niedziela, 31 grudnia 2017

Ostatni post w tym roku

Nic wielkiego. Ostatni dzień roku. Sentymentalnie, melancholijnie, ckliwie, podsumowałam go sobie i wyszło, że był to fajny rok. Człowiek tak narzeka, narzeka, wymyśla coraz to nowe problemy, a jednak w sumie i tak wychodzi, że te wszystkie rozterki, stresy i nerwy nie były wcale potrzebne. Tak że rok był fajny, a zakończenie jeszcze fajniejsze, bo wczoraj wygrałam po raz pierwszy coroczny świąteczny turniej badmintona. Dostałam wielki puchar przechodni, stoi sobie dumnie na półce.


Puchar szczególnie dla mnie wyjątkowy, bo ufundowany w celu uczczenia pamięci naszego kolegi Andrew Broadley, który wygrał ten turniej kilka razy. Andrew zginął w wypadku motocyklowym kilka miesięcy temu, osieracając trójke dzieci. W moim sercu zapisał się szczególnie, bo był moim instruktorem jazdy na motorze i to on wyprowadził mnie na drogi. Spoczywaj w pokoju, Andy.

A co jeszcze? Amazon wyszedł z siebie. Dziś niedziela, ostatni dzień roku, a oni mi o jedenastej rano dostarczyli moje kredki i pisaki. No to zaczynam nowy rozdział w życiu, czyli bycie artystkom. Już pokolorowałam kolejny obrazek :-)

Jaki będzie nowy rok? Na pewno dla mnie bardzo ważny, bo planuję wielką rzecz, a na pewno po drodze wpadną inne Wielkie choć Nieco Mniejsze Rzeczy. Życzę sobie umiarkowanego spokoju i nowych, wykonalnych pomysłów na przyszłość, bo trzeba być umysłowo aktywnym żeby długo żyć. Tak dowiedli naukowcy z wielku uniwersytetów. A moim Czytelnikom życzę wytrwałości w obserwowaniu moich poczynań i dziękuję, że jesteście ze mną kolejny rok. Idę piec ciasto na wieczorne balety. Do zobaczenia w Nowym Roku!






piątek, 29 grudnia 2017

Poświąteczna pożoga artystyczna

W sumie, to nie wiem czemu się tak denerwowałam tą blachą, bo po głębszych oględzinach dwa dni później (ociągałam sie ile mogłam) okazało się że żadnych zadrapań nie ma, a to co widziałam to byl osad po czyściku do piekarnika. Bo jakoś trudno było mi uwierzyć że to można porysować, po tym co ja z tą blacha robiłam. Jednak porządna niemiecka robota. Teść zrehabilitowany, ale problem na linii mycie ręczne - zmywarka pozostał i pozostanie na zawsze. Mamy po prostu różne style życia, a on za wszelką cenę próbuje mnie przekonać, że jego jest lepsze. No nie da się, ja jestem już niestety zupełnie dorosła i od dwudziestu pięciu co najmniej lat prowadzę swoje własne gospodarstwo domowe, więc mam swoje nawyki i metody i moje jest najlepszejsze dla mnie i koniec.
I tak to minęły święta. Wigilia jak zwykle była hitem, tym bardziej że córka się stawiła jak obiecała, a nie tak jak w zeszłym roku. Skromnie było jak na polską tradycję, tylko ryba po grecku, pierogi z kapustą i grzybami, barszcz z uszkami i dwa rodzaje śledzi. Chleb osobiście pieczony, kompot z suszonych śliwek i rodzynek i sernik z makowcem. Czyli to wszystko co lubię. Dzień świąteczny mieliśmy po brytyjsku, czyli indyk pieczony (nie nadziewany, bo o nadzieniu nikt nie pomyślał), ziemniaczki pieczone, pieczona marchewka i parsnip, który długo uważałam za korzeń pietruszki a jest to po prostu pasternak, brukselka gotowana i gravy czyli rzadki sos. I powinien być sos żurawinowy, którego zapomniałam zrobić, a przecież kupiłam świeże żurawiny. Zamroziłam, będzie na potem :-) A na deser był Christmas Pudding, czyli coś co nawet ciastem nie jest, nie wiem jak to nazwać, ale dość dobre. Po prostu deser z suszonych owoców. Kupiony w Aldi. Bo kto by to gotował.
W drugi dzień świąt, jak co roku miałam urodziny, więc kicha. W trzeci dzień świąt goście pojechali, a my mieliśmy w końcu czas na odpoczynek. Zrobiliśmy sobie więc wycieczkę po sklepach, bo mieliśmy jedną rzecz do kupienia, ale z powodu wyprzedaży oczywiście kupiliśmy więcej niż potrzebowaliśmy, a jeszcze więcej pozostało nie kupione, bo albo rozmiar nie taki albo kolor nie ten.
A dnia następnego (czyli wczoraj)  uruchomiłam swoje zapędy artystyczne. Otóż bowiem zakupiłam byłam sama sobie w prezencie świątecznym dwa zestawy kolorowanek dla dorosłych, nie żeby jakieś zboczone tylko bardzo fajne z bardzo drobnymi elementami kolorowanki relaksujące. Chłop wygrzebał gdzieś z czeluści garażu kredki i pisaki i przystąpiłam do kolorowania.


Pierwsza strona z kolorowanki wygląda tak:


No to zaczynamy. Powiem szczerze, że zabierałam się do tego jak do jeża. Hmm.... kiedy to ja ostatnio kolorowałam. Osobiście to chyba ze trzydzieści pięć lat temu, a z dziećmi to dwadzieścia. Najpierw ostrożnie próbowałam wyobrazić sobie, co ja z tym wszystkim chcę właściwie zrobić. 


Okazało się, że pisaki są stare a kolory dość ponure. Kojelny rząd kółek zrobiłam więc kredkami.


Ale kredki też okazały się do dupy. Twarde i stare. Łamały się przy każdej próbie strugania. No ale jak postanowiłam tak dokończyłam. 



Zupełnie dokończone dzieło wygląda tak. Nie jestem zadowolona, ale ta próba dała mi bardzo dużo do myślenia. Kolejny dzień spędziłam na poszukiwaniu odpowiedniego sprzętu do rysowania. Bo postanowiłam, że nauczę się, Proszę Państwa, być artystką. Po przeczytaniu kilkunastu komentarzy, obejrzeniu kilkunastu demonstracji na YouTube i przemyśleniach własnych, zamówiłam zestaw 48 kredek Prismacolor Premier, zestaw 30 cieńkich pisaków Staedler Triplus Fine Liner i temperówkę do kredek Staedler. Przy okazji olśniło mnie, że moje dzieci przez całe swoje dziecięctwo używały drogich, bardzo dobrej jakości kredek, od Koh-i-Noor do Faber Castell, więc to dlatego ich obrazki są pomimo upływu lat nadal żywe i pełne kolorów. A poza tym, jak jeszcze raz zechca nazwać mnie złą matką to mam argument nie do odparcia. Zła matka nie kupuje dzieciom kredek Faber Castell i farbek Windsor & Newton oraz  złotych strun D'Addario do skrzypiec. O! 
I teraz mam przynajmniej wytłumaczenie dlaczego wydałam 50 funtów na kredki. 

Przy okazji zapytam moje Czytelniczki i Czytelników, bo wiem że conajmniej kilkoro z nich para się sztuką, jakie macie doświadczenia z kolorowankami i kredkami, na co powinnam zwrócić uwagę, jak dobierać kolory, jaki sprzęt i tak w ogóle, jakieś porady dla początkującej "art-ystki"?


Fajnym artystycznym akcentem świątecznym był prezent od córki. Moje dwa koty oprawione w ramkę. Córka co prawda specjalizuje się w portretach ludzkich i zwierząt jeszcze (jak twierdzi) nie potrafi, ale ten obrazek odzwierciedla moje dwa kotwory bardzo dosadnie i z powodów sentymentalnych zawisł w gabinecie na ścianie sąsiadującej z moim biurkiem. Na której to ścianie mają zawisnąć te wszystkie motylki, koniki i tęcze. 


A dzisiaj dorwałam w poświątecznej wyprzedaży dwa obrazy, na które polowałam od dłuższego czasu, naszej lokalnej artystki Shirley MacArthur. Oczywiście reprodukcje, bo na oryginały mnie nie stać, a poza tym ona sama oryginałów już nie ma bo wyprzedała. Wiszą sobie teraz moje kopie majestatycznie na ścianach przy schodach. Kolejne cztery zamówione przez internet :-)



A jak ja będę już Wielko Artystkom, to sobie sama takie namaluję i ponawieszam wszędzie, gdzie tylko będzie wolne miejsce. I Wam też wyślę, a co!



niedziela, 24 grudnia 2017

Dzień przed Wigilią.

Dzień przed Wigilią. W sumie to niby wszystko było jak należy, całe święta należycie i zawczasu przygotowane, goście w komplecie i tylko wyczekiwać pierwszej gwiazdki. Jeszcze tylko kupić parę buraków na barszcz i ogórki kiszone do sałatki. Objechaliśmy wszystkie supermarkety, ale niestety, "polskie" półki zionęły pustkami. Cholerni Polacy, wszystko wykupili. Z westchnieniem oznajmiłam Chłopu że trzeba jechać do polskiego sklepu. Na szczęście otworzyli jeden nie tak daleko od naszej trasy. Wchodzimy, a tam... no szlag by trafił, zamiast ogórków kiszonych w słoiku obok korniszonów i kiszonej kapusty -  ze trzydzieści rodzajów różnych ogórków, większych, mniejszych, kiszonych, podkiszanych, małosolnych, kwaszonych, staropolskich, babuni i cioci Jadzi spod Olsztyna. Nosz kurna. I jak tu wybrać? Korniszonów tyle samo i wszystkiego zresztą, normalnie jak w jakimś cholernym Realu w Polsce. Z pół godziny zajęło mi wybieranie słoika ogórków, bo czytałam dokładnie wszystkie etykiety. W tym czasie Chłopa wysłałam na poszukiwanie musztardy, na szczęście widział to kiedys u nas w lodówce to wiedział jak wygląda. Tak że za jakiś czas słyszę triumfalne: Iwona! Iwona! Chodź, znalazłem! A ja: To bier i uciekamy stąd! A on: Ale Ty sama musisz, bo ja nie wiem co. A ja: Ale musztardę znalazłeś? A on: Tak, musztardę, ale Ty sama musisz. No to idę. Patrzę, a tam oczywiście cholerny Real. I zamiast jak normalnie, zwykła musztarda Kamis sarepska koło przyprawy do zup marki Winiary, to tam ze czterdzieści różnych marek, smaków i kolorów. Z musztardą poszło mi trochę szybciej, bo szukałam zwykłej, delikatesowej, ale i tak było ich chyba z pięć rodzajów. Dobrze że buraki chociaż udało mi się kupić wcześniej, bo nie wiem ile czasu bym tam straciła. I tak musiałam te buraki jako banany w kasie samoobsługowej nabić, bo towar tak rzadki, że aż go do systemu nie wprowadzili. No ale wszystko się udało i powrócilismy szczęśliwi do domu kończyć gotowanie. I wtedy trafił mnie szlag.
Zostawiłam byłam bowiem do odmoczenia blachę po pieczeniu makowca, która to się troszkę w rogu przypaliła po zetknięciu z wypływającą z ciasta masą makową. Wchodzę do domu, a tam niedoszły teść z uśmiechem kończy mycie blachy. Z uśmiechem podziękowałam. A potem, popatrzyłam na blachę. Popatrzyłam jeszcze raz. I k*rwa mać, jeszcze raz, bo oczom moim nie mogłam uwierzyć. Moja drogocenna oryginalna blacha ze specjalnej nierysującej stali Siemens, którą to aby wyczyścić po poprzednich właścicielach traktowała nawet papierem ściernym i nie porysowałam, ta moja wychuchana i wydmuchana blacha cała pościerana do gołego żelaza w trzech miejscach. I to poważnie.
Nic nie powiedziałam. Zupełnie nic. Ale Ojciec Chłopa ma zakaz dotykania zlewu kuchennego i brudnych naczyń w moim domu. A ja skutecznie spieprzone święta, zanim się jeszcze zaczęły.



piątek, 22 grudnia 2017

Tydzień minął a ja nic.

Wzięliśmy sobie z Chłopem urlopy świąteczne. Ja normalnie nie pracuję pomiędzy Świętami a Nowym Rokiem i zazwyczaj kończę w ostatni  piątek przed świętami, no chyba że wypadaja one jak w tym roku, to wyszlo dwa piątki. W sumie dwa i pół tygodnia wolnego. Chłop zamartwiał się, co on w tym czasie pocznie, dla biedaka urlop to wyjazd na wakacje, więc nawet zaczął już planować gdzie to nie wyjedziemy, ale ukróciłam te plany kategorycznie stwierdzając że ja chcę spokoju i odpoczynku i jak on chce to sobie może do kina chodzić codziennie na cały nawet dzień. Na co się nawet ucieszył. A co z tych wyjść wyszło?
W ubiegły piątek troszkę mi się przedłużył firmowy Christmas Lunch z darmowym alkoholem, więc po przyjściu do domu zapadłam w głęboki sen, przerywany krótkimi przerwami na szklanke napoju regenerującego w postaci musującej tabletki rozpuszczonej w szklance wody. Sobotę spędziliśmy w sklepach, kupując komodę do salonu i stół i krzesła i moje krzesło do komputera i parę innych rzeczy, a potem to wszystko skręcaliśmy do drugiej w nocy. W niedziele przyjechał syn z dziewczyną, niby w odwiedziny a tak naprawde to się najeść i po prezenty, bo święta spędzają u jej rodzicow a to jest bardzo daleko. Przynajmniej lodówki do końca nie wypróżnili. Smutno się jakoś zrobilo po ich wyjeździe, ale cóż, życie takie...
A potem, już nawet nie policzę dni, bo rzuciliśmy się w wir pracy, ot tak spontanicznie i w końcu zrobiliśmy to co w chałupie zostało do zrobienia i co czekało na to zrobienie od miesięcy. Czyli uporządkowaliśmy gabinet, tak że teraz mogę pisać do Was z mojego nowego stanowiska z dwoma ekranami i moim eleganckim nowym krzesłem, tylko obrazków po swojej stronie gabinetu jeszcze nie mam. Bo trzeba Wam wiedzieć, że gabinet mamy podzielony na pół, osobne biurka, dwa regały i szuflady, a pśrodku biurek granica, którą kategorycznie zakazałam przekraczać, bo mi co chwilę jakieś pudełka i papiery się na biurku pojawiały. A to moje biurko i moja przestrzeń i tylko moje papiery i inne śmieci tu mogą być. Chłop chciał mi ponawieszac jakieś tam statki kosmiczne i star warsy po mojej stronie ale zabiłam go spojrzeniem, bo moja część przeznaczona jest na różowe kotki i puchate kucyki przeplatane kolorową tęczą, a wszystko to na tle czerwonych różyczek i biedroneczek w kropeczki. No ale w celach kompromisu wypatrzyłam w sklepie obrazek przestrzenny 3D z robotami z Gwiezdnych Wojen i go sobie zakupiłam, bo bardzo mi sie podobał, nie pasuje mi to oczywiście do moich wyimaginowanych jeszcze koników i motylków ale kazałam go zawiesić dokładnie na granicy. A niech Chłop też ma!
W ogóle, te dni od poniedziałku do dzisiaj to jakoś tak przez palce przeleciały, dwa razy byliśmy w kinie ale to wieczorem więc się nie liczy. Poza tym sama nie wiem co robiłam poza gotowaniem, bo Chłop odkurzył całą chałupę, uporządkował komórkę pod schodami (pod moim nadzorem), co wymagało przereorganizowania nieco kuchni, wysprzątał cztery łazienki, umył dwa samochody i kiedy ja robiłam pierogi i uszka na Wigilię, on zabrał sie za mycie okien, ale umył tylko te na dole bo zrobiło się ciemno. A ja? Piekłam bułki, robiłam śledzie w dwóch odsłonach, smażyłam kotlety mielone i lepiłam te nieszczęsne pierogi, dwa rodzaje bo czemu nie? Więc ruskie i z kapustą i grzybami, a także całą furę cholernych małych uszek, może jest ktoś kto mi powie jak to dziadostwo lepić żeby było szybciej. A potem to wszystko zamroziłam i odmrożę przed Wigilią. Ugotuję jeszcze barszcz i zrobię jarzynową sałatkę (bo Chłop się już napraszał) i chyba jeszcze rybę po grecku, bo lubię. Zresztą ja zawsze gotuje to co sama lubię, a jak ktoś nie chce to niech nie je. A że bardzo lubię sernik to upiekę także sernik bez spodu i makowiec zawijany. Czyli tradycyjnie. A dzisiaj wieczorem przyjeżdżaja przyszli teściowie z dziadkiem i nie mam zamiaru się wcale stresować z tego powodu. Chłop kupił sobie Amazon Echo i gada z Alexą a ja w końcu mam czas żeby zasiąść przed komputerem i napisać parę słów. Mam nadzieję, że córka przyjedzie do nas w te święta, a nie wykręci się jak co roku, bo trochę tęsknię.
I tak to, Mili Moi, i tak to...

I na koniec, dla Was specjalnie:


A ja przed Świętami jeszcze się odezwę. Zajrzyjcie jutro - koniecznie!

czwartek, 14 grudnia 2017

Niech Moc będzie z Wami!

Chłop ekscytował się już od miesiąca. Jako zagorzały fan Gwiezdnych Wojen, który każdy epizod ogląda po siedmenaście razy (Powtarzam za każym razem "Jakie to żałosne, żeby aż tak nie mieć co robić w życiu że trzeba film oglądać po tyle razy!", no ale co tam, chce to niech se ogląda, ja mam inne przyjemności), czekał na najnowsze wydanie z wielką cierpliwością, ale jak tylko dowiedział się, że w będą go nadawać w 4DX, to od razu zamówił bilety na tzw. double bill, czyli dwa filmy na raz. E tam, pomyślałam, przerobiłam już X-men triple bill (trzy na raz) to i z tym dam sobie radę.
4DX to najnowszy nabytek naszego kina, w Glasgow było już od pół roku i nawet sie zastanawialiśmy czyby nie pojechać na premierę, więc co za zaskoczenie i ulga jednocześnie, że zrobili to też u nas. Bardzo podekscytowana byłam i ja, głównie nową salą kinową, o której się słyszało, ale jednak jak to jest, trzeba się samemu przekonać.
Co to jest 4DX? Jest to nowy format kina, w którym dzięki ruchomym fotelom i zaawansowanym rozwiązaniom technologicznym pełnych  efektów specjalnych umożliwia się widzowi wrażenie bycia częścią filmu.  Reklama 4DX  tutaj:


Co więc dostajemy za jedyne 40 złotych? (w UK 17 funtów):
- ruchome fotele
- efekty środowiskowe (efekty świetlne, wodne, zapachy, nawiewy)
- nieco lepszy od normalnego obraz 3D, jeśli film jest w 3D, może być również zwykły 2D.

A jak to wygląda w rzeczywistości? Zanim opiszę, wrócę na chwilę do samej premiery.
Pierwszy seans (The Force Awakens, czyli Przebudzenie Mocy) zaczął się już o 21:00. Takiej kolejki do kina jeszcze nie widziałam. Osobnym strumieniem wpuszczali ludzi na zwykłe seanse 2D i 3D, a osobna kolejka była do Imax-a i 4DX. Kurtkę zostawiłam w samochodzie, bo uznałam, że będzie mi przeszkadzać w ruchomym fotelu. Okazało się, że dobrze zrobiłam. Stojąc w kolejce zauważyłam Księżniczkę Leyę:



A przy wejściu do sali czekał na nas Chewbacca :-)


Oczywiście musiałam zrobić sobie z nim zdjęcie, a na koniec Chewy zaryczał i przybił mi piątkę, ku zazdrości Chłopa, bo mu nie przybił i nie zaryczał. 


Siedzimy sobie w sali pachnącej nowymi siedzeniami. To był pierwszy w historii seans w tej nowo wybudowanej sali kinowej. 



Bardzo podekscytowani zasiedliśmy w dużych czerwonych wyprofilowanych fotelach, które były złączone po cztery w rzędach. Na dole był specjalny podnóżek, a na podłokietniku, oprócz standardowej dziury na napoje, mieścił się przycisk z napisem "water on" (woda włączona) i "water off" (woda wyłączona). Przerwa między rzędami była spora, można sobie spokojnie chodzić, bez żadnego przeciskania. Na salę nie można wnosić gorących napojów i jedzenia, a zimne picie może być tylko w zakrytych kubkach lub butelkach z zakrętką. Zresztą, nie wyobrażam sobie jak można coś jeść w takich warunkach. Ale o tym za chwilę.

Kina 4DX nie zaleca się dzieciom do lat 4 lub o wzroście poniżej 100 cm, osobom powyżej 120 kg wagi, kobietom w ciąży, osobom niepełnosprawnym, niewidomym, widzom starszym, ze schorzeniami serca, kręgosłupa lub szyi, chorobą lokomocyjną, chorym na epilepsję lub wrażliwym na gwałtowny ruch czy jaskrawe światło oraz osobom pod wpwem alkoholu lub środków odurzających. Dzieci do lat 7 mogą korzystać z kina tylko pod opieką osób dorosłych.
W czasie projekcji filmu należy pozostać na swoim siedzeniu, chyba że opuści się salę kinową (w celu siku na przykład). Jeśli się źle poczuje, należy natychmiast przywołać pracownika, któy jest stale obecny na sali. Wygląda to tak, że w kącie przed ekranem stoi duży fotel, w którym siedzi pracownik mający za zadanie obserwowanie audytorium. W razie jakiejkolwiek nieprawidłowości wciska alarm albo blokadę krzeseł. 
Nie można blokować przejścia ani przestrzeni pomiędzy fotelami żadnymi przedmiotami, nie wolno wciskać nóg ani rąk pomiędzy fotele. Nie należy stawać na podnóżkach i być ostrożnym przy siadaniu na fotelu. O napojach już pisałam. Osoby podejrzane o bycie "pod wpływem" nie zostaną wpuszczone na salę i bilety nie będą refundowane. Nie zaleca się ubierania delikatnej odzieży, a także wnoszenia na salę przedmiotów wartościowych czy delikatnych, a jeśli już jest to konieczne to należy wszystko to zabezpieczyć przed zniszczeniem. Zaraz zrozumiecie, dlaczego. 

Więc, zasiedliśmy w fotelach i po kilku minutach sala się wypełniła, puszczono tylko dwie zapowiedzi filmów i żadnych reklam (juhu!), założyliśmy okulary 3D i zaczął się film. A wraz z nim efekty specjalne. Najpierw fotele. Są one wyposażone w mechanizm poruszający w kilku trybach - wznoszącym, falującym i kołyszącym. Przez połączenie wszystkich ruchów w różnych sekwencjach, płynna i dynamiczna praca foteli idealnie współgra z toczącą się na ekranie akcją filmu. Jak to wygląda w praktyce? Wyobraźcie sobie, że jedziecie rollercoasterem. Oczywiście nie tak gwałtownie i nie tak bardzo w górę i w dół, ale jest to bardzo podobne wrażenie, przy czym fotele nie mają pasów. Odczuwa się trzęsienie ziemi po wybuchu, start czy lądowanie promu kosmicznego, falowanie wody jak na statku, delikatne opadanie czy wznoszenie, przechylanie na boki czy szarpanie w czasie szybszej akcji. W dodatku z tyłu fotela znajdują się elementy podobne do tych z krzeseł masujących, które dodają wrażeń, jak na przykład kiedy bohater zostaje uderzony w plecy, czuje się lekkie walnięcie we własne plecy, albo kiedy bohater zostaje przeszyty mieczem, to w tym samym miejscu i my odczuwamy dziabnięcie. Podnóżek przenosi drgania podłoża, a w dodatku jest tam zamocowany taki śmieszny mechanizm, który robi nam lekkie łaskotanie albo szybkie dziabnięcie w łydki, wtedy kiedy scena tego wymaga. Na przykład bohater został porażony prądem w prawą łydkę, my w tym samym czasie zostajemy "połaskotani" w to samo miejsce.
W oparciu fotela, mniej więcej w miejscu za naszymi uszami, są takie małe śmieszne dziurki. Szybko się przekonałam, do czego służą. Na przykład przy strzelaniu, czuło się jakby kule świstały Ci koło ucha. Dosłownie jakby Cię dotykały. Najśmieszniejsze było to, że za każdym razem powiewało mi to kosmyki włosów do przodu, co powodowało we mnie nieskończone wybuchy radości. Bardzo fajną rzeczą były te nieustanne powiewy powietrza, od lekkiej bryzy muskającej twarz, po silny huragan, szczególnie że w sali było dość gorąco, a takie wietrzyki ochładzały nieco atmosferę. A jeszcze lepsze było, że dawało się wyczuć zapachy przynoszone z wiatrem. Na przykład zapach słonej morskiej wody, spalonej wybuchem ziemi, opadającego po eksplozji pyłu czy pieczonego kurczaka. 
Efekty świetlne były dość rzadkie, ale równie fascynujące. Na przykład wybuchy, błyskawice, lasery na ekranie, wzmocnione były dodatkowymi błyskami z zewnątrz ekranu, po bokach sali. Jednak to na co najbardziej czekaliśmy i czego się obawialiśmy to były "mokre" efekty. Na przykład opadająca mgła z efektem wizualnym, tyle tylko że mogli tej mgły zrobić więcej, tak samo jak dymów powybuchowych. Bo były te dymy wypuszczane tylko w dwóch miejscach po bokach ekranów, wprost na siedzących tam w pierwszym rzędzie nieszczęśników, którzy  byli jednak z tego powodu bardzo zadowoleni. Ja też chciałam, ale miałam "lepsze" miejsce :-) No cóż, następnym razem. 
Ale najlepszym efektem była woda. Wyobraźcie sobie, że stoicie nad brzegiem morza, a tu nagle nadchodzi fala i roztrzaskuje się o brzeg, rozbryzgując drobniutkie krople prosto na Waszą twarz. Tak to mniej więcej wygląda. Albo śnieżyca. Co prawda, śnieg był rozpryskany na salę tylko w dwóch miejscach, ale doskonale sie to komponowało z tym co na ekranie, a widz mógł poczuć uderzenia zimnych kryształków na twarzy. Super! A już najbardziej odlotowa była scena, kiedy to zgilotynowano jakiegoś potwora, a jego "krew" z wielkim "plum" rozbryzgała się po głowach widowni. Wszyscy zrobili: "bleeeee", a część zaczęła macać się po głowach :-)
Muszę dodać, że nie były to tak naprawdę mokre efekty, bo nie zauważyłam tak właściwie żadnych plam na ubraniu ani mokrych kropli na włosach.

W sumie, sześć godzin spędzonych w kinie strzeliło jak z płatka i wcale nie chciało mi się spać, bo po prostu wrażenia zmysłowe były odlotowe i dzięki tym wszystkim efektom nie było po prostu czasu na nudę. Mam nadzieję, że to nie był mój ostatni film w tym formacie. 



Niech Moc będzie z Wami!



wtorek, 12 grudnia 2017

Takie pierniczenie

Jakoś tak w zeszłym tygodniu Chłop nieśmiało napomknął:
- A pamiętasz te takie pyszne bułeczki z cynamonem, które kiedyś zrobiłaś?
- No pamiętam. I z czekoladą.
- Może i z czekoladą, jeszcze lepsze. No to... a mogłabyś takie jeszcze upiec?
No móc mogę, ale ja wiedzieć muszę, więc zaczęłam wypytywać, bo tak normalnie to raczej Chłopu się nie zdarza prosić o jedzenie, je co mu dadzą i się w dodatku zachwyca. I okazało się, że mają jakiś tam luncz świąteczny w pracy i każdy przynosi coś do jedzenia i on wymyślił, że te bułeczki cynamonowo-czekoladowe przyniesie, co mu tak kiedyś smakowały. Ale ja no to, że przecież są święta i to świąteczny luncz jest więc wypada coś bardziej tradycyjnego niż zwykłe bułeczki, bułeczki to moge mu zrobić co tydzień. Wymyśliłam więc pierniczki. I to nie jeden rodzaj, a dwa!
Przepisy oczywiście z mojej ulubionej strony.
Na pierwszy ogień poszły tradycyjne szwedzkie cieniutkie kruche pierniczki zwane Pepparkakor. Robiłam je już kiedyś i były bardzo smaczne, zupełnie inne od tych, do których jestem przyzwyczajona. Nie dekoruje się ich. Byłam tak pochłonięta ich produkcją, że zupełnie nie pamietałam o dokumentacji zdjęciowej, udało mi się jedynie sfotografować to:


Z powodu niedoboru pudełek na ciastka zostały umieszczone w pojemniku po lodach. W tym pojemniku powyżej znajdują się 82 ciastka średniej wielkości, taka gwiazdka na przykład ma 6 centymetrów. Tak więc mamy tu 9 choinek, 3 ludziki (ludziki są duże), 12 dzwoneczków, 10 gwiazdek, 15 bałwanków, 19 czapek z pomponem, 10 mikołajków i 4 laski. Był jeszcze jedne pierniczek niewiadomego kształtu, ale został pożarty na pniu.
W czasie, kiedy robiłam szwedzkie pierniczki, w lodówce dojrzewała mieszanka na produkcję właściwą, którą były Pierniczki Jak Alpejskie (zawsze miękkie i puszyste). Mieszanka musiała poleżakować w zimnie ponad 24 godziny, więc zabrałam się za ich robienie dopiero w niedzielę wieczorem. A jeszcze w sobotę, z pozostałych białek upiekłam dwie blachy bezów, które wyszły jak marzenie. Teraz będziemy je jedli przez następnych sześć miesięcy...
No ale. 
W niedzielę produkcja pierniczków poszła bardzo sprawnie, a do pieca kolejno trafiały:

14 ludzików


17 dzwoneczków 


12 prezentów


21 gwiazdek


14 bałwanków


14 choinek


I jeszcze 16 mikołajków, 19 czapeczek i 1 kółko. Na koniec wszystko znalazło się na zdjęciu poniżej.


A potem trzeba to wszystko było podekorować. Jak ja nienawidzę dekorowania ciastek! Nie umiem, nie mam wyobraźni, nie wychodzi mi. W dodatku wymyśliłam tylko zwykły lukier i glazurę z czekolady, bo nie chciałam używac żadnych chemicznych barwników. No i wyszło jak wyszło. Podziwiajcie!





I takie to moje weekendowe pierniczenie. 

A na koniec dla Wszystkich Państwa, a szczególnie dla tych, którzy nie mają Fejzbuka, obowiązkowa choinka z domu Iwony A.


Pozdrawiam gorąco.


środa, 6 grudnia 2017

Rehabilitacja

Mikołaj się wziął i zrehabilitował jednak za te wszystkie świństwa co mi je zrobił. Tłumaczy się, że to nie on, że to te wstrętne elfy, blabla bla, ja i tak swoje wiem. Ale wybaczyłam, wybaczyłam, bo co nie mam wybaczyć. Pomogłam mu jeszcze popakować resztkę prezentów, żeby miał lżej. No a dziś w rewanżu za moje dobre serce i w ramach przeprosin dostałam:

- koniec migreny

- list od pracodawcy z informacją o bonusie za dobrze wykonaną pracę

- darmowe panini i równie darmowe cappuccino z pracowej jadłodajni

- pracującą na nowo linię telefoniczną w pracy

- rozliczenie zwrotu kosztów firmowych

- informację z serwisu, że to co się samochodu mojemu popsuło to nie wszystko, bo przy okazji do wymiany jest jeszcze z osiem innych różnych rzeczy, a wszystko w ramach gwarancji, a za serwis owszem zapłacę ale o jedną trzecią mniej niż się spodziewałam

- nowy czajnik pracowy, który się zepsuł dnia poprzedniego i za który sama zapłaciłam, ale przecież wspomniany powyżej zwrot kosztów

- paczkę z Zooplusa z jedzeniem dla kotów, wraz z kartonowym posłaniem Relax (bo stare już było do wymiany) i nowym kartonowym domko-drapakiem

i parę jeszcze innych drobnych rzeczy, których nie chce mi się wymieniać, a niektóre jeszcze się nie zdarzyły :-)

I tak to negatywy zostały przekute w pozytywy, a z bólem głowy minął zły humor i chęć dowalenia Mikołajowi, który szczerze mówiąc, wcale sobie na to nie zasłużył.


Udanego Szóstego Grudnia!





poniedziałek, 4 grudnia 2017

I się wziął i zemścił.

Nie spodobały się temu Mikołaju te kawały, co to o nim napisałam w piątek, więc się wziął i kurna zemścił. 
Prywatnie to popsuł mi samochód.
A w pracy zepsuł mi cały internet, a w dodatku sieć telefoniczną. Przechytrzyłam drania, ustawiłam sobie wifi w komputerze, a dzwoniłam z komórki. No to wziął i mi spotkanie służbowe, włączając alarm przeciwpożarowy i musieli ewakuować cały wieżowiec ludzi. Szlag mnie trafił. I jakby mu było mało, to zepsuł także rezerwację taksówki powrotnej do biura, czekałam jak debil pół godziny, dopiero po kilku interwencjach przyjechali.
Podwyżka nie taka jak miała być, długo wyczekiwany bonus o wiele mniejszy niż się spodziewałam, samochód w tym tygodniu ma mieć serwis, a jeszcze dodatkowo za naprawę trzeba będzie zapłacić, oprócz durnych gwiazdkowych prezentów i całych tych pieprzonych świąt tyle wydatków, że normalnie mnie to już przerosło. I w dodatku będę musiała jeździć do pracy autobusem, dopóki samochodu mi nie naprawią. Ponad półtorej godziny w jedną stronę!!!
Zaszczelcie mnie. Albo nie, i tak szlag mnie trafi...

piątek, 1 grudnia 2017

Humor piątkowy

Jest już pierwszy grudnia, zostajemy więc w temacie prezentów. Zapraszam :-)


*****
Pani na lekcji pyta dzieci:
- Jak sobie wyobrażacie świętego Mikołaja?
Dzieci odpowiadają, że jako starszego grubszego pana.
Pani pyta o to samo Jasia. Jasio odpowiada:
- Ja wyobrażam sobie Mikołaja jako starszego grubszego pana z dużą dupą.
- A dlaczego?
- Bo mój tata powiedział, że gówno pod choinkę dostanę!


*****
Po świętach Bożego Narodzenia do psychiatry przychodzi mały Jasio i mówi:
- Panie doktorze, z moim tatą jest coś nie w porządku. Przed kilkoma dniami przebrał się za starego dziadka i twierdził, że nazywa się Święty Mikołaj!


*****
- Dlaczego Święty Mikołaj jest zawsze uśmiechnięty?
- ?
- Bo jako jedyny zna adresy wszystkich niegrzecznych dziewczynek...


*****
Mama pyta Jasia:
- Kto cię nauczył przeklinać?
- Święty Mikołaj mamo.
- Mikołaj? Jak to!
- Bo zawsze gdy podkłada prezent to walnie kolanem o szafkę.


*****
- Mamo, z mojego listu do Mikołaja wykreśl kolejkę elektryczną, a wpisz łyżwy.
- A co, nie chcesz już pociągu?
- Chcę, ale jeden już znalazłem w Waszej szafie.


*****
- Mamo, czy to prawda, że Bóg nas karmi? - pyta Jasiu.
- Prawda, synku.
- Mamo, a czy to prawda, że bocian przynosi dzieci?
- Tak, synku.
- A czy prawdą jest to, że święty Mikołaj przynosi nam prezenty?
- Tak.
- To po co trzymamy w domu tatusia?


*****
- Byłeś grzeczny? Nie kradłeś? Nie przeklinałeś? - pyta się święty Mikołaj.
- Nie, nie kradłem i nie przeklinałem, byłem grzeczny - odpowiada dziecko.
- To się naucz bo ja ci wiecznie prezentów nie będę przynosił!


*****
Mama miała dwóch synów: optymistę i pesymistę. Chciała im wyrównać trochę szanse w życiu i postanowiła, że na gwiazdkę da im nieco odmienne prezenty - optymiście coś dołującego, a pesymiście coś wystrzałowego. Jak pomyślała, tak zrobiła.
Pesymiście kupiła kolejkę elektryczną z rozjazdami, tunelami, semaforami... słowem odlot. Dla optymisty miała coś gorszego - zapakowała do pudełka końską kupę. Przyszła gwiazdka, chłopcy dostali prezenty, obejrzeli je i mama pyta pesymisty, co też mu Mikołaj przyniósł. A ten jak nie zacznie narzekać: że kolejkę elektryczną, ale na pewno nie działa, pewnie się szybko zepsuje, ma zepsute tory itd. itp. No więc mama podeszła do optymisty;
- A ty, co tam synku dostałeś od Mikołaja?
- Konika, ale chyba gdzieś uciekł?!




Udanego weekendu! 



środa, 29 listopada 2017

Jezu jak się cieszę

Dzisiaj zostałam oficjalnie zdiagnozowana z kolejną przypadłością. Mam otóż... astmę. Oczywiście niespecyficzną, jak wszystko u mnie. Na pierwszy rzut oka bowiem wszystko wydaje się cudownie, pojemność płuc i spirometria powyżej normy dla kobiet w moim wieku, ale to normalne jak się aktywnie uprawia jakiś sport, a ja że tak powiem, sport uprawiam nie tylko na fotelu przed telewizorem :-) Długo by gadać, w każdym razie, od dzisiaj oficjalnie mam astmę. Zostałam więc wciągnięta na listę astmatyków i zapoznana z programem samo-kontroli astmy. Najważniejszym elementem programu są wspomagacze medyczne. Już kilka tygodni temu dostałam taki brązowy inhalatorek:


Tak zwany preventer. Żeby zapobiegać znaczy. Stosuję go dwa razy dziennie i tak mam go stosować przez czas nieokreślony. Dodatkowo dostałam receptę na inhalator niebieski, czyli reliever, znaczy żeby sobie ulżyć w potrzebie. Odbiorę go sobie za kilka dni w aptece. 
W ramach programu dostałam także takie cuś:


To jest peak flow meter, czyli po polsku pikflometr, który bada natężenie przepływu powietrza, w który mam sobie dmuchać żeby monitorować zmiany. 


W specjalnej książeczce mam wypisane wszystkie zalecenia medyczne z numerami telefonów w razie różnych okoliczności i informacje na temat kontrolowania astmy. Czyli co powinno mnie zaniepokoić, jakie mogę zauważyć nieprawidłowości i jak im zaradzić. Będę zapraszana na rutynową kontrolę raz na rok, w miesiącu moich urodzin, ale gdyby coś przestało działać w ciągu tego roku to mam się zgłosić do przychodni, wtedy zadecydują co zmienić. Dodatkowo, jako astmatykowi, przysługuje mi darmowa szczepionka przeciw grypie, którą dostałam od razu, w czasie wizyty w gabinecie. Oczywiście, po uprzednio wyrażonej zgodzie, nikt mi na siłę ręki nie wykręcał i nie przytrzymywał :-)

Jezu, jak się cieszę...
- że mam możliwość przespania całej nocy spokojnie
- że przestałam chrapać jak śpię 
- że nie budzi mnie kaszel
- że mniej sapię i świszczę
- że nie dostanę grypy, a jak dostanę to nie będę musiała się z nią męczyć przez trzy tygodnie, a potem następne dwa
- że nie będzie mnie zatykać na boisku, a jak mnie zatka to sobie wdechnę z niebieskiego i przejdzie
- że będę mogła normalnie biegać, a jak mnie zatka to patrz wyżej
- że może będę sobie lepiej radzić z pogodą
- że to jednak nie hipochondria...

Pozdrawia nie do końca jeszcze posypana Iwona 
:-)





wtorek, 28 listopada 2017

A do świąt jeszcze daleko.

Wczoraj był u mnie Mikołaj. Wiem, wiem, tłumaczył, że dopiero listopad, że w tym roku wyjątkowo wcześnie, ale urobiony po pomponik na czapce, a że mój dom dość wysoki jest to daleko z nieba nie miał więc wpadł. Kieliszeczek nalewki wypił, pierniczka zjadł, beknął serdecznie, po czym spojrzał na zegarek i z okrzykiem: "O ku*wa!" zerwał się i fiuuuu... prosto z fotela przez okno dachowe wskoczył na czekające na niego sanie, a Rudolf zdążył tylko machnąć ogonkiem i tyle ich widzieli. Korzyść z tego taka, że mi te renifery cały mech z północnej strony dachu wyżarli to przynajmniej widać teraz jakiego koloru dachówki mamy.
No i chcąc niechcąc trzeba było Chłopa do garażu wygonić po świąteczną apteczkę pierwszej potrzeby, czyli pudło z papierami. Boszsze, ile on tych papierów wszelakich nagromadził przez lata, zabroniłam mu kupować artykuły opakowaniowe, bo tyle tego jest że wystarczy na co najmniej następne dziesięć lat. Bibuły, torby, pudełeczka, zawieszki na prezenty, naklejki, wstążki, kokardki i uj wie co jeszcze. W dodatku parę pudełek gotowych kartek świątecznych i cała artyleria sprzętu do przygotowania własnych kartek. W to mi graj!
Chłop zadekował się ze swoim przydziałem na kuchennym stole, a ja zabrałam cały pozostały majdan na górę, gdzie Mikołaj zostawił był parę drobiazgów, bo przypomnę że taki zarobiony był że nawet nie zdążył zlecić Elfom pakowania, tylko takie ciepłe jeszcze, prosto z fabryki do mnie podrzucił. 
Oczywiście Tiggy przyszedł nadzorować prace, bo kto jak nie on zna się najbardziej na papierach i pudełkach?


Dobrze, że podłogi wystarczyło...


Każdy papier oczywiście musiał być przystęplowany przynajmniej łapą.


Nastąpiła też kontrola jakości. 


Tiguś cały czas dzielnie nadzorował.




A kiedy skończyłam z pierwszą serią, spojrzałam na zegarek, po czym z okrzykiem kopiującym Mikołaja pobiegłam pod prysznic, bo było już pół godziny po północy. Przedtem jednak pochowałam wszystko do pudeł, w dość uzasadnionej obawie, że kociarstwo uczynić może sobie z pokoju uczynić arenę sportów i zabaw.  


I tak to, Mili Moi, jest, kiedy się przyjmuje Mikołaja w swoje progi...

piątek, 24 listopada 2017

Humor piątkowy

Zima, zimno, szyby mi dzisiaj w samochodzie pozamarzały, Chłop zaliczył poślizg z wjechaniem na krawężnik, dobrze że nikogo nie było ale i tak pewnie będzie płakał że sobie opony porysował, a ja zaliczyłam usg i jestem połowicznie zadowolona, bo wszystko w porządku, nawet ten kamyczek z nerki gdzieś znikł, co go to miałam dwa lata temu, ale jak wszystko dobrze to dlaczego niedobrze? No cóż, diagnoza się przybliża, a dzisiaj będzie w temacie lecznictwa. Zapraszam.


*****
Mężczyzna w aptece:
- Poproszę niebieską tabletkę.
Stojąca za nim babcia szturcha faceta w bok i pyta:
- A na co jest ta tabletka?
- Babciu, to nie dla Ciebie...
Babcia nie daje jednak za wygraną.
- Na co jest ta niebieska tabletka?
- To jest dla mężczyzn, nie dla babci.
Po chwili znowu pyta to samo pytanie:
- Ale na co jest ta niebieska tabletka?
Facet nie wytrzymał i mówi:
- Ta tabletka jest na je*anie.
A babcia na to:
- To ja wezmę cztery, bo mnie je*ie w krzyżu, w karku, w łokciu i w kolanie...


*****
Do gabinetu psychiatry wchodzi mężczyzna z żoną, skarżąc się na jej apatię.
Lekarz porozmawiał z pacjentką, potem ją objął, pogłaskał i kilka razy pocałował.
Wreszcie zwraca się do obecnego przy tej scenie męża:
- Oto zabiegi, które są potrzebne pańskiej żonie. Powinny być stosowane przynajmniej co drugi dzień. No powiedzmy we wtorki, czwartki i soboty.
- Dobrze, we wtorki i czwartki mogę żonę do pana przyprowadzać, ale sobota wykluczona - gram z kolegami w karty!


*****
Pacjent radzi się lekarza co zrobić, aby pozbyć się tasiemca.
- Proszę przez tydzień jeść ciastka i popijać je mlekiem.
Po tygodniu pacjent wraca.
- Panie doktorze, nie pomogło.
- Niech pan pije samo mleko!
Chory zrobił, jak mu radził lekarz, a tu na drugi dzień tasiemiec wychodzi i pyta:
- A ciacho gdzie?!


*****
Przez hall w szpitalu biegnie facet, który właśnie miał mieć operację.
- Co się stało?! - pytają go inni pacjenci.
- Słyszałem, jak pielęgniarka mówi: to bardzo prosta operacja, niech pan się nie martwi, jestem pewna, że wszystko będzie dobrze!
- Próbowała tylko pana uspokoić, co w tym złego?!
- Ona nie mówiła do mnie. Mówiła do lekarza!!!


*****
Facet przyszedł do szpitala:
- Proszę mnie wykastrować.
- Jest pan zupełnie pewien?
- Tak.
Po operacji budzi się i widzi zgromadzonych wokół lekarzy. Pyta się ich:
- I jak, operacja się udała?
- Udała się. Ale czemu pan tak postąpił?
- Niedawno ożeniłem się z ortodoksyjną Żydówką i wiecie, ...
- To może chciał się pan obrzezać?
- A co ja powiedziałem?!


*****
Przychodzi do lekarza matka z synkiem, który ma wysypkę alergiczną. Lekarz usiłuje dociec przyczyny tego uczulenia:
- Może ta wysypka jest po winogronach?
- Nie!
- A może po bananach?
- Nie!
- A może po jajkach?
- Nie, tylko po rękach i po nogach!


*****
Przychodzi facet do apteki i wręcza receptę. Zakłopotana aptekarka długo ogląda ją i wytęża wzrok ponieważ na recepcie napisane jest: "CCNWCMKJ DMJSINS". W końcu rezygnuje i prosi o pomoc
kolegę, pana Czesia. Ten bez zastanowienia bierze lekarstwo z szafki i podaje facetowi, na co ze zdziwieniem patrzy aptekarka. Po załatwieniu wszystkich formalności i wyjściu faceta, pyta:
- Panie Czesiu, skąd pan wiedział co tu jest napisane?
Na to pan Czesiu:
- A, to mój znajomy lekarz napisał "Cześć Czesiu, nie wiem co mu k....a jest, daj mu jakiś syrop i niech sp....a".


*****
Ciężko chory pacjent pyta młodego lekarza: doktorze, co ze mną będzie? 
- Tak szczerze, to nie daje Panu więcej jak 2 tygodnie... 
Spotykają się jednak po latach na ulicy, pacjent zaczepia swojego lekarza:
- Doktorze, nie dawał mi Pan żadnych szans, a jednak żyję.
- Bo widzi Pan, odpowiada lekarz, - jak ktoś tak bardzo chce żyć, to medycyna jest bezsilna...


*****
Przychodzi lekarz do pacjenta i mówi:
- Wszystko jest dobrze, operacja się udała. Tylko nie rozumiem dlaczego przed operacją bił pan, kopał i wyzywał pielęgniarki.
A pacjent na to:
- Panie, ja tu miałem tylko okna umyć...


*****
- Zatem, szanowny pacjencie, komplikacji nie ma, za kilka dni można zdjąć opatrunek, a palec będzie dobry jak nowy. Jedyne co to wypiszę wam skierowanie na badanie do swojego kolegi.
- A po co? Sami mówicie, że nie ma żadnych komplikacji, że dobrze się goi...
- To to tak. Ale żeby sprawdzać palcem, czy wentylator się kręci... Tu badanie psychiatryczne jest wskazane.


*****
Panie doktorze, cierpię na dziwną przypadłość. Ciągle puszczam bąki. Na moje szczęście są one bezgłośne i bezwonne. O, nawet jak tu teraz stoję to puściłam ich z 8 i nic nie czuć.
Lekarz popatrzył, pokrzywił się, podrapał za uchem, wypisał receptę i zaprosił
na konsultację za tydzień.
Tydzień później baba wpada z pretensjami:
- Gucio warte te pana leki, bąki zrobiły się tak śmierdzące że nie da się wytrzymać!
Lekarz na to:
- OK, węch przywróciliśmy, teraz zajmijmy się słuchem.



Tak, że, Mili Moi, są jeszcze na tym świecie porządni lekarze :-)))



Udanego weekendu!

poniedziałek, 20 listopada 2017

Państwowo w niepaństwowym

Nie powiem, jak dawno temu, bo się sama śmiechem zabiję, ale jakoś tak w czerwcu 2016 roku, po kolejnej wizycie u powątpiewającej już nieco Pani Doktor (bo ileż można z tym samym przychodzić) zostałam skierowana do przychodni specjalistycznej, gastro-logicznej. Logicznej, bo pomimo tego, że na skierowaniu było jak byk, że czeka się najwyżej dwanaście tygodni, po jakichś szesnastu otrzymałam odpowiedź po telefonicznej interwencji własnej, że owszem, takie zalecenia od rządu mają, żeby najwyżej dwanaście tygodni pacjent czekał na pierwsze spotkanie, ale skoro jest TAK WIELE osób potrzebujących i TAK długa kolejka, to logicznym jest że niestety trzeba poczekać dłużej. Na moje pytanie ile, odpowiedź padła, że jakieś... pięćdziesiąt  tygodni! Oesu toż to prawie rok. No ale co jak potrzebuję szybciej, zapytałam. Nic się nie da zrobić, odpowiedziała miła pani w słuchawce, no chyba że naprawdę zaboli, to wtedy na Emergency do szpitala i wtedy przyjmą od razu. Ha ha ha. Super. Jakoś przez te długie pięćdziesiąt tygodni nic mnie nie zastrzygło aż tak, żeby myśleć o dobrowolnym położeniu się w szpitalu. Minęło tygodni pięćdziesiąt dwa, trzeba było na wakacje pojechać, a ja jeszcze w porcie, przeczuta przeczuciem mówięc do Chłopa: "Zobaczysz, przyślą mi zaproszenie do szpitala, jak mnie nie będzie i dupa z tego będzie, bo jak potwierdzę?" I tadam! Szlag by to trafił, po powrocie z wakacji w sierpniu oczywiście koperta z datą wcześniejszą, a w niej liścik, że rewidują stare listy oczekujących i jak nie potwierdzę w terminie dwóch tygodni, że wciąż potrzebuję wizytę w przychodni gastro-locznej to skreślą mnie z listy. A termin dwóch tygodni minął... dnia poprzedniego.
Wzburzona jak wrzątek w czajniku dzwonię. No tak, termin minął wczoraj. Ale ja kurde, na wakacjach byłam, to jak miałam potwierdzić, jak ten list przyszedł w czasie, gdy za granicą bawiłam, a w domu tylko koty? W dodatku nauczone żeby cudzej korespondencji nie ruszać? Pani trochę, nie powiem, mina zrzedła chyba przez ten telefon, ale obiecała wpisać na listę z powrotem. Na to ja (głupa aż tak zupełnie nie jestem), że mnie to nie satysfakcjonuje, bo czekałam na tę cholerną wizytę ponad rok i na pewno byłam na samej górze listy, to teraz mam spaść znowu na sam dół, żeby czekać kolejny rok i tak aż do śmierci albo nagłego przypadku? O nie, nie. Ja żądam wizyty jak najszybciej. Pani obiecała, że zobaczy co się da zrobić, a ja powiem szczerze, że machnęłam na towszystko ręką postanawiając, że nie będę czekać do samej śmierci, tylko przy następnym incydencie jadę do szpitala i będę udawać, że co najmniej umieram.
No i żyłam tak sobie nie myśląc o sprawie, gdy w Zakopanem na kolejnych wakacjach będąc (plaga jakaś czy co?) tuż przed pójściem spać zerknęłam na telefon, a tam wiadomość na sekretarce. Że ze szpitala dzwonią, umówić się na wizytę, i niech oddzwonię to się umówimy. Oddzwoniłam następnego dnia, ale wcale nie tak od razu, niech se teraz oni poczekają, he he he (zaśmiała się grobowym głosem)
No i okazało się, że z powodu tego, że NHS (czyli odpowiednik polskiego NFZ) zawalił totalnie na linii pacjent - przychodnia, moja sprawa została skierowana (i oczywiście opłacona) przez NHS do prywatnego szpitala Spire Healthcare. No teraz to mnie szczęka spadła, ale udając że nic mnie już nie dziwi, umówiłam się na wizytę. Która mogła być już dwa tygodnie później, ale mi termin nie pasował, więc ten któy mi pasowął był w ubiegły piątek. No i tak, w zeszły piątek z samego rana, udałam się do wybranego przez mnie oddziału (w Edynburgu są dwa). Oczywiście parking za darmo (w państwowym Royal Infirmary trzeba płacić i to nie mało), na recepcji pani każe mi wypełnić papierek i mówi gdzie mam się udać i że doktor zaraz przyjdzie. Siedzę, czekam, muszę przyznać że standard taki sam jak w normalnym szpitalu, tylko ludzi w poczekalni nie ma. Pan Doktor przyszedł zaraz po umówionej wizycie i kłaniając mi się w pas zabrał mnie do gabinetu, gdzie odwiesił moją kurtkę na wieszak, a mnie poprosił o umoszczenie się w krzesełku. Czyli jak w normalnym gabinecie. Kiedy mi się przedstawił, odetchnęłam z ulgą. Bo okazało się, że pracuje także w szpitalu St John's w Livingston, czyli państwowym. A u nas jest tak, że jedynie czym prywatny szpital różni się od państwowego jest dostępność zabiegów i szybkość oczekiwania na nie. Pod każdym innym względem państwowa służba zdrowia jest niestety lepsza. Okazuje się, że w prywatnym szpitalu pracę dostanie każdy lekarz, bez żadnych szkoleń i specjalizacji, ale w państwowym lekarze poddawani są starannej selekcji i nieustannym szkoleniom. Mogłabym pisać na ten temat dużo i długo, w końcu pracuję w instytucji, która jest jednym z najlepszych medycznych ośrodków badawczych na świecie, ale nie o to przecież chodzi.
W każdym razie, odetchnęłam z ulgą słysząc, że doktor, który mnie przyjął, pracuje w NHS i jest tam dyrektorem klinicznym na oddziale, a w prywatnym szpitalu przyjmuje jeden dzień w tygodniu na zlecenie NHS. I zaczęliśmy spotkanie.
Muszę dodać. że dzień wcześniej rozmawiałam z Chłopem o swoich wątpliwościach, bo po prostu nie wiedziałam co tak naprawdę mam w tym szpitalu powiedzieć. Gdybym miała tę wizytę zaraz po skierowaniu od lekarza to owszem, wiedziałam jak się wtedy czułam i jakie obawy mną kierowały. A teraz? Tyle się od tego czasu zmieniło, ja przyzwyczaiłam się już do swoich dolegliwości i chociaż uciążliwe, to przecież nie zagrażające życiu chyba są. A teraz miałam o tym rozmawiać z doktorem. Na szczęście on nie kazał mi o sobie opowiadać, a zadawał po prostu pytania i robił notatki. Tym sposobem wyciągnął ze mnie wszystkie informacje, a nawet więcej. Potem zawołał pielęgniarkę, chyba po to żeby mnie legalnie obmacać przy świadkach, bo tyle teraz spraw o molestowanie, nieprawdaż... He he he, żartuję, ale prawda jest taka, że bez pielęgniarki obok nie położył na mnie swojej ręki. A i tak przepraszał, że musi. W czasie obmacywania mojego brzucha wciąż zadawał mi pytania, pozornie nie związane z brzuchem, na przykład czy miewam owrzodzenia czy pęcherzyki w ustach. Po badaniu pokazał mi własnoręcznie wykonany rysuneczek człowieczka ze śmiesznym skręconym jelistkiem, żeby zobrazować mi o czym mówi. Tak że opowiedział mi jak jesteśmy zbudowani w środku (niemal przewracałam oczami, ja się całej anatomiii i wszystkich kosteczek z książek medycznych w liceum uczyłam!) i co ewentualnie może mi dolegać z objawów. Po czym poinformował, że w celu właściwej diagnozy pobiorą mi krew na-to-i-na-to, zrobią badanie USG oraz sprawdzą moją ... kupę. Bleeee!
Krew pobrali mi od razu, przy czym pielęgniarka musiała zawołać specjalnego lekarza, bo poległa na moich żyłach po dwóch wkłuciach (mogą kłuć tylko dwa razy), a lekarz się nie patyczkował, tylko od razy zabrał się do żyły na wierzchu dłoni, oczywiście za moją zgodą, bo co mi tam kawałek siniaczka. Na termin usg musze poczekać. A Qupa... Ech, nie będę opowiadać, ale wróciłam do domu z całym sprzętem, który dostałam, a jak przyszedł czas to założyłam otrzymane rękawice i dokonałam procederu, żeby załatwić wszystko tego samego dnia i już nie wracać.
Teraz sobie czekam, a jak coś wykryją to będziemy się zastanawiać co dalej. Chyba bardziej się martwię co będzie jak nic nie wykryją. Chyba uwierzę w hipochondrię...

środa, 15 listopada 2017

Coś się jednak zmienia

Powiem szczerze, że szczęka mi opadła i do tej pory toczy się z łoskotem po podłodze. Zabierałam się bowiem do napisania postu o kwiatkach, chmurkach i motylkach, czyli takie zwykłe bla bla bla, gdy w zakładce obok pojawiło się coś w rodzaju "Masz wiadomość". U mnie wiadomości nie mają czasu dojrzeć, bo otwieram je niemal natychmiast jak tylko zauważę, co nierzadko źle się kończy, bo na przykład wyobraźcie sobie że jest niedziela, wieczór, lekki i przyjemny program sączy się z telewizora, a w lampce czerwone wino. I nagle mi na komórce wyskakuje, że dostałam emaila. Otwieram, a tam z pracy. Że jakiś problem mają. Niecierpiący zwłoki. O dwudziestej drugiej, kurna, trzydzieści, w niedzielę wieczorem! I już cały wieczór zmarnowany, bo pomimo że nic nie da się w tej chwili zrobić, to mi mój kobiecy mózg już kombinuje, już układa puzle i podpowiada rozwiązania, a zamiast przygotować się do snu to zaczyna pracowac na najwyższych obrotach, mieląc informacje w te i wewte. Tak samo na wakacjach. Od jakiegoś więc czasu powiedziałam sobie: Dość. I kontynuuję odwyk. Żadnych emaili ani telefonów z pracy nie odbieram, choćby mi się wszystkie żarówki w telefonie świecili! Niech se świecą.
No ale do brzegu.
Zabierałam się więc do pisania, gdy wyskoczyła mi zakładka z emailem. Otwieram, a tam - nie-do-uwierzenia - sprawdzam nadawcę jeszcze raz. O jaciesmole.
Nadawca: Reklamacje.pks.xxx, Odpowiedź na Nieuprzejme zachowanie kierowcy.

Cytuję. Albo nie zacytuję, bo na końcu jest jest formuła: Niniejsza korespondencja, a także dołączone do niej pliki mogą zawierać treści o charakterze poufnym. Dlatego też treść e-maila i załączników kierowana jest wyłącznie do wiadomości adresata. Jeśli nie są Państwo adresatami wiadomości, informujemy, że ujawnienie i dystrybuowanie tej korespondencji jest niedozwolone.

No więc nie zacytuję. Ale odpowiedź jest mniej więcej taka, przepraszają za zainstniałe nieprzyjemności i dziękują za przekazane uwagi na temat realizacji przedmiotowego kursu (z obsługi klienta chyba!) oraz informują, że wobec kierowcy zastosowano konsekwencje służbowe. Nie piszą jakie te konsekwencje, ale to chyba nie ważne, co nie? I w dodatku piszą, że już wprowadzili działania naprawcze, żeby uniknąć podobnych sytuacji w przyszłości. I podpis z adresem, numerami telefonów, faksów, KRS NIP i REGON.

Szczerze mówiąc, się  nie spodziewałam. I nie jest tak bardzo ważne w tym momencie, czy rzeczywiście wprowadzili jakieś działania czy nie, czy kierowca został zdyscyplinowany czy nie, ważne że nastąpiła jakaś reakcja, choćby w postaci odpisania na email. Coś się w tym kraju jednak zmienia.

W dalszym ciągu mam mieszane uczucia i to mi chyba nigdy nie przejdzie. Bo na przykład, gdy byłam w Polsce kilka lat temu, musiałam załatwić parę urzędowych spraw. Na samą myśl o tym dostaję drgawek, bo się po prostu odzwyczaiłam, u nas się nigdzie chodzi, u nas się dzwoni lub emailuje. No ale, poszłam więc do urzędu. Była niewielka kolejka, usiadłam, zapytałam kto ostatni. Ale nie wiedziałam zupełnie jak to coś załatwić, nie miałam ani żadnego druku ani informacji, która być może była gdzieś na tablicy, ale w natłoku papierków po prostu nie widziałam. Poprosiłam więc pana, który wchodził czy mogę wejść z nim tylko o coś zapytać, żeby nie czekać w kolejce niepotrzebnie. Rzeczony starszy pan się zgodził, weszłam, zapytałam, dostałam papierek do wypełnienia, wróciłam i usiadłam w swojej kolejce. I w tym momencie się zaczęło. Czekający Wąsaty Marian wyjechał do mnie z pretensjami, że co ja sobie myślę, że wszyscy czekają, a co to ja jestem, i w ogóle co ja sobie nie myślę. Odpowiedziałam, na swoją zgubę, że przecież weszłam tylko na chwilę z panem, który się zgodził, że mieszkam za granicą i nie wiem jak się tu rzeczy załatwia i chciałam tylko zapytać, bo nigdzie nie ma żadnej informacji. To dolało tylko oliwy do Marianowego pieca, zaczął wykrzykiwać, że paniusia jedna myśli sobie, że jak z zagranicy to jej wszystko wolno, że tu ludzie w kolejkach stoją a przyjdzie taka i się wpycha, no szlag mnie trafił, ale zanim cokolwiek odpowiedziałam, wyszła z pokoju pani urzędniczka i poprosiła mnie osobiście, bo się okazało że ta kolejka mnie nie dotyczy, bo ja zupełnie inną sprawę mam. Mariana zatkało, co sobie pomyślał to nie wiem, ale sytuacja nieprzyjemna, I nie z powodu urzędnika przecież. 
Albo teraz, ostatnio. Poszliśmy do sklepu poleconego przez mamę ("Ale tylko do tego idźcie i do żadnego więcej, bo tam mają dobre i świeże!") zakupić sobie na drogę kiełbasę. Sklep mięsny, mała kolejka. Przede mną babcia w berecie. Nieświadoma, rozglądam się, zaglądam za ladę, próbuję wypatrzeć kiełbasę, która by mnie satysfakcjonowała, próbuję spróbować wystawione do degustacji kawałki polecanych dzisiaj wędlin, ale nie da się, bo bacia widząc moje wysiłki, rozpiera się na boki, zapiera nogami, rozwala na pół lady, bo "teraz ona". Zamiast odsunąć się troszeczkę, żeby mi ułatwić, bo przecież jej tej cholernej kolejki nie zabiorę, to ona z zaciśniętymi ustami i nienawiścią na twarzy blokuje połowę mięsnego. A jak zaczęła kupować, to myślałam że espedientka ją oczami zabije. Może parę plasterków tej, albo nie bo ta za tłusta, ależ nie, odpowiada espedientka, to tamta jest tłusta, ta jest chudziutka. No ale nie ta, tylko tamta, a w ogóle to tamta za droga, czy nie mają czegoś takiego samego tylko tańszego. I tamtej szybki trzy plasterki, ale nie takie, za grube, albo nie, ona zmienia zdanie i w ogóle tej tłustej kiełbasy nie chce, tylko parówki jakieś pani jej da. Na szczęście poproszona zostałam do innego stanowiska, kupiłam swoją i wyszłam, a babcia ciągle jeszcze nie mogła zdecydować jaka kiełbasa i ile...
Wciąż w Polsce widzi się na ulicach smutne, zacięte twarze. Albo dumne, pogardliwe spojrzenia. Te pierwsze należą raczej do osób starszych, szczególnie kobiet. Te drugie do młodych, wypacykowanych, wystrojonych, także kobiet. Taki przykład. Chłop od razu zauważył, że ludzie bardzo poważni są w moim byłym kraju, ale zaznaczył, że jak się do nich uśmiechnie to nie ma bata, odwzajemnią ten uśmiech. No i działało, ale to już zauważyłam dawno temu. Różnica była taka, że jak procedurę uśmiechu stosowałam parę lat wcześniej, to miałam wrażenie, że patrzyli na mnie jak na debila, natomiast teraz ludzie się po prostu śmiechali i to było bardzo miłe. Jeszcze fajniejsze było to, jak Chłop się nauczył kilku polskich zwrotów, w tym "Dzień dobry", przy czym wymawiał to tak śmiesznie "Dżień dobrrry?" (ze znakiem zapytania na końcu), że zaśmiewałam się za każdym razem. A on nic sobie z tego nie robiąc, uśmiechał się do każdego napotkanego człowieka i mówił "Dżień dobrrry?". I ludzie mu odpowiadali i też się uśmiechali. I znowu, zauważyłam różnicę pomiędzy płciami. Kobiety odpowiadały uprzejmie, ale się raczej nie uśmiechały.  Co jest z tymi kobietami do cholery?  Czy naprawdę w Polsce nie ma powodu do radości? To co, że zarobki są być może mniejsze niż na zachodzie, że życie być może droższe, że pracy nie ma i rząd do dupy? Przecież tak jest prawie wszędzie. I nie przyjmuję do wiadomości, że nie ma się z czego cieszyć, gdy nie ma co do garnka włożyć, a życie jest walką o przetrwanie. Ja jestem emigrantką. Ja wiem co to znaczy nie mieć co do garnka włożyć, nie mieć pracy, nie mieć gdzie mieszkać, nie mieć pieniędzy na prezenty dla dzieci, nie rozumieć co się do ciebie mówi, a w dodatku nie mieć przy sobie nikogo z najbliższych. A to tylko część problemów. I gdybym tylko utyskiwała, narzekała i chodziła z wykrzywioną gębą i kupą pod nosem, to nigdy w życiu nie miałabym tego co mam. Co mnie obchodzi, że inni mają lepiej ode mnie? Dlaczego mam zazdrościć innym bogactwa, drogich samochodów, wakacji na Malediwach, markowych ciuchów czy nadmuchanych cycków? Bo to chyba z zazdrości te wszystkie nadymane miny na polskich ulicach. Ale na szczęście coraz rzadziej. Na szczęście to się zmienia. Bo co posiejesz to zbierasz, co dajesz, to dostajesz z powrotem...

Pozdrawiam serdecznie.  





poniedziałek, 13 listopada 2017

Wyprawa do Polski część 3 i ostatnia

Poniedziałek w Krakowie obudził nas deszczem. Trudno, ale się spodziewaliśmy, progam, i tak bardzo napięty, wcale nie uległ zmianie. Na początek poszedł Wawel, gdzie zwiedzić mogliśmy jedynie zbrojownię i skarbiec oraz wystawę "Kraków zaginiony", wszystko bardzo ciekawe ale niestety, bardzo skromne. Cóż, kraj ucierpiał podczas licznych wojen i większość dóbr została przecież splądowana, wywieziona i nigdy nie wróciła do Polski. Nie zajęło nam wiele czasu zobaczenie tego wszystkiego, co było dostępne, a ponieważ sam Zamek i komnaty w poniedziałki są niestety nieczynne, więc zdążyliśmy dojść na Rynek na godzinę 11:50, bo o tej porze następuje uroczyste odsłonięcie ołtarza Wita Stwosza w Katedrze Mariackiej, czego za żadne Skarby Wawelskie nie chciałam pominąć.
Zdjęć oczywiście nie mam, ale to co zobaczyłam to zostanie w pamięci, a Wy sobie możecie wyguglować :-)

Z Rynku w deszczu udaliśmy się na Kazimierz, do dzielnicy żydowskiej. Nidy tam nie byłam, pomimo że ciotka mieszkała na Placu Wolnica. Trasa moja zawsze prowadziła do niej przez Rynek i Wawel, za Plac Wolnica już nie zaglądałam. Bardzo więc byłam ciekawa osławionego Kazimierza.


Weszliśmy na cmentarz żydowski, ale tylko dosłownie jedną nogą, bo po pierwsze, pełno tam było wycieczek szkolnych z Izraela, a dzieciaki jak dzieciaki, hałaśliwe bardzo, a po drugie, z powodu deszczu alejki zamieniły się w błoto, a ja błota po prostu nienawidzę. Poszliśmy więc dalej, do Wielkiej Synagogi. Nigdy wcześniej w synagodze nie byłam, więc ciekawiło mnie wszystko. 


Chodziliśmy po tej synagodze, czytaliśmy wszystkie tabliczki informacyjne, podziwialiśmy różność kultury i tradycji. Przy tej okazji dowiedziałam się bardzo wiele o tym narodzie i o ich wyizolowanym życiu, między innymi właśnie w Krakowie.


Ze Starej Synagogi poszliśmy dalej, wciąż w strugach deszczu. 


Pochodziliśmy sobie trochę po kazimierskich uliczkach, Chłop miał wielką ochotę na Muzeum Techniki, które mijaliśmy po drodze, powiem szczerze że ja też wolałam to niż moknięcie w deszczu, ale niestety, okazało się zamknięte. Wstąpiliśmy więc do urokliwej kawiarenki na Placu Wolnica na kawę z serniczkiem, gdzie przynajmniej mieliśmy okazję trochę podeschnąć i zagrzać się. Nie bylo jakoś szczególnie zimno, ale wilgoć przesiąkała do kości. 
A potem ruszyliśmy dalej. Z Placu Wolnica rzut beretem do słynnego kościoła na Skałce, a bardzo chciałam go zobaczyć z powodów historycznych, tam to bowiem podobno poćwiartowany miał zostać przyszły święty Stanisław, którego relikwie spoczywają w Katedrze na Wawelu. Po drodze wstąpiliśmy do kościoła świętej Aleksandry.


Nie mogliśmy przeoczyć takiej okazji, niewiele takich samochodów pozostało na tym świecie.


A to już Bazylika Świętego Michała Archanioła i Świętego Stanisława Biskupa i Męczennika, czyli słynny kościół na Skałce (ależ długa nazwa!) 



W kościele znajduje się krypta zasłużonych, ale nie zwiedzaliśmy jej, jakoś nie mieliśmy ochoty. Widzieliśmy za to aż dwóchj ojców Paulinów, z których jeden jakoś dziwnie się nam przyglądał, raczej nie za bardzo przyjaźnie. Może się bał że mu kościół pobrudzimy.

W lewo od wejścia do kościoła znajduje się sadzawka św. Stanisława, zwana "Kropielnicą Polski", to prawdopodobnie miejsce pradawnych obrzędów pogańskich, o których w swoich pismach wspomina Jan Długosz. W tym właśnie miejscu porzucone zostały według legendy rozczłonkowane zwłoki św. Stanisława tuż po jego zabójstwie. Istniejąca obecnie kamienna obudowa sadzawki powstała w okresie wczesnego baroku. W środku sadzawki stoi rzeźba biskupa Stanisława.



 

Nieco dalej, na klasztornym dziedzińcu, możemy podziwiać Ołtarz Trzech Tysiącleci, powstały całkiem niedawno, bo zaledwie kilka lat temu. Budowla zajmuje powierzchnię około 1000 m2, posadzkę i dojścia do ołtarza wykonano z wapienia, przed ołtarzem przewidziano przestrzen na 500 miejsc siedzących. Budowla ma charakter wielofunkcyjny, dostosowany do miejsca. Odbywają się tam msze, wydarzenia artystyczne, koncerty liturgiczne. 
W fundamenty ołtarza wmurowano kamienie węgielne: z Watykanu (zroszonego krwią św. Jana Pawła II), z Gniezna, gdzie znajduje się grób męczennika św. Wojciecha, ze Skałki, gdzie polała się krew św. Stanisława i z Teb w Egipcie, gdzie w samotności na kontemplacji Boga żył św. Paweł I Pustelnik, patriarcha Paulinów.
Siedem filarów - wzniesionych na wysokość 8 metrów z litych bloków kamiennych i wyznaczających tylną ścianę ołtarza - nawiązuje do idei otwartej kolumnady Berniniego na watykańskim placu św. Piotra. Na filarach umieszczono posągi świętych i błogosławionych. Trzy centralne filary to postaci kierują uwagę na męczeństwo umieszczonych na nich postaci: św. Stanisława, św. Wojciecha i św. Jana Pawła II.. Cztery kolejne rzeźby przedstawiają św. Jadwigę, św. siostrę Faustynę, św. Jana Kantego i o. Augustyna Koreckiego. Podczas gdy postacie centralne to główni patronowie Polski, pozostali święci zostali wybrani ze względu na swoje związki z Krakowem i zakonem Paulinów.

Bardzo ciekawe miejsce, cieszę się że udało nam się zwiedzić. 



A potem zostało nam jeszcze trochę czasu do wieczora, więc postanowiliśmy, że pójdziemy sobie wzdłuż Wisły do najbliższego Centrum Handlowego, zwanym Galeria Kazimierz.  


Na wodzie zobaczyliśmy taką oto niezwykłą instalację. Czy może ktoś mi wytłumaczyć co robi ta  świnia w Wiśle?


Galeria Kazimierz okazała się znacznie mniejszym centrum handlowym, niż to, które znajduje sie przy Dworcu Głównym, ale przynajmniej się zagrzaliśmy, wyschliśmy, zjedliśmy lody u Grycana i pograliśmy sobie w gry interaktywne, jedna z nich polegała na strzelaniu w pzrelatujące statki kosmiczne, a druga to był zwykły mini curling :-)
Niestety, deszcz nie ustał do wieczora, więc przemoczeni wróciliśmy do apartamentu, przebraliśmy się i poszliśmy do naszej restauracji Bazylia. A potem już trzeba się było pakować, bo nazajutrz rano wracaliśmy. 

Jeszcze kilka zdjęć z drogi powrotnej:





Powiem szczerze, że pobyt w Krakowie wspominam bardzo miło, pomimo ostatniego deszczowego dnia. Miasto nic się nie zmieniło od czasów mojej młodości, a jednak zmieniło się ogromnie. Te same bary i restauracje, te same miejsca, te same budynki, ta sama atmosfera. Mnóstwo przeuroczych maleńkich kawiarenek, małe piekarenki ze wspaniałym pieczywem i przepysznymi ciastami na każdym kroku, pełno turystów. A jednocześnie nowoczesne centra handlowe, z udogodnieniami, jakich u nas w Szkocji nie ma a by się przydały, jak na przykład punkty ładowania telefonów. A może u nas są, tylko ja nie zwracałam na to uwagi, no bo po co? Nowoczesny dworzec w Krakowie, z bardzo wygodnym systemem zakupu biletów, bo nie trzeba wcale stać w kolejce do kasy, można sobie kupić bilet w automacie. Nowoczesne pociągi, nie to co pamiętam z młodości :-)
Tak więc, pociągiem udaliśmy się w droge powrotnę do rodziców, po drodze zahaczając o Opole, ponieważ zapragnęłam pokazać Chłopu miejsce, w którym mieszkałam prawie jedną trzecią mojego życia, w którym urodziły się moje dzieci. Jako że mój stary dom był w Śródmieściu, gdzie do wszystkiego było blisko, nasza wędrówka nie była zbyt forsowna i zdążyłam zabrać go we wszystkie ważniejsze dla mnie miejsca, pozostałe pokazując z daleka lub po prostu opowiadając mu o nich. Tak więc widzieliśmy mój stary dom, przedszkole dzieci, ich szkołę, kościół, w którym miały komunię, park, do którego chodziliśmy uczyć się jazdy na rowerkach. Uniwersytet, słynny podupadły Dom Handlowy Opolanin, Teatr Kochanowskiego. Multiplex i Centrum Handlowe Solaris, które wydawało mi się znacznie mniejsze niż je pamiętam. A potem droga do Rynku.




Chłopu podobał się licznik przejść tak bardzo, że musiał przejść kilka razy tam i z powrotem :-)


A na luncz zabrałam go do słynnej opolskiej Grabówki, która jest zwykłą naleśnikarnią. Uparł się na słodkie, chociaż próbowałam go odwieść od tego zamiaru. Po spróbowaniu mojego oznajmił, że zrobił błąd, bo naleśnik był tak wielki i tak syty, że z trudnością przyszło mu poruszanie się po tym obfitym posiłku. 


A potem poszliśmy na wyspę Pasiekę, gdzie opowiadałam, co tam się znajduje i dlaczego. Na przykład staw, arena festiwalowa, lodowisko, Szkoła Muzyczna, w której spędziłam wiele lat wożąc dzieci popołudniami, spacerowaliśmy wzdłuż Odry, a ja mówiłam o powodzi, o tym co "Za Odrą", o spływach flisackich, o wyspie Bolko, o Zoo, a także o bibliotece Uniwersyteckiej i Polskim Radiu.


A na koniec poszliśmy do miejsca, które obiecałam synowi odwiedzić jak tylko będę w Opolu. Syn bowiem odkrył to miejsce z dziewczyną i zachwycali się nim, więc musiałam zdać relację. A miejsce nazywa się Wintydź.


Jest to po prostu bar koktajlowy z jabardziej wypasionymi koktajlami, jakie kiedykolwiek na oczy swe widziałam. Chłop zamówił sobie takie cuś:


A ja takie:


Koktajle w pełni alkoholowe, przepyszne. Asortyment taki, że gały wyłażą. Alkoholowe i bezalkoholowe, standardowe i mleczne szejki, a wszystko w bardzo rozsądnej cenie i naprawdę miłej atmosferze. Naprawde polecam, jak kiedykolwiek będziecie w Opolu. 

A potem najdziwniejszym pociągiem, jaki w życiu widziałam, pojechaliśmy sobie z powrotem do Nysy. Najdziwniejszym bo jednowagonowym. Takie maleńkie coś. Ale za to wygodnie, nie to co stara piętrowa ciuchcia :-)

W samej Nysie spędziliśmy dwa ostatnie dni, leniuchując, spacerując, odwiedzając rodzinę i przyjmując odwiedziny. 



Pogoda nie była dla nas zbyt łaskawa, ale i tak chodziliśmy na spacery. Bardzo mnie zaskoczyło, jak wiele się zmieniło również i starej dobrej Nysie.




Podróż powrotna na lotnisko okazała się zupełnie bezproblemowa, tak samo lot i powrót do domu. Koty straszliwie stęsknione, łaziły za nami krok w krok przez cały weekend, miałczały, łasiły się i w ogóle, żyć nam nie dawały. Powrót do codzienności zabrał nam kilka dni, dobrze że wrócilismy w piątek, to wypoczęliśmy po tych krótkich wakacjach. Które były wspaniałe, choć oczywiście w takim tempie bardzo męczące.

Wrażenia moje - "Pomimo wpadki z deszczem, wstrzeliliśmy się w pogodę w najbardziej optymalnym momencie, bo i tydzień wcześniej i tydzień potem w Zakopanem padał śnieg. Było naprawdę fajnie, aż żal wyjeżdżać."

Wrażenia Chłopa - "Świetne wakacje, Polska jest piękna, momentami czułem się jak w UK dwadzieścia lat temu, ale to tylko momenty, ogólnie jest tak ładnie, że chciałbym tam wrócić na dłużej, szczególnie w góry. Jedzenie przepyszne, tylko... trochę za dużo" (to o mojej mamie i jej karmieniu, ha ha!)

Wrażenia Rodziny: "Dopiero przyjechali a już jadą z powrotem"

Wrażenia Mamy przez telefon: "... i pamiętaj, jak Ci kiedykolwiek do tego Twojego łba durnego przyjdzie go zostawić, to ja nie wiem co Ci zrobię, bo takiego człowieka to Ty w dzisiejszych czasach już nie znajdziesz..."  (to o Chłopie)

No ba!