środa, 29 lutego 2012

List do A.

Pozwól że będę ci mówić po imieniu. Jestem już na tyle dojrzała i pewna siebie że mogę sobie na to pozwolić,  a Pani A. brzmi nieco pretensjonalnie i staroświecko, prawda? Nawet biorąc pod uwagę stosunek jaki nas kiedyś łączył, a może szczególnie dlatego.
Droga A. Nie zamierzałam rozwijać tematu, szukałam po prostu informacji o starych znajomych, jak to się czasami robi w życiu, prawda? Żeby ich pozdrowić, powiedzieć że się pamięta, zapytać co tam słychać. Nie szukałam kontaktu z tobą, w twojej firmie pracowało kilka osób z którymi byłam dość zżyta i wciąż z nimi podtrzymuję znajomość. Wciąż jeszcze przesyłam przecież życzenia świąteczne dla całej firmy. A na waszej stronie internetowej szukałam inspiracji do swojego domu. Nie ciebie.
Pozwoliłam sobie na wysłanie emaila z paroma uwagami na temat waszej strony internetowej i to był mój błąd. Wywołałam lawinę, całkowicie niezamierzenie. Kto mógł przypuszczać że uśpione przez lata uczucia wybuchną z taką intensywnością?
Pamiętam twoje słowa, że nigdy nie będziemy koleżankami, ty i ja. Jak mogłyśmy być, skoro ty byłaś szefową a ja twoją podwładną? Powiedziałaś to zupełnie bezwiednie, nie pamiętam już w jakim kontekście, ale pamiętam jak się wtedy poczułam. Nie szukałam w tobie tego czegoś co można by nazwać przyjaźnią, raczej zrozumienia i sympatii, więc nie powinno mnie to ugryźć, ale mnie ugryzło. Chyba byłam za młoda, za ufna, zbyt niedoświadczona.
Pamiętam jak bolało, gdy moja córka miała wypadek, a twój mąż się z tego śmiał. Nie powiedziałaś nic, potraktowałaś to lekko i z przymrużeniem oka, uważając za zabawne okrutne żarty twojego męża. Bolało, ale rozumiałam cię wtedy, ty również miałaś ciężko, rozkręcaliście firmę, mieliście mnóstwo pracy, dziecko którym czułaś że nie jesteś w stanie opiekować się jak chciałaś. Kłuło mnie bardzo gdy wyśmiewaliście razem zakochane praktyki mojego męża, jego prezenty i oddanie. Bolało ale rozumiałam to, przecież wy nie byliście w stanie cieszyć się sobą bo ciągle tylko praca, pogoń za pieniędzmi, brak czasu. Taką drogę wybraliście. Taką drogę wybrałaś ty. Wolałaś poświęcić miłość, pragnienia, a nawet życie dla wygody i komfortu pełnego konta w banku. Wolałaś nawet poświęcić życie...
Pamiętasz, jak cieszyłaś się że jesteś w ciąży, tak bardzo chciałaś córeczkę? Nie czułaś się dobrze, wszyscy powtarzali ci, odpoczywaj, nie przemęczaj się, firma będzie się kręciła także i bez ciebie, miałaś przecież sumiennych i oddanych pracowników. Ignorowałaś jednak wszystkie rady, wszędzie wietrząc podstęp, nie przyjmowałaś do wiadomości że ktoś może po prostu się przejmować losem ciężarnej kobiety, ot tak, z dobrego serca. Do dziś pamiętam jak za pożywienie służyła ci buteleczka Actimelu, może coś tam jadłaś wieczorem, ale te długie godziny spędzane w pracy i brak podstawowych składników odżywczych zrobiły swoje. Twoje dziecko umarło.
Pamiętasz jak prosiłaś mnie przed pójściem do szpitala, żeby dzwonić na twoją komórkę, żeby zająć cię czymś, żeby z tobą po prostu gadać, że ty tam nie wytrzymasz, że to tak boli, że serce ci rozdziera, ale musiałaś pójść i urodzić martwy płód. Twój synek miał 6 miesięcy.
Moje serce krwawiło razem z tobą, nie byłaś moją przyjaciółką ale ja byłam matką i rozumiałam twój ból. Dzwoniłam jak prosiłaś, sama też zadzwoniłaś kilka razy, nie rozmawiałyśmy nigdy o tym co się stało, ot takie luźne gadki o firmie, plotki kto co głupiego zrobił i dlaczego. Żeby cię rozluźnić, żebyś nie myślała o tym co się działo. Tak wtedy myślałam.
I wtedy to się stało. Przestałaś przychodzić do pracy, odpoczywałaś, tak nam mówiono. Pojawiałaś się tylko od czasu do czasu, chyba nie jadłaś wcale bo schudłaś tak bardzo, że wszyscy zaczęli się obawiać o twoje zdrowie. Nagle dostałam wypowiedzenie z pracy. Na zasadzie porozumienia stron, bo mój szef a twój mąż  obawiał się że gdy zwolni mnie bez powodu, pozwę go do sądu. Powiedział mi to wprost. Usłyszałam także coś co zburzyło mi wtedy mój świat - że byłam największą jego pomyłką i że żałuje że mnie kiedykolwiek zatrudnił. Mnie, której niecałe kilka miesięcy temu gratulował sukcesów, dziękował za wspaniałą pracę i zapewniał że byłam osobą niezastąpioną. Mnie, której serce oddane było firmie którą z sukcesami pomagałam współtworzyć. Mnie która spędziła w tym miejscu tyle czasu pracując często po godzinach bo terminy goniły. Zawaliło się wtedy wszystko.
Musiałam przychodzić do pracy jeszcze przez trzy miesiące, bo tyle wynosił okres wypowiedzenia. Trzy miesiące katorgi. Trzy miesiące upokorzeń. Trzy miesiące bez premii, która stanowiła jednak znaczną część mojej wypłaty. Bądźmy ludźmi, było mi ciężko.
I ty, która przychodziłaś od czasu do czasu pochwalić się nowymi markowymi ciuchami, popatrzeć na mnie z wyższością i powiedzieć parę uszczypliwych słów na mój temat, tak żeby inni słyszeli. I pamiętam jak mi wykrzyczałaś, że mnie nienawidzisz i że największym kurestwem z mojej strony było bycie świadkiem śmierci twojego dziecka. To był straszny policzek, nigdy wcześniej i nigdy później nie doświadczyłam czegoś podobnego. Nie wiedziałaś nawet że się rozpłakałam, w łazience w której przesiedziałam dobre kilkanaście minut, bo nie chciałam żeby nikt zobaczył. Przecież zawsze byłam twarda. Miałam wielką ochotę po prostu wyjść i nigdy nie wrócić, ale ochłonęłam, postanowiłam nie dać ci tej satysfakcji. Wytrzymałam swoją karę do końca. Odeszłam z końcem wypowiedzenia.
Nigdy więcej już się nie spotkałyśmy. Widziałam cię raz czy dwa przechadzającą się z mężem po rynku, ale udałam że cię nie widzę. Dowiedziałam się od byłych kolegów z pracy że znowu byłaś w ciąży, ale to dziecko również straciłaś. Nie było mi przykro.
Teraz, po latach, przez przypadek, przez moją głupotę, wszystko wróciło. Najgorsze wspomnienia, słowa które nigdy nie powinny być nigdy wypowiedziane, ból.  Niepotrzebnie wdałam się w wymianę emaili z tobą. Piszesz że kontakt ze mną jest dla ciebie niemiły i upokarzający. Pytasz czego się od ciebie spodziewam. Myślisz, że chcę cię sprowokować do konfrontacji..., myślisz, że chcę przekazać komu się da o .... tym, co nikt ci nie powiedział. Zachęcasz mnie do napisania co myślę, wszak wolność słowa jest naszym atrybutem! Piszesz żebym się nie obawiała, że wszystko przeczytasz, postarasz się zrozumieć... Wszak życie nasze musi mieć jakiś sens, a dzięki mnie zrozumiesz co to jest Klasa Człowieka... I że ci przykro z powodu braku poczucia humoru, i bawić się nie potrafisz..., i logika podpowiada ci, że czy chcesz, czy nie, musisz być narażona na kontakt ze mną, i że nie jest to twoją wolą, choć chcesz zrozumieć moje intencje...
Droga A., pozwól że ci odpowiem. Nie miałam zamiaru się z tobą kontaktować i nie wzięłam pod uwagę że szefowa dużej firmy odbierze emaila adresowanego do sekretarki. W normalnym świecie powinno być odwrotnie. Kontakt z tobą jest dla mnie conajmniej równie upokarzający jak twój ze mną, a podejrzewam że znacznie bardziej. Czego się po tobie spodziewam? Wszystkiego czego można się spodziewać od blondynki. Nie mam zamiaru się z tobą konfrontować bo nie chce mi się równać z twoim poziomem. Nie, kochana A., nie jesteś w zupełności narażona na kontakt ze mną czy tego chcesz czy nie, bo ja nie zamierzam kontaktować się z tobą. Jak ci napisałam, skończyłam już tę "pyskówkę" i zamknęłam korespondencję z tobą. Pomimo to bombardujesz mnie dalej swoimi emailami. Nie jesteś jednak w stanie mnie sprowokować, A. I jeżeli kiedykolwiek jakimś cudem przeczytasz ten list, chcę żebyś zrozumiała co zrobiłaś, żebyś wiedziała że potrzaskałaś mi świat na milion kawałków, że najbardziej mnie bolą fałszywe oskarżenia, ale myślę że ty o tym doskonale wiedziałaś... wtedy.
Nie życzę ci powodzenia, nie gratuluję sukcesów i nie pozdrawiam.
I.  

poniedziałek, 27 lutego 2012

Wiosna, wiosna ach to ty

Krokusy już zakwitły w całej pełni, białe kupki przebiśniegów przebijają się wśród zielonej trawy, a pierwsze żonkile już skłaniają swoje żółte główki. Kot pochłania wielkie ilości karmy, nic dziwnego skoro znów zaczął polować. W sobotę na przykład upolował paluszka krabowego, w folii. Przywlókł to paskudztwo do domu i maltretował przez godzinę, tak jakby miała przed sobą żywą zdobycz. Już zaczęliśmy podejrzewać że włóczęga gdzieś łazi po chałupach i kradnie, bo skąd takiego paluszka krabowego niby miał? Do śmietnika nie wlezie bo za głęboko. Ale rano znaleźliśmy w naszej sypialni jeszcze jednego, którego przywlókł gdzieś o trzeciej nad ranem, no nie ma mowy żeby ktoś o trzeciej nad ranem wpuszczał obcego kota do domu żeby ten mógł sobie kraść. Więc chyba jednak ktoś wyrzucił. Albo komuś wypadło. Nawet zaczęłam myśleć że może ktoś mu truciznę zapodał w tych paluszkach. Ale nasz kot, panisko wielkie, z owoców morza to tylko krewetki, a z ryb morskich to tylko tuńczyka z puszki. No i znika na całe noce, przyłazi oczywiście sprawdzić czy żyjemy, ale zaraz wyłazi z powrotem. Chyba już czas, chyba poczuł już zew, w końcu marzec tuż tuż a pogodowo to raczej kwiecień bym powiedziała jest niż koniec lutego.
W ogrodzie krzaki przycięte, wszystko co zwiędłe i stare, wyrwane, już zaczęły pojawiać się pierwsze pączki na tawułce, nic tylko wiosna!

To zdjęcie zrobiłam tydzień temu:


A tak wygląda park dzisiaj:


Ech, wiosna!

piątek, 24 lutego 2012

Piątkowy dylemat

Normalnie mi odbiło! Zamówiłam sobie bransoletkę Shamballa na Groupon, nie bransoletkę - TRZY bransoletki. Bo cena była fantastyczna.

Do wyboru są takie:





 




Mam wybrać trzy z nich. Tylko trzy :-((
I jak tu wybrać skoro wszystkie są takie piękne?????

środa, 22 lutego 2012

Luksus znieczulenia

No to o lekarzach dziś będzie i badaniach, a niech tam. Poczytałam parę artykułów w internecie i mnie "natchło".
Kto czyta uważnie tego bloga wie, że mój mąż miał "wypadek" czyli pęknięcie wrzoda na dwunastnicy. Jak do tego doszło, nie będę się powtarzać, o mojej głupocie też nie. Ma być nie o opisywaniu choroby wrzodowej czy innej a o różnicach między kulturami.
Naprawdę szlag mnie trafia jak widzę wpisy na forach krytykujące brytyjskich lekarzy, jacy to oni niedouczeni (bo podstawowe studia medyczne trwają 5 lat a nie 6), jacy nieokrzesani (bo część z nich ma inny kolor skóry niż biały), jacy ignoranccy (bo nie przepisują antybiotyków na katar). A w szpitalach jaki syf, jakie wstrętne żarcie, jakie półgłowki tam pracują i w ogóle. Najczęściej są to opinie które z żadnym lekarzem w UK nie miały do czynienia. a w szpitalu to najwyżej myją podłogi (stąd ten syf).
Więc przypadek męża był taki - błyskawiczna diagnoza wstępna, stały bezprzewodowy monitoring czynności życiowych, natychmiastowa transfuzja, pełne badanie krwi, gastroskopia czyli pełna diagnoza i leczenie. Gastroskopia w znieczuleniu, bo przecież pacjent nie ma prawa czuć się niekomfortowo. Oprócz kamery przygotowane od razu trzy "działka" endoskopowe: zastrzyk z adrenaliną gdyby było trzeba zasklepić dziurę,  laser do wycięcia czego trzeba i "łyżeczka" do biopsji czyli pobrania wycinka. Wszystko od razu żeby pacjent się nie stresował. Po wszystkim informacja o stanie pacjenta na bieżąco, przy pacjencie, bo ten nie tylko MA PRAWO, on MUSI WIEDZIEĆ co się z nim dzieje.
I tu pierwsza dygresja. Mąż miał taki sam przypadek w Polsce siedem lat temu. Ale że się nie wykrwawił do końca, dali mu żelazo na odbudowanie krwi i skierowali na gastroskopię za miesiąc. Ale za miesiąc gastroskop się popsuł. Opole, miesto wojewódzkie, z nowoczesnym ośrodkiem szpitalnym, gastroskop się popsuł, badania nie ma. No to jak nie ma to może rentgena mu zrobią. Zrobili. Wyszedł oczywiście wrzód jak byk, ale proszę pana, no niektórzy ludzie tak mają, jest już zaleczony bo się zaleczył sam więc leki już niepotrzebne. Niech pan przyjdzie jak będzie znowu dokuczać. Nie przyszedł. Na szczęście nie musiał. Gdy brytyjski lekarz usłyszał że "się gastroskop pospuł" to... nic nie powiedział bo zbyt dobrze wychowany był.
No i w tym miejscu pozwolę sobie na jeszcze jedną dygresję. Ja też byłam skierowana na gastroskopię, jakieś dwa lata wcześniej niż mąż. Poszłam raz, na głodniaka, jak ktoś miał to wie, ale niestety lekarka miała opóźnienie, a kolejka taka wielka, więc niech pani przyjdzie jutro bo my przesuwamy wszystkich pacjentów na jutro. Przyszłam nazajutrz, na dwudniowym głodzie, wchodzę a tam: przepraszam ale właśnie płyn do dezynfekcji się skończył, no nie mogę pani zrobić naprawdę. Proszę się umówić na kolejny tydzień, płyn ma przyjść za tydzień. Nie poszłam już nigdy.
Teraz, dowiedzieliśmy się właśnie że ojciec mojego męża, człowiek już raczej przed siedemdziesiątką niż po sześćdziesiątce, dostał skierowanie na gastroskopię. Ale muszą go zostawić w szpitalu na trzy dni, bo wie pan, prawdopodobnie trzeba będzie zrobić biopsję no to muszą. No jakoś pan da radę to połknąć, procedura nie przewiduje żadnego znieczulenia, ale tyle ludzi ma robione to badanie i naprawdę rzadko ktoś naprawdę nie może. No chyba że damy panu coś prywatnie, kosztować będzie 200 złotych. Teść małej emerytury nie ma, stać go na te pieprzone 200 złotych, ale te trzy dni w szpitalu, to podejście do emeryta, którego zamiast pocieszyć że to rutyna, że sprawdzimy i zobaczymy, a potem zadecydujemy, to zamiast tego straszy się go od razu na wstępie że to straszne, BIOPSJA! Biopsja dla starszego człowieka kojarzy się wiadomo z czym. Zresztą, kolejna dygresja, dwa lata temu ten sam teść się przeziębił i kaszlał dwa miesiące. Mówiliśmy mu, gorączki nie masz, dobrze się czujesz, kaszel może trwać długo, nic ci nie jest. Ale lekarz powiedział mu że tak nie może być żeby człowiek kaszlał i zlecił... biopsję płuca. Teść się wkurzył i powiedział że nie da sobie wyrywać kawałka zdrowego płuca i się nie zgodził. Kaszel przeszedł po następnych dwóch tygodniach. Moja koleżanka czuła jakieś duszenie w gardle więc lekarz zlecił biopsję tarczycy, bez badań wstępnych, bez pobierania krwi. No ludzie !!! Nie dała sobie zrobić biopsji i dobrze bo miała po prostu zapalenie strun głosowych.
Kiedy mieszkałam w Polsce myślałam że tak ma być, jedyne na co się nie zgadzałam to antybiotyk dla dziecka na każde kaszlnięcie, ale na szczęście lekarka moich dzieci unikała ich jak ognia. Tak że mimo że chorowały jak wszystkie inne, zdrowiały bez antybiotyków. No chyba że się już naprawdę nie dało raz czy dwa. Teraz mieszkam w Szkocji i nie mogę znieść tego co słyszę o polskiej służbie zdrowia. Bo jak sobie przypomnę mój pobyt w szpitalu i porównam z pobytem tutaj to... ale to osobny temat. Boli mnie to że człowieka w moim starym kraju traktuje się jak krowę do dojenia pieniędzy, bo przecież szpital dostaje pieniądze z kasy chorych na każdego pacjenta którego przetrzyma dłużej i na każdą bez potrzeby zrobioną biopsję też. Nie mówiąc już ile doi się z kieszeni emerytów, których w większości nie stać na luksus znieczulenia, ale co tam, stary człowiek to niech cierpi, co nie? Już mu i tak niedaleko.

wtorek, 21 lutego 2012

Noc z kotem

Długo nie możesz zasnąć, bo martwisz się co przyniesie jutrzejszy dzień, a poza tym tyle jest do zrobienia i kiedy ty to zdołasz ogarnąć, i takie tam troski życia codziennego. Około północy film ci się w końcu urywa i zapadasz w błogi sen. Nagle słyszysz: klik, klik, łup łup, miauu, miaaaauuuu, miau!
Otwierasz oko, patrzysz, pierwsza trzydzieści. Dociera do ciebie powoli że klik klik to stukanie klapką, przez którą kot nie chciał wcale wyjść, łup łup to otwarcie z rozmachem drzwi do sypialni aż walnęły o szafkę przy łóżku, a miauu, miau to wiadomo co. Ale nie masz się co za zdługo zastanawiać bo nad głową ci już wisi ciepły oddech i zimny nos, i słyszysz głośne mrrrrrrr wrrrrrrrr mrrrrrr wrrrrrrr.....
Ok, jeden głask i spadaj kocie, jest noc. No dobra, ale skoro już mnie obudziłeś to pójdę do łazienki. Poruszasz się cichutko na palcach , żeby nie pobudzić domowników, a obok ciebie stukają małe łapki: puk puk puk puk. W łazience robisz swoje przy okazji czyszcząc sobie nogi o gładką sierść, wracasz, łapki koło ciebie. Nie, nie do sypialni, do miski, do jedzenia! Ale masz jeszcze w misce, kocie, zjedz to co masz jak jesteś głodny, pora karmienia jest rano. Wychodzisz więc z kuchni, przymykasz drzwi do sypialni, kładziesz się... Błogi spokój, zasypiasz.
Łup, łup, miauu, miaaaauuu, nawet już nie otwierasz oka. Coś przełazi ci po nodze, siada w zagłębieniu między jedną a drugą stopą. Czujesz lekkie trzęsienie ziemi, energiczne postukiwania, kot waży tylko cztery i pół kilo ale jak się myje to materac podskakuje rytmicznie i znowu ci spanie uciekło. I tak przez pięć, dziesięć minut, nie mógł sobie kotwór znależć lepszego miejsca na mycie tylko akurat moje łóżko!
No dobra, w końcu spokój, ciężar zmienił kształt, jest cicho, czujesz tylko leciutki ciężar na swojej lewej nodze. Ufff, śpi.
Nagle bum bum, trzask prask, cholera jasna, co się dzieje, a, to tylko kot wyszedł na podwórko, przecież już piąta. Z nadzieją że jeszcze aż półtorej godziny snu ci zostało, udajesz się do krainy marzeń, gdy wtem znienacka klik, kklik, trzask prask i dwie pary moktrych łapek wędrują na twojej pościeli. Wiesz że są mokre bo przecież musi po tobie przejść żeby udać się na stronę gdzie śpi twój mąż, no musi, nie może sobie po prostu okrążyć łóżka, musi po tobie! Tym razem czujesz ogon przy swojej twarzy bo druga strona czai się przy twojej drugiej połówce. Mrrrrr wrrrrr, mrrrrr wrrrrr, głask głask, spadaj kocie. No to kot spadł. Oczywiście po mnie.
Już szósta, jeszcze aż pół godziny. No to do spania, szybko, szybko. Pi pi pi pi, pipipipi, no niech to, wpół do siódmej, trzeba wstawać. Witają cię radosne oczy i głośne mrrrrrr wrrrrrr, no a jakże, przecież pora karmienia. Z podniesionym ogonkiem, łepkiem zadartym do góry, cały szczęśliwy maszeruje przyklejony do twojej nogi, cierpliwie czekając aż podniesiesz miseczkę, wymyjesz, wytrzesz, nałożysz pysznej śmierdzącej rybki z saszetki, wymieszasz łyżeczką i położysz na kocim "stole" w rogu kuchni. Rozlega się głośne mlask mlask, ciamk ciamk, chlip chlip, o tak, zawody w mlaskaniu to ty byś na pewno wygrał, kocie.

sobota, 18 lutego 2012

Ech te miliony

Śniły mi się różne dziwne rzeczy w tym tygodniu, według senników na zysk, pomnożenie dóbr i w ogóle jakoś tak, dobrze. Zysk, pomyślałam, może być, jaki jednak zysk mnie mógł czekać, nie miałam pojęcia. Podwyżka w pracy się nie kroi, u męża też nie. Bo tylko finansowy zysk brałam pod uwagę, a jakże. No to co robić, żeby był zysk? Zagrać w toto lotka!
Już dawno założyłam sobie konto online na stronie National Lottery, u nas na szczęście można grać online, a mnie taka forma bardzo odpowiada bo nie trzeba wychodzić z domu i stać w kolejkach które czasami są naprawdę duże. Grałam już parę razy online, ale nigdy nic nie wygrałam, już nawet myślałam że to głęboka ściema jest. Niby mają wysłać ci email jak coś wygrasz. A ja nigdy nie wygrałam. No ale Bogiem a prawdą, grałam tyle razy że nie powinnam nigdy nic wygrać, statystycznie.
Standardowe Lotto kosztuje 1 funta, normalnie skreśla się 6 z 49 i już. Postawiłam na chybił trafił. Ale, można też grać w Euromilions, nagrody niebotycznie wysokie, ale stawka dwa razy większa, 2 funty za kupon. Należy skreślić 5 z 50 plus dodatkowo dwa tzw. Star Numbers, od 1 do 11. Wybrałam oczywiście chybił trafił. Poszło. 
Zajęta dziś byłam więc nawet nie sprawdzałam emaila aż do teraz. Nic nie było w skrzynce wartego uwagi, ale dla pewności sprawdziłam spam. A tam - email z National Lottery. Że mają dla mnie wiadomość dotyczącą mojego kuponu. 
I teraz możecie sobie wyobrazić jak trzęsącą z wrażenia ręką wystukuję hasło logowania, jak serce mi wali i do gardła podchodzi, że już, że teraz, że nagle... Do wygrania było jakieś 16 milionów funtów!
Otwieram a tam wiadomość -  informujemy że kupon ten a ten wygrał ..... a nagrodą jest ..... 7,80 funtów.
Ufffffffff, no szkoda, szkoda, ale przecież jednak coś wygrałam, no nie? Zarobiłam w sumie 4,80 no i to był ten pierwszy raz!!!
Ale ale, nie cieszcie sie jeszcze z mojego pecha, Euromilion już poszedł wczoraj, losowanie Lotto jeszcze dziś wieczorem.  Ech...

środa, 15 lutego 2012

Nic tylko się kłaść

Na Marzenę padł ostatnio jakiś pogrom. Nigdy nie była jakimś tam szczególnym okazem zdrowia, co chwilę jakieś przeziębienie, ale nic poważnego nigdy się nie działo. Nie przeszkadzało to Marzenie utrzynywać stale zapasu leków jakiego nie powstydziłaby się niejedna apteka. Bo Marzena miała leki na wszystko. Na ból głowy, na ból ręki, na ból stawów, na ból zęba, syrop na przeziębienie, na katar, na kaszel, dla dzieci i dorosłych, na żołądek, na wątrobę, na stopę, witaminki maści i suplementy, plus oczywiście kilka rodzajów antybiotyku. No bo jak tu nie brać antybiotyku jak się ma katar i gardło boli? Nic więc dziwnego że co chwile chorowała, jak jej system odpornościowy prawie nie działał. Ale przyzwyczajona była do tych lekkich przeziębień a nic poważniejszego się nigdy nie zdarzyło. No, złamała sobie rękę raz, a ze dwa razy wpadła na szklane drzwi, ale to wypadki przecież były więc się nie liczą.
Zawsze była nerwowa, przewrażliwiona i zestresowana, bo to dom, dzieci, zakupy, no to stresuje przecież. Poszła więc do lekarza i dostała leki na nerwicę i depresję. Pomogły, ale zaraz po odstawieniu wszystko wróciło. A nie chciała dłużej brać tych leków bo uzależnić mogą przecież. No więc była nerwowa.
Kiedy skończyła 30 lat, poczuła się jeszcze gorzej, na dodatek nie mogła schudnąć, poszła więc do lekarza z tym złym samopoczuciem, okazało się że ma niedoczynność tarczycy. No ale nic, na to się nie umiera jak się to leczy, więc Marzena zaczęła się leczyć na tarczycę. Jeszcze leczenie się jej nie ustabilizowało, a pojawiły się kłopoty z wypróżnianiem. Zrobiła kolonoskopię, wykryto zespół jelita wrażliwego. Na to też się nie umiera, trzeba tylko uważać co się je. Ale Marzena nie może tak sobie przestać jeść swoje uluubione pizze i makarony, no więc się Marzena męczy. Zaczęła mieć duszności, zrobiła EKG, nic nie wyszło, więc prawdopodobnie to z nerwów. Jak się kiedyś uspokoi i wyciszy to jej przejdzie. Ale Marzena nie chce się uspokajać bo przecież ona tak nie umie, a nauczyć się nie ma zamiaru.
Zaczęły ją boleć zęby. Poszła więc leczyć, a musiała wyrwać. Na dodatek okazało się że ma dodatkowe zęby, dziewiątki, niewyrżnięte. Z tym da się żyć i nawet nie boli, ale już sen jej spędza z powiek sam fakt że przecież człowiek ma tylko osiem zębów z każdej strony to skąd u niej dziewiątki? Musi iść to pousuwać, będzie miała spokój. Już nawet umówiła się na termin w klinice.
No ale wybrała się w międzyczasie do neurologa, bo bardzo zaczęła ją boleć głowa, miała częste jej zawroty, mdłości i nawet omdlenia, okazało się że coś jest nie tak z jej odruchami, więc dostała skierowanie na tomografię komputerową. Załatwiła sobie na początek marca, czyli bardzo szybko. Zdjęcie Rtg kręgosłupa nic nie wykazało.
Od jakiegoś czasu wyczuwa w piersi mały guzek, jej lekarz mówi że nic tam nie czuje, ale na wszelki wypadek skierował ją do onkologa na dodatkową konsultację. Onkolog w przyszłym tygodniu.
Żeby nie było że to już koniec, wybrała się w zeszłym tygodniu do dermatologa bo ma od długiego czasu jakieś problemy ze skórą, a zawsze jak szła to jej się poprawiało i lekarz nic nie widział. Tym razem zobaczył. Diagnoza - łuszczyca.
Marzena jest załamana. Tyle lat nic jej się nie działo, tylko lekkie przeziębienia co chwilę, a tu nagle, w ciągu dwóch lat, tyle chorób u niej wykryto, uleczalnych i niewyleczalnych, i nie wiadomo jeszcze co przyniosą następne tygodnie. Usuwanie tych nieszczęsnych dziewiątek na razie sobie daruje, najpierw wyjaśni sprawy z onkologiem i neurologiem, a potem zadecyduje czy warto.
Nic tylko kłaść się i umierać!  A ma dopiero 32 lata.

piątek, 10 lutego 2012

Komunia tuż tuż

No i się prawie że rypło. Mój drugi pod względem starszeństwa siostrzeniec, z młodszej choć średniej siostry, będzie miał komunię w tym roku, właściwie to już w maju, jak na komunię świętą przystało. Miałam zamiar, jako siostra, jako ciocia i jako w ogóle członek rodziny, przyjechać, sama bo sama, bo mąż nie ma urlopu a syn zdaje właśnie w maju egzaminy, córka prawdopodobnież także. No więc delegacja w mojej osobie miała przyjechać ale nie przyjedzie bo z powodu pewnych względów nie może, opisze to szanowna delegacja w stosownym czasie.
Mój pierwszy siostrzeniec, ten ukochany najważniejszy i najbiedniejszy, chociaż nie z pieniędzy ale z umysłu, dziecię upośledzone intelektualnie ale bogate w serce jak nikt, ten którego nawet moja własna córka by chciała adoptować, kochany diabełek z ADHD, mój chrześniak, czyli ten któremu się należy, dostał na swoją komunię Nintendo Wii z całym dodatkowym oporządzenie i zestawem gier. To było dwa lata temu.
No więc teraz, jako lojalna siostra, która kocha jednakowo obu siostrzeńców choć zauważa różnicę między nimi i chrześniactwo traktuje jako coś więcej niż prezenty na różne okazje, chciałam podarować młodszemu siostrzeńcowi na komunię coś co by bardzo chciał i o czym by marzył. No a on marzy o czym????? O tym samym co ma Diabełek, czyli Nintendo Wii. OK, chce Wii, będzie Wii. Dla mnie lepiej, bo cena konsoli w ciągu dwóch lat potaniała o połowę (tutaj, nie wiem jak w Polsce). 500 złotych to chyba nie taki ogromny pieniądz dla cioci zza granicy, co nie?
Co mnie martwi to to że gówniarz ma Playstation i PSP, ma nawet Xboxa 360. A do Xboxa jest Kinnect, taki dodatek który pozwala na sterowanie bezprzewodowo grą nawet lepeij niż Wii, bo całkowicie bez kabli i pilotów. I myślałam żeby mu ten Kinnect kupić. A on że Xbox będzie już stary a Kinnect nowy i jak Xbox siądzie to co zrobi z Kinnectem? No sam mi tego nie powiedział bo się wstydzi, ale mam swoje źródła. No niby dzieciak mądry, wie czego chce. Ale z drugiej strony...
Wydaje mi się że on po prostu zazdrości Diabełkowi i dlatego nie chce być gorszy. Bo to rozpuszczony jedynak jest, w dodatku wychowywany przez mamusię. Wyrachowany i cyniczny choć uroczy. Jego matka sprzeciwia się gorąco jakiemukolwiek prezentowi dla niego bo przecież jak mnie nie będzie to po co prezent? Ale ja mam swoje zasady.
Ach, kocham ich obu choć prawdziwą wartość ma dla mnie na razie jeden z nich. Niech będzie Wii, Problem z głowy.
A tak w ogóle i na koniec dodam, że szlag mnie trafia gdy pomyślę że moje dzieci dostały na komunię g... od moich sióstr, i tak samo od siostry męża. I co one niby są winne że ich ciocie miały inne priorytety? Moje dzieci, dorosłe już prawie w połowie, do dziś nam wypominają prezenty komunijne. To nic że dostały trochę (dużo jak na tamte czasy) pieniędzy od dziadków. Dziadkowie to dziadkowie. PREZENTY były gówniane i to tylko pamiętają, nie kasę. Więc, niech będzie Wii. Będzie dziecko miało co wspominać.

środa, 8 lutego 2012

Simsy

Niemal każdy zna tę grę komputerową, gdzie sterujesz ludzikiem przez ciebie stworzonym, jego otoczeniem, emocjami i całym jego życiem. The Sims, po polsku Simsy. Jaki jest cel tej gry, chyba nie wie nikt, tworzy się takiego Sima, nazywa go, kształtuje mu osobowość i charakter, posyła do pracy, karmi, każe się mu wykonywać podstawowe czynności człowieka, chodzić do pracy, zawierać związki, mieć dzieci. Niektórzy nawet umierają i pozostają po nich małe pomniki, czasami mogą straszyć... Możliwości jest nieskończenie wiele a gra niestety wciąga.
Grę znałam sprzed wielu lat, kiedy to człowiek był młody i miał dużo czasu na takie duperele. Więc kiedy tylko wpadło mi do głowy żeby ją sobie znaleźć w postaci aplikacji na telefon, i to w dodatku darmowej, zainstalowałam ją sobie od razu. I zaczęłam grać.
Stworzyłam więc Józka Stodołę, który ma żyłkę do interesów. Dom miał taki sobie więc go ulepszyłam co nieco, dokupując mu najtańszy (na razie) zestaw hi-fi i fotel, bo resztę już miał. Potem stworzyłam mu partnerkę, Gienkę Fajkowską, artystę, ale fajnie ubraną. Musieli się dobrze poznać, więc się odwiedzali często, prawili komplementy, oglądali wspólnie telewizję, parę razy nawet pocałowali. W końcu zostali partnerami i mogli robić woo-hoo!
No ale kasa się skończyła i musieli pójść do pracy. Wybudowałam więc dla Józka gmach Urzędu, a dla Gienki Centrum Artystyczne. Ale żeby dobrze im się żyło, trzeba żeby mieli więcej przyjaciół. Więc kolejno dołączali do zespołu: Alicja Smalec, Władzio Siekiera, Wiesiu Dupkowski, Jan Bubek, Kazia Marmolada i Zdzisława Namolna. Alicja Smalec szybko dobrze zapoznała się z Władziem Siekierą i zostali partnerami i też mogą już robić woo-hoo! Każdy z nich ma swój własny dom, skromnie umeblowany, ale bogacą się własną pracą i benefitami które codziennie docierają do skrzynki pocztowej. Trzeba było stworzyć nowe miejsca pracy, wybudowano więc budynek Straży Pożarnej i Stadion. Tak więc w chwili obecnej każdy ma zajęcie, chodzi codziennie do pracy, awansuje więc pieniędzy też przybywa, bo wiadomo, awans to lepsza kasa! Każdy pracuje w innych godzinach, więc nieczęsto się spotykają, ale muszą niekiedy sobie pogadać. Poza poślednimi czynnościami takimi jak jedzenie, chodzenie do ubikacji czy spanie, moje Simy mogą też piec smaczne ciasteczka i uprawiać ogródek, co daje im dużo satysfakcji a mnie przynosi dochody, hehe!
Czasami też oglądają telewizję lub tańczą, ale nie za często bo nie mają czasu. Miasto musi się rozwijać, a ja potrzebuję pieniędzy. Muszę wybudować jeszcze salon samochodowy i supermarket, bo park i sklep hobbystyczny już są. Aha, jeszcze sklep zoologiczny, bo Simsy muszą mieć przecież jakieś zwierzątka. Nie wiem tylko dlaczego oni nie mogą chodzić do parku, chyba trzeba jeszcze poczekać na rozwój wydarzeń.
Na razie wszystkie dziewczyny i Jan Bubek są w pracy, a reszta już skończyła na dziś i zajmuje się swoimi sprawami. Jak to w życiu.
:-)

piątek, 3 lutego 2012

Stefka i Telefon

Stefka jest bardzo podekscytowana bo Stefka będzie miała nowy telefon służbowy. Samsung Galaxy II będzie miała, ten o którym od dawna marzyła.No i nie byłoby nic w tym dziwnego gdyby nie to że Stefka chyba umyślnie zepsuła swój Blackberry bo jej się nie podobał.
A wszystko wzięło się z zazdrości. Kiedy nowy ajfon3G wszedł na rynek, wszyscy byli bardzo zaaferowani i każdy GO chciał mieć, Stefka też. Akurat właśnie mnie i mężowi kończyła się umowa na nasze telefony, więc po rozpatrzeniu wszystkich za i przeciw oraz po żmudnych obliczeniach finansowych zdecydowaliśmy że damy radę, a tanio nie było. Ale nie żeby tak od razu, najpierw zdecydowałam się na nowy telefon Androida, HTC Magic, niby cudo, ale ja kprzyniosłam go do domu to coś mi w nim było nie tak, jakoś mi po prostu nie leżał. Poza ceną. Ale mąż, jak to on, z pieniędzmi się nie liczy choć ich nie ma, więc przekonał mnie weź ajfona, zobacz jaki super jest, nie ma porówniania. I rzeczywiście, nie było.
Stefka pozazdrościłą i też bardzo chciała mieć ajfona, i też właśnie jej się kontrakt kończył ale niestety, jej sieć na ajfona nie miała licencji a do innej przenieść się nie chciała. Chcąc nie chcąc, wzięła sobie HTC Magic który jej wcześniej pokazywałam i się nim cieszyła.
Ale po  jakimś czasie ajfon3GS wszedł na rynek i jej sieć już miała do niego dostęp. Ale tym razem Stefka nie miała dostępu bo się okazało że nie ma dobrej historii kredytowej czy coś. W każdym razie nie dla tej klientki były te ajfony. Więc się Stefka wkurzyła bezlitośnie na ajfona (nie na sieć) i zaprzysięgła się na życie i śmierć własną że tego szitu to nigdy już do ręki nie weźmie. I nie wzięła.
Kiedy awansowała na sekretarkę, jej szef postarał się o telefon służbowy dla niej bo niby musi być pod ręką. Rok walczyła z jakąś przestarzałą Nokią która była przecież najlepsza na świecie, sto razy lepsza niż ten szit ajfon. Następnie firma załatwiła bardzo korzystne firmowe te;efony i wszyscy mieliśmy do wyboru ajfona4 albo Blackberry. Wszyscy wybrali oczywiście wiadomo co, ale nie Stefka, która wciąż pałała do ajfona nienawiścią najgorętszą, taką z jadem, prosto z serca. Stefka wybrała Blackberry.
No i zaczęły się problemy. To się jej telefon nie synchronizował, to się z siecią nie łączył, to się nie ładował, nawet potrafił jej parę razy kompletnie zespuć komputer, tak! I tak już półtora roku Stefka walczy z telefonem, a menadżer od zakupów informatyczno-komunikacyjnych walczy ze Stefką. No ale dzisiaj definitywnie klamka zapadła, po tym jak menadżer sam się pofatygował zobaczyć jak telefon psuje Stefce komputer, ale tym razem telefon zepsuł się sam. Naprawdę. Menadżer stwierdził co prawda że spsuć się mogł po rzuceniu nim o podłogę kilka razy, na co Stefka zarzekała się że ona nigdy, przenigdy w życiu by nie rzuciał telefonem o podłogę, niczym by nie rzuciła, a nawet jakby rzuciła, to przecież on by już to wiedział bo Stefka przecież jego to by nie skłamała. Ha ha ha.
No dobra więc, Stefka dostanie nowy telefon. Samsung Galaxy bo ajfona przecież najnowszego do ręki nie weźmie. Zobaczymy kiedy jej nowy Samsung zacznie psuć jej komputer. Daję jej czas do pierwszej synchronizacji :-)

czwartek, 2 lutego 2012

Lodówka

Zepsuła się moim rodzicom lodówka. Nie była jeszcze stara, nowa co prawda też nie, ale gwarancja się skończyła kilka lat temu. Mąż mój, dobre serce, choć pieniędzy nie ma to się i tak z nimi nie liczy, rzekł żeby im kupić, a co, stać nas. No to zaczęłam poszukiwania. Kiedy już znalazłam lodówkę odpowiednią, z wszystkimi bajerami które wydają mi się absolutnie do życia niezbędne, jak pipczek który pipczy gdy się nie domknie drzwiczek, bajeranckie pojemniczki na lód czy też właściwy do wieku i wiedzy użytkownika panel sterowania, zadzwoniłam do mamy z nowiną. Najpierw było: ależ absolutnie, nigdy w życiu, nie ma mowy, dopiero kupiliście nam wypasioną kosiarkę na gwiazdkę, nie nie i nie. Starą naprawię może jeszcze pochodzi a jak się całkiem rozkraczy to sobie kupię. Ale mamo, mówię ja, przecież zbieracie na samochód. W tym tempie to nigdy nie nazbieracie. A ona że nie i nie, albo, jak im się stara do końca zepsuje to pomyśli. Albo dobra, jak już im ta stara wysiądzie kaput, to mogę kupić, ale oni jak tylko kupią samochód to mi zaczną spłacać w ratach. Dobrze mamo, spłacisz mi w ratach (hehe!).
Mając już poniekąd przyzwolenie, wsiadłam na internet i zamówiłam lodówkę jaką chciałam, no i trochę jaką chciała mama, bo chciała srebrną, no to niech ma srebrną. Trochę droższa niż biała, ale za to o 100 złotych tańsza w poświątecznej wyprzedaży więc wychodzi na równo. Zamówiłam, zapłaciłam, umówiłam dostawę na środę czyli wczoraj. I zadzwoniłam powiadomić że w środę będzie kurier z lodówką i że starą trzeba wynieść na korytarz. Można było słyszeć opadnięcie szczęki po drugiej stronie telefonu. No i za chwilę jęczenie ojca, że znowu on to będzie musiał wszystko wynosić, bałagan tylko i zamieszanie. Nic ci się nie stanie tato, lodówki są lekkie a żarcie i tak mama wyniesie na balkon, mróz jest to się nie zepsuje.
Zadzwoniłam wczoraj czy przywieźli lodówkę. I podobnego harmidru dawno nie słyszałam. Tato, ten który marudził że się tak namęczy przy przenosinach, ustawiał ją i przestawiał tak żeby była idealnie, nie pozwolił włączyć dopóki nie zadzwonię a w ogóle dopóki mama nie przeczyta instrukcji i ja potwierdzę że wszystko robią tak jak ma być. No i chyba siedzieli tak czekając na mój telefon i patrzyli na tę lodówkę, jaka piękna, jaka srebrna i jakie ma świetne półki, a te pojemniczki na lód to... oni lodu nie używają ale i tak zrobią, przecież jak są takie pojemniczki to lód musi być w domu, no nie. No i te guziczki i światełka, czy aby na pewno można przycisnąc i kiedy zgasną.
Kiedy już wszystko było powłączane i poustawiane przy mojej asyście telefonicznej, jeszcze raz usłyszałam, wiesz co, bardzo się cieszę że jednak zamówiłaś tę lodówkę, nie mogę wprost uwierzyć. Ale pamiętaj, i tak ci ją w ratach spłacę. Dobrze, mamo, hehehe...