczką, która za parę miesięcy zacznie chodzić. No i chcę jechać na wakacje gdzieś daleko. To tyle :-)