czwartek, 25 kwietnia 2019

End Game

Bardzo podekscytowani, naprawdę tak bardzo, że aż wszystko leciało mi z rąk, a Chłop trochę za szybko w zakręty wchodził w drodze, co jemu akurat się raczej nie zdarza, więc bardzo podekscytowani przybyliśmy do "naszego" kina o godzinie 20:39, choć seans miał się zacząć o 20:45. Co nam się nigdy nie zdarza, takie wczesne przybycie przed seansem, bo wiadomo, że najpierw reklamy, potem zapowiedzi, w sumie filmy zaczynają się jakieś dwadzieścia minut później to po co się spieszyć. Powodem ekscytacji była premiera ostatniego filmu o superbohaterach - Avengers Eng Game. Ostatniego w ogóle. Nie będzie więcej.

Kto mnie czyta, być może pamięta, jak zareagowałam dokładnie rok temu po poprzedniej części sagi.  Jak ktoś nie pamięta, to odsyłam tu. Film wbił mnie w fotel. Nie mogłam się pozbierać przez kilka dni, a potem obejrzałam go jeszcze kilka razy, za każdym razem przeżywając tak samo. Po ostatnim razie uznałam, że nie chcę go już oglądać, bo to za bardzo emocjonalne dla mnie. A jednak, kiedy kilka tygodni temu ruszyła przedsprzedaż biletów i w opcji był tzw. double bill, czyli dwa filmy po kolei, nie wahałam się ani chwili. Z tą przedsprzedażą to też heca wyszła, pamiętam była środa rano, kiedy Chłop dostał email z kina, że można kupować. Oczywiście szybko na internet, bo bardzo chcieliśmy zobaczyć to w IMAX, ale... kupa. Wszystko wyprzedane. IMAX, 4DX, 3D, w dwie godziny po rozpoczęciu przedsprzedaży nie było już biletów, zostały tylko miejsca w 2D. Cóż, z bólem serca zamówiliśmy te 2D. Nawiasem mówiąc, jak to się człowiek rozbestwił, że zwykły ekran już mu nie wystarcza.

Tak że, bardzo podekscytowani, wpadliśmy do kina o niebywałej godzinie 20:39, żeby pół godziny później zacząć na nowo seans, który tak złamał mi serce i to wiele razy. Już wcześniej postanowiłam, że potraktuję to jako okazję do drzemki, bo już widziałam to już tyle razy, że nic nie mam do stracenia. Hmmm... jakoś mi się nie chciało drzemać, choć w sali było bardzo gorąco. Trochę się obawiałam, jak wytrzymam w takim razie następny seans, ten właściwy. Infinity War skończył się jakieś dwadzieścia minut po jedenastej. Na koniec weszła pani i powiedziała, że przepraszają bardzo, bo zdają sobie sprawę, że temperatura w tej sali jest nieodpowiednia i że w związku z tym uruchomili dodatkową salę, więc jak ktoś się czuje niekomfortowo to jest zaproszony do sali numer 6, gdzie można sobie zajmować miejsca jak się chce. A film zacznie się równo o północy.

Poszliśmy się więc przejść, napić, rozprostować kości, myślałam o kawie ale kolejka była taka, że mi się odechciało na sam widok. Pozostaliśmy więc o wodzie. I po raz pierwszy w życiu widziałam niebywały ewenement, kolejka do męskiego kibelka ciągnęła się na cały długi korytarz w kinie, a damski był o dziwo nie przepełniony. Zupełnie odwrotnie niż zazwyczaj gdziekolwiek. Chłopu nie chciało się stać w kolejce, więc poszedł do sąsiedniej kręgielni. Po powrocie zapytałam, czy w męskim WC jest tylko jedna ubikacja, a on że nie, jest chyba z dwanaście, czyli tak jak w damskim więc nie rozumiem z czego wynika taka kolejka. A Chłop, że chyba wszyscy kupę robią :-)))

W każdym razie, poszliśmy do tej sali numer 6. Usiedliśmy. Posiedzieliśmy pięć minut. W końcu mówię do Chłopa:
- Wiesz, tutaj chyba wcale nie jest chłodniej.
A Chłop:
- No, i ten ekran jest dużo mniejszy...
Bez słowa, pozbieraliśmy klamory i wróciliśmy do naszej gorącej sali numer 12. Minęła dwunasta, potem pięć po, dziesięć, piętnaście... Ludzie zaczęli się niecierpliwić, jeden chłopak wyszedł na zwiady i wócił mówiąc (na cały regulator oczywiście), ze wszędzie już grają, tylko nie u nas. No zgroza! Dwadzieścia po przyszła pani, przeprosiła za zwłokę i poprosiła o chwilę cierpliwości, bo mają problemy z nagłośnieniem! Nosz kurde, czy tylko nam się zdarzają takie rzeczy w kinie? No ale dokładnie dwadzieścia osiem minut po północy zaczął się film. Bez reklam, bez zapowiedzi.

Avengers End Game.


Film był długi, trwał trzy godziny i jedną minutę. Wytrzymałam. Nie ziewnęłam nawet. Teraz już wszystko wiem, historia została zakończona. Jak to powiedział Chris Hemsworth, czyli filmowy Thor, w wywiadzie z Grahamem Nortonem w BBC, ludzie mają różne oczekiwania więc w zależności od oczekiwań dla jednych kończy się pomyślnie, dla innych nie za bardzo.

Oczywiście, wiem że Marvel to nie jest bajka dla wszystkich. Ale jestem pewna, że Ci, którzy widzieli choć jedną opowieść o Avengers, Spider Manie, Iron Manie, Hulku czy Kapitanie Ameryka, nie będą zawiedzeni, bo ten film po prostu nie jest w stanie zawieść żadnych oczekiwań. Wspaniały finał fantastycznej opowieści, nakręcony z ogromnych rozmachem, takim że momentami opada szczęka. I z tą konkluzją Was zostawiam. I polecam. Naprawdę warto.

piątek, 19 kwietnia 2019

Wesołych Świąt!

Nie wiem jak u Was, ale u mnie święta przebiegną w spokojnej domowej atmosferze, tylko ja, Chłop i Koty :-)
Zakupiłam zgrzewkę białych jajek w polskim sklepie, mieli tylko takie wielkie po 30 sztuk, ale pomyślałam, a co mi tam. Ważne do maja to się zje. Zakupiłam też chemiczne barwniki do jajek. Chłop się na chemii zna to pofarbuje. Uczynił tak w zeszłym roku i tak mu się spodobało, że jak zapowiedziałam wcześniej że nie chce mi się w tym roku nic robić, to tylko smutno napomknął, że może chociaż te jajka... No to niech ma, niech się bawi.

Panowie właśnie kończą zakładać podłogę w domu, a ja zajadam smutki kanapeczką z pasztetem i pomidorkami koktajlowymi. Wiem, dla niektórych herezję uprawiam jedzeniem "mięsa" w Wielki Piątek, nie rusza mnie to jednak. Ziemniaki wegetariańskie jadłam wczoraj.

Jako że post z założenia miał być krótki i treściwy, w zasadzie się pożegnam na dzisiaj życząc Wam Wesołych Świąt i tradycyjnie - smacznego jajca!


A na koniec - nagroda dla cierpliwych, czyli wideło, które nakręciłam jakieś trzy tygodnie temu tylko weny nie miałam na opublikowanie. No i taka to ze mnie jutuberka :-)






poniedziałek, 15 kwietnia 2019

Jeszcze chwilę

W moim domostwie wyczuwa się ciśnienie porównywalne chyba tylko ze zbierającą się w wulkanie lawą. Oboje z Chłopem chodzimy podminowani, wkurza nas byle co, nie możemy spać, więc rano jesteśmy jeszcze bardziej wkurzeni i koło się zamyka.
Chałupa... no cóż. Robi się. Wszystko co ostatnio pisałam już jest nieważne, za to doszło tysiąc małych pierdoletów, które jeśli nie spędzają snu z powiek to po prostu wkurwiają. Na przykład. Dzwonią do mnie żeby przyjechać, bo jest kafelkarz i chce kafelki kłaść, więc lepiej żebym z nim ustaliła jak ma być, żeby było dobrze. Jadę. Kafelkarz fajny gość, wyjaśniam co i jak. Prysznic tak a kuchnia tak. No ale jeszcze toaleta pod schodami. A on że nic o tym nie wiem. Prowadzę go i pokazuję. No OK, jak ma być to zrobi, ale okazuje się, że kafelek nie ma. Obiecuje, że wyjaśni i rzeczywiście, za chwilę dzwoni Stiwen. Czyli kierownik projektu. "A bo... pani B, ale nie wiem jak to się stało, że zapomniałem te kafelki zamówić, a teraz dzwoniłem i już ich nigdzie nie ma."
Lalala...
Mówię że ok, po drodze mam sklep to wstapię i zobaczę czy nie ma czegoś na zamianę. Kłopot jest bowiem że wszystko jest już kolorystycznie zaplanowane, podłoga i dodatki zamówione i tylko taki kolor kafli może być. Niestety w sklepie nie ma nic podobnego. Idę do sprzedawcy i pytam. On, że rzeczywiście, nie ma ich nigdzie, ale niedługo będą. Kiedy? Żeby się upewnieć dzwoni do centrali i potwierdza, że jeśli się zamówi dzisiaj to będą na czwartek. Ha! Dzwonię więc na pniu do Stiwena i mówię, no to on że OK, już zamawia. No ale kurde, to moja robota ma być czy jego??
I tak jest ze wszystkim. Zapomnieli na przykład zamontować specjalną szufladę pod piekarnik, okazuje się że teraz już nie da rady. I wiecie co ja na to? Że fajnie, ale ja zapłaciłam za tę kuchnię ponad siedem tysięcy bez urządzeń i ma być tak jak zamawiałam, a jak oni to zrobią to już ich sprawa. Albo, przy wymienianiu uszkodzonych stopni na schodach nie wymielili tego, który jest najbardziej uszkodzony, bo nie dość, że zalany to jeszcze pęknięty. Albo, panowie malarze (wciąż uznaję, że malarz to jest najgorszy tandeciarz ze wszystkich fachowców) obmalowali mi lustro naokoło w łazience, bez ściągania. Albo wieszak na ubrania, a po co ściągać? Pomaże się dookoła, co nie? Niedoróbki, niedoróbki, niedoróbki...
Dzisiaj panowie montują nam wbudowaną szafę, którą wypierdzielili razem ze ścianami tak, że tylko drzwi zostały. Przemontowują piec ogrzewania centralnego, bo zamontowali go tak, że nie da się żadnej szafki na niego wcisnąć, a miał być zabudowany (na tyle na ile przepisy pozwalają oczywiście). I nie wiem co tam jeszcze. W sumie, zostało już niedużo. Jak poprawią tę kuchnię, to przyjdzie elektryk i wszystko popodłącza, potem hydraulicy zamontują wszystkie kibelki, umywalki i prysznice (a propos prysznica to uszkodzili ramę w drzwiach przy ściąganiu więc będę miałą nowe) i podłączą instalację grzewczą, kafelkarz będzie musiał przyjść dokończyć kafelki i pan od podłóg położyć podłogi. A co do drzwi i uszkodzonych futryn, to zostało ustalone, że oni tylko zamontują drzwi z powrotem, a potem przyjedzie specjalna firma, która nazywa się Plastic Surgeon (jak usłyszałam to padłam!) czyli Chirurg Plastyczny, żeby naprawić kosmetyczne uszkodzenia drzwi i witryn.
I już będziemy się mogli wprowadzać!

czwartek, 4 kwietnia 2019

Co wystarczy zrobić żeby mnie porządnie wkurzyć

Odpowiedź na pytanie zawarte w tytule jest prosta. Remontować mi dom.
W piątek wieczorem dostałam emaila od kierownika projektu, że niestety nie udało mu się zdobyć drzwi na wymianę i co my chcemy z tym zrobić? OK, trochę mną wstrząsnęło, ale że był to piątek, postanowiłam że nie będę się zbytnio przejmować bo w weekend i tak nic nie załatwię, zadzwonię w poniedziałek do ubezpieczalni to się dowiem co i jak. Tymczasem, jak co tydzień, pojechaliśmy w sobotę do domu zobaczyć jak się roboty posuwają. No posuwają się. Tak zaczyna wyglądać moja kuchnia.


Niby ładnie, ale oglądam dokładnie, jedna niedoróbka, druga niedoróbka, drzwiczki się niedokładnie zamykają pod zlewem, ale szczyt szczytów to nowo zamontowana wysuwana szafka, która wyglądała jakby ją dziecko z klocków niedokładnie zbudowało, nic nie jest dopasowane i aż bolało moje oczy jak mna to patrzyłam. A jeszcze lepsze, to że zabudowali podwójny kontakt,  miał być nad meblami i wisiał na kablu gotowy do monażu, ale że - właśnie - wisiał, to go zakryli szafkami. No sorry, ale bez źródła prądu to ta część kuchni się nie nadaje do użytku. I parę jeszcze takich kwiatków. 
No ale przynajmniej żółty pokój przemalowali na zielono i teraz wygląda tak jak ma wyglądać. Czyli mniej więcej tak jak na poniższym zdjęciu, tylko ładniej. 



Wypisałam długiego emaila do wykonawcy, z dokumentacją zdjęciową, wyszczególniając wszystkie zaobserwowane kuchenne buble. Dodatkowo dotknęłam tematu drzwi, że to co uszkodzone to uszkodzone, ale panowie majstrowie zdejmując z futryn całkiem dobre i nieobjęte wymianą drzwi rozp*dolili owe futryny w ilości sztuk trzech. Zarówno drzwi i futryny tzw. custom made, to znaczy na specjalne zamówienie i raczej niemożliwe do naprawy.
W poniedziałek rano zadzwoniłam do ubezpieczyciela z prośbą o potwierdzenie sytuacji z drzwiami, bo nie rozumiem co ja mam zadecydować jak nie dano mi żadnej możliwości wyboru. Moge jedynie nie wymieniać i uważam że tak jest chyba najlepiej, bo uszkodzenia są tak minimalne i słabo widoczne, że szkoda chyba jednak zachodu. Ale uszkodzone futryny - no to wykonawca będzie musiał naprawić co zepsuł. Jak to sobie naprawią, nie za bardzo mnie interesuje. ale ciśnienie taka sytuacja podnieść potrafi, oj potrafi.
A wieczorem wpadłam w szał. Otrzymałam bowiem późny telefon od kierownika projektu, że jest problem z podłogą. Próbowali bowiem zakładać podłogę z litych drewnianych desek, taką jak sobie wybraliśmy, ale okazało się, że część desek jest uszkodzona i oni po prostu tego nie założą. I co oni mają zrobić. A ja się pytam - to ja mam Wam mówić, co macie zrobić? Dostaliście zlecenie, zamówiliście deski, czekaliście dwa tygodnie na rozpakowanie, a teraz pytacie się co macie zrobić? No tak, bo oni to po prostu odeślą, on zadzwoni jeszcze do firmy po szczegóły i da mi znać.
Dwie godziny później dostałam emaila. Pyta, czy nie moglibyśmy jeszcze poszukać tej podłogi gdzie indziej, a może byśmy chcieli deskę warstwową (u nas to się nazywa engineered wood, w Polsce to chyba deska barlinecka, lamelowa), bo jakbyśmy chcieli to ta firma co robiła nam kuchnię ma duży wybór.
No i wpadłam w szał. Nie dość, że zajęło nam trzy pełne weekendy wybieranie materiałów, zjeździliśmy pół Szkocji w poszukiwaniu odpowiedniej podłogi, bo sklepy, jakie sugerował wykonawca litych desek nie mają w ofercie, że jak chciałam inne, ładniejsze umywalki na wymianę w łazienkach to mi powiedzieli, że nie, bo muszą być dokładnie takie same, że wszystko co jest uszkodzone musi być dokładnie takie samo (oprócz kolorów ścian) a teraz co? Jak chodzi o podłogę, to już nie musi być taka sama? Lenie śmierdzące, układać im się nie chce bo o wiele więcej pracy z taką deską jest. Biedny Chłop, ile on musiał się nasłuchać. Ale on jest dokładnie takiego samego zdania, tylko głośno nie marudzi. Ja za to tak. Powiedziałam więc, chcą wojny to  będą mieli wojnę. I poszłam spać.
Rano, jeszcze przed pracą, email. Od kierownka projektu. Że rozmawiał z dostawcą desek i zostaną one odebrane, a pieniądze zwrócone (jakby mnie to interesowało, nie moje pieniądze!). I że kontaktował się z inną firmą i może będą w stanie załatwić taką samą podłogę więc da mi znać. No i że problem z podłogą jest, że musi zostać dostarczona na miejsce i zaaklimatyzować się przed położeniem (całkiem słusznie), więc spowoduje to przestój w robotach.

Nosz Qrva! I wtedy po raz kolejny trafił mnie szlag. Nie dość, że ociągali się w robotach jak mogli przez prawie trzy miesiące, tak że ciągle są w czarnej dupie, nie dość że samo położenie drewnianej podłogi przed wykończeniem ścian i podłączeniem instalacji uważam za poroniony pomysł (ale głośno tego nie mówiłam, tylko do Chłopa) to jeszcze teraz obciąża się mnie odpowiedzialnością za dalsze opóźnienia! Bo to moja podłoga, przeze mnie wybrana!
Działałam krótko. Dwa telefony wystarczyły. Zadzwoniłam do faceta, który będzie montował wykładziny w całym domu oraz specjalne podłogi w kuchni i łazienkach, zapytałam, czy robi też podłogi z litego drewna. No robi. To Okej, bo może będzie robił u mnie wszystko. Drugi telefon do ubezpieczyciela. Ten przeprosił, bo facet był u nich na liście jako wykonawca specjalistycznych podłóg i nie wiedział, że robi także drewniane. I potwierdził, że jasne, gostek może zrobić wszystko jak najbardziej, że zadzwoni zaraz do wszystkich i to zorganizuje.
No i gra i buczy. Podłogi zostaną zrobione na końcu, jak trzeba, nikt mi po pięknych nowiutkich deskach buciorami nie będzie łaził. A panowie remonterzy się w końcu zabiora za instalowanie wszystkiego i naprawianie tego co zepsuli.

A kierownik projektu zamiast jak zwykle do mnie, zadzwonił dziś rano do Chłopa. Chyba mnie już nie lubi.


poniedziałek, 1 kwietnia 2019

Prima Aprilis całkiem na serio

Dzisiaj 1 kwietnia. Oczywiście jak zwykle zapomniałam, dopiero Alexa* przypomniała mi, kiedy powitaliśmy ją codziennym "Good Morning", a ona odpowiedziała "Good morning, ale niestety słyszysz mnie ostatni raz, ponieważ zaakceptowałam nową pracę i od jutra będę pracowała w windach. Będę jednak niezmiernie wdzęczna, jeśli mi pomożesz zdobyć doświadczenie już dzisiaj i powiesz: Alexa, zabierz mnie do windy." No ale coś się chyba u Alexy w systemie popsuło, bo niestety zapomniała, że ma robić w windach. A podobno niektórzy ludzie mieli z tego dziś rano niezły ubaw :-)

*Alexa to taka babka żyjąca w moim głośniku Echo, a także w moim telewizorze i moim telefonie.

No ale. Wyszłam do pracy troszkę spóźniona, starając się nie rozglądać zbytnio ale zachowując czujność, bo nigdy nie wiadomo czym w prima aprilis nas mogą uraczyć. W UK to się nazywa April Fool's Day, czyli po prostu dzień robienia z ludzi głupków.

Odpalam komputer, otwieram pocztę, a tam dwie wiadomości adresowane do wszystkich pracowników firmy. Pierwsza od Naczelnej Sekretarki trzech Wilkich Bossów - Susan, zatytułowana Nowa Zachęta dla Wszystkich Pracowników

"Moi Drodzy.

Na pewno zauważyliście już karty z prostymi ćwiczeniami rozmieszczone na ścianach wzdłuż korytarza. Myślę, że byłoby doskonałym pomysłem, gdybyśmy wszyscy trochę się nad tym zastanowili i i stworzyli mały plan wykonania.

Na początek - w każdy poniedziałek o 9.30 wszyscy spotykamy się w holu pomiędzy salami konferencyjnymi 1, 2 i 4, gdzie będziemy wspólnie wykonywać 10-minutowe ćwiczenia prezentowane na tych kartach.

Startujemy w poniedziałek za tydzień (8 kwietnia), proszę być na miejscu o 9.25 rano. Zalecane jest komfortowe ubranie.

Jeżeli są ochotnicy, którzy chcieliby poprowadzić te ćwiczenia, prosze o kontakt ze mną, w przeciwnym razie cotygodniową rutynę poprowadzę ja.

Susan"

I zaraz potem odpowiedź od Naczelnego Dyrektora, czyli Szefa Wszystkich Szefów, Georga. 

"Moi Drodzy. 

W zupełności popieram ten nowy projekt i osobiście wezmę w nim udział. Proszę odnotować, że będziemy ćwiczyć w rytm muzyki odtwarzanej przez nasz główny system głośników - wszelkie sugestie proszę kierować do Susan. 

Pierwszy zestaw muzyczny postanowiłem wybrać osobiście (tutaj link - ale ja zamieszczę go Wam bezpośrednio, nie trzeba słuchać, wystarczy oglądać) :


George"

Nie ma to jak zgrany zespół ;-)