sobota, 30 grudnia 2023

Szczęśliwego Nowego Roku

2023 to był zły rok, na wielu frontach. Jeszcze się nie skończył więc podsumowywać się nie ośmielam, szczególnie, że tyle się w ostatnich dwu miesiącach wydarzyło, że w sumie to się nie zdziwię jak się coś jeszcze sp**doli do jutra. 

Jestem poniekąd sfrustrowana, bo tyle mam pomysłów na pisanie, tyle nowych projektów w głowie, a tu ciągle coś, co sprawia, że umysł drętwieje i przenosi się w rejony, w które nie tylko nie chcesz wejść, ale też nie wyobrażałeś/aś sobie nawet, że istnieją. No i dupa taka. Siedzę teraz przy biurku, na kolanach mam koc, bo pod kocem cieplej a chyba raczej z przyzwyczajenia, na kocu leży Migusia a głowa Migusi leży na moim lewym przedramieniu, taż że mam utrudnienie w pisaniu na klawiaturze. I tak się staram wydobyć z czeluści pooranej pamięci cokolwiek, odrobinę chociaż pozytywnego, tak żeby być może uspokoić głowę, uśmiechnąć się lekko do świata, nastroić choćby lekko pozytywnie na następny tydzień, miesiąc, rok. Próbując znależć w tym goownie codzienności jakąć iskierkę dobrego nastroju przeszukuję szare komórki i... jest! Jednak zdarzyło się, całkiem niedawno, coś pozytywnego, nieoczekiwanego i niezrozumiałego. 

W drugi dzień świąt, w dzień moich urodzin, obudziłam się z oczekiwaniem jak zwykle, marazmu, złego humoru, poczucia nieuchronności, że jestem stara, że wszyscy umrzemy... Ale nie, niezwyle lekko mi było, zadziwiająco fajnie i po prostu, tak jakoś beztrosko i nawet bez kupy pod nosem. Myślę sobie, coś na serio nie tak, to nie tak być powinno, powinnam leżeć w łóżku z depresją do południa, a potem wstać obrażona na cały świat, że nie mam urodzinowego tortu, że ja to wszystkim a mnie to nikt, że ja to dzisiaj nawet palcem nie ruszę i w ogóle odwalcie się ode mnie, ja idę się upić... ale nie. Jest mi fajnie, rześko, lekko, słowem czuję się świetnie i młodo. Młodo... młodo... Pytam Chłopa: "Słuchaj, a właściwie to możesz mi powiedzieć, ile ja mam lat?" Chłop na to liczy, liczy, i triumfalnie oświadcza: "No od dzisiaj to pięćdziesiąt dwa!" "Jak od dzisiaj?" - pytam. "Urodziłaś się w siedemdziesiątym pierwszym, teraz jest dwudziesty trzeci no to wychodzi pięćdziesiąt dwa." "Aaaaaaaaa...." - odpowiadam z ulgą. No tak. No to się wyjaśniło. Ja po prostu przez cały ubiegły rok myślałam, że mam pięćdziesiąt dwa lata, a tu taka niespodzianka! To dlatego nie czuję się już stara! W urodziny ubyło mi cały jeden rok :-)

Szczęśliwego Nowego Roku kochani! Życzę Wam, żeby był lepszy niż ten, który właśnie mija. A tym, którym minął świetnie i bez problemów, żeby był co najmniej taki sam. Do zobaczenia w przyszłym roku!




sobota, 23 grudnia 2023

Wesołych Świąt

Co roku o tej porze składamy sobie życzenia. W kraju, w którym mieszkam życzenia świąteczne są proste - Merry Christmas. Czyli po prostu wesołych świat. W Polsce życzenia świąteczne są o wiele bardziej rozbudowane. Życzymy sobie świąt wesołych, zdrowych, spokojnych, pełnych radości i zrozumienia. Ale co tak naprawdę znaczą te zyczenia? Zazwyczaj jest to oklepana formułka, bo tak się robi, tradycyjnie, bez znaczenia. Część ludzi rzeczywiście będzie z zadowoleniem wpieprzać wigilijną kolację lub świąteczny obiad, zależy w jakim kraju i w jakiej cywilizacji mieszkają, bo przecież HALO HALO! Wigilia to zwyczaj tylko w niektórych państwach  kultury chrześcijańskiej. Część ludzi chlapnie sobie kieliszeczek czegoś mocniejszego po wigilii czy winko do obiadu, więc wesołym być przyjdzie im łatwiej i szybciej. A co życzyć komuś, kto będzie zmuszony spędzić je w samotności, w szpitalu, w rozpaczy, w ciemności, w ukryciu, w cierpieniu? Co można jej/jemu życzyć w te święta, skoro i tak wiadomo, że żadno z tych życzeń nie ma prawa ani szansy się spełnić? Jak mam życzyć osobie w żałobie wesołych świąt? Jak mam życzyć osobie w jej być może  ostatnich chwilach - zdrowia, szczęścia, pomyślności?? 

Jedyne co mi przychodzi do głowy w tym momencie to - spokoju i ukojenia.. A dla wszystkich zamiast życzeń, ten wiersz autorstwa Jana Kasprowicza.


Przy wigilijnym stole


Przy wi­gi­lij­nym sto­le

Łamiąc opła­tek świę­ty,

Po­mnij­cie, że dzień ten ra­do­sny

W mi­ło­ści jest po­czę­ty;



Że, jako mówi wam wszyst­kim

Daw­ne, od­wiecz­ne orę­dzie,

Z pierw­szą na nie­bie gwiaz­dą

Bóg w wa­szym domu za­się­dzie.



Ser­cem go przy­jąć go­rą­cym,

Na ście­żaj otwo­rzyć wro­ta —

Oto, co czy­nić wam każe

Mi­łość, naj­więk­sza cno­ta.



A twór­czych po­zba­wił się ogni,

Sro­mot­nie za­mknąw­szy swe wnę­trze,

Kto z bra­tem żyje w nie­zgo­dzie,

Dep­cąc orę­dzie naj­święt­sze.



Wza­jem­ne prze­ba­czyć winy,

Ko­niec po­ło­żyć uster­ce,

A z wal­ki wyj­dzie zwy­cię­sko

Wal­czą­ce na­ro­du ser­ce. 


(źródło: https://poezja.org/wz/Jan_Kasprowicz/23337/Przy_wigilijnym_stole)



wtorek, 12 grudnia 2023

Motto życia

******

Motto życia: oczekuj najgorszego ale miej nadzieję na najlepsze. Zawsze się sprawdzało, to co teraz poszło nie tak???

******

9 listopada, w czasie naszych wakacji na Karaibach, dopadła nas nagła wiadomość, że umarł Dziadek. Choć informacja bardzo nas zaskoczyła i raczej się jej nie spodziewaliśmy, nie byliśmy w szoku. Raczej pogodzeni z losem. Wiedzieliśmy, że kilka tygodni wcześniej Dziadek upadł w łazience i złamał sobie biodro. Natychmiast przeprowadzono operację, zainstalowano mu sztuczne biodro, ale on już tego nie wytrzymał. Wdała się jakaś infekcja, potem zapalenie płuc, nawet podobno covid. No i zmarł w szpitalu, cicho, spokojnie, na środkach przeciwbólowych, trzy miesiące przed swoimi 103 urodzinami. 

Na szczęście tuż przed wypadkiem Dziadek zdążył się zobaczyć z niemal całą rodziną, która w większości przyjechała z Australii. Specjalnie na tę okoliczność drałowaliśmy do South Yorkshire przez ponad cztery godziny tam i ponad cztery z powrotem, jednego dnia. Ale warto było. Pamiętam pożegnanie z Dziadkiem, przytulał mnie bardzo długo i mocno, potem trzymał za ręce, zupełnie jakby się domyślał, że to nasze ostatnie spotkanie. Na szczęście zdążył się pożegnać z nami wszystkimi. Wujek Brian (młodszy syn Dziadka) i jego żona Rena, dowiedzieli się o śmierci ojca już w samolocie powrotnym do Australii...

Pogrzeb odbył się w ubiegły piątek, 8 grudnia. Pomyślicie: co?? Miesiąc po śmierci? No tak tu jest, tutaj nie wyprawia się pogrzebu od razu, tak jak w Polsce. Tutaj musi minąć kilka tygodni i moim zdaniem tak jest jakoś lepiej. Lepiej jest się oswoić z myślą, okrzepnąć z nieobecnością, poukładać w głowie i w życiu. No i dać szanse całej rodzinie na spokojne przybycie w celu ostatniego pożegnania.

Cóż było robić? Rodzina z Australii musiała wsiąść w samolot i ponownie odbyć bardzo długą podróż do Anglii, przybył też wnuk z Hiszpanii z rodziną. Reszta rodziny, mieszkająca w UK miała łatwiej. Poza nami, a właściwie poza moim Chłopem. Otóż Chłop mój, od października pracuje tymczasowo we Francji i z tej Francji na pogrzeb Dziadka się wybierał. 

Plan był taki - w czwartek Chłop przyleci wieczorem do Manchesteru, skąd ja osobiście go odbiorę. Potem pojedziemy do mieszkania Dziadka i będziemy tam nocować, w piątek będzie pogrzeb, Chłop sobie wróci spokojnie do Francji w niedzielę rano, a ja do domu, do Edynburga. Dodam jeszcze, że w każdą stronę Chłop musi lecieć z przesiadką, bo bezpośredniego samolotu do miejsca przeznaczenia w okresie zimowym nie ma. 

Więc w czwartek wyjechałam sobie o godzinie 17:00 z duszą na ramieniu, bo zimno, bo ciemno, bo 420 kilometrów. W dodatku otrzymałam od Chłopa wiadomość, że samolot jest spóźniony, więc jest szansa że nie zdąży na przesiadkę. No ale mówię, trzymajmy się planu i co będzie to będzie. możNo ale jadę. W połowie drogi następna wiadomość - Chłop nie zdążył na przesiadkowy samolot i utknął w Paryżu. Cóż było robić. Ominęłam lotnisko i pojechałam prosto do Dziadka. kolejna godzina dwadzieścia w trasie. Przyjechałam o północy, wykończona. Gadałam po drodze z Chłopem więc wszystko wiedziałam na bieżąco. Air France zajął się przesiadkowiczami naprawdę solidnie, dostali nocleg w Hiltonie, paczkę z prowiantem na kolację, bo restauracja już zamknięta, cały zestaw toaletowy łącznie z piżamą i grzebieniem, i voucher na zakupy na lotnisku. Następnego dnia rano samolot miał wylądować w Manchesterze o 10 rano, więc nawet w korkach spokojnie dojechalibyśmy na czas do domu, żeby się przebrać i zdążyć na pogrzeb o 13:30. Taki był plan.

Miałam wyjechać na lotnisko o 9 rano, żeby sobie spokojnie dojechać zanim Chop przejdzie przez te wszystkie kontrole. Tuż przed wyjazdem otrzymuję jednak wiadomość, że samolot jest opóźniony. Nosz qrva. Najpierw pół godziny, potem godzinę, potem jeszcze trochę. Ale trzymam rezon, wciąż jeszcze mamy szansę zdążyć, może na styk ale jednak. Przebrałam się już w pogrzebowe ciuchy, ustaliłam z Chłopem, że jego garnitur, buty, koszulę, krawat i buty zapakuję do samochodu i najwyżej się w samochodzie przebierze. No i jak powiedziałam tak się też stało. Dojechałam na lotnisko najszybciej jak mogłam, złapałam Chłopa prawie w przelocie, po drodze jeszcze napatoczył się wypadek ale nawigacja na szczęście znalazła alternatywną drogę. Na pogrzeb Dziadka zdążyliśmy cztery minuty po rozpoczęciu...

Nadeszła niedziela. Spakowaliśmy się i wyjechaliśmy z samego rana, aby zdążyć na Chłopa samolot do Amsterdamu, skąd przesiadka do miejsca przeznaczenia. Wysadziłam go na lotnisku, pożegnałam i wyruszyłam w długą droge do domu. Miałąm stałe połączenie z Chłopem, więc już wkrótce dowiedziałam się, że oczywiście samolot jest spóźniony, ale nadal sporo czasu w Amsterdamie zostało na przesiadkę, tak że spoko. Oczekiwałam przecież najgorszego więc co jeszcze mogło się wydarzyć??

No i się wydarzyło. W Amsterdamie okazało się, że z powodu wiatru większość samolotów jest odwołana, w tym oczywiście Chłopa. Następny samolot w poniedziałek rano. Kłopot w tym, że praca, że samochód na płatnym parkingu, a w dodatku kazali Chłopu nadac bagaż podręczny (z jakim leciał) do luku bagażowego, a że to lot łączony to walizkę zobaczy dopiero na miejscu przeznaczenia. Czyli w poniedziałek po południu. 

Cóż miał biedny zrobić? Nie dość, że cały dzień w Amsterdamie to jeszcze jedynie z laptopem, telefonem i reklamówką z kanapkami na drogę. Na szczęście przewoźnik (tym razem KLM) wykazał się i tym razem. Czyli hotel, kolacja, podstawowe środki toaletowe, taksówka z powrotem i voucher na śniadanie na lotnisku. Poza tym kupił sobie na terminalu koszulke do spania, dezodorant, majtki i skarpety do przebrania, za które KLM zwrócił mu pieniądze, bo przecież nie miał ze sobą zupełnie nic.

W poniedziałek rano oboje oczekiwaliśmy, że jakiś piorun z nieba spadnie, huragan się zerwie czy po prostu Holandię nawiedzi tsunami i zmiecie wszystko z powierzchni ziemi. Ale nic się takiego nie stało, Chłop (z opóźnienie, a jakże!) doleciał najpierw do Paryża, a potem już na miejsce przeznaczenia. Gdzie na szczęście czekała na niego jego walizka.

I to właśnie z tej historii tytuł tego wpisu i pierwsze w nim zdanie. I jakoś tak oboje jesteśmy zgodni co do tego, że Dziadek to wszystko widzi, śmieje się pod nosem i mówi do Chłopa bez słów: "Znowu się spóźniłeś..."


Do zobaczenia Dziadku!

poniedziałek, 27 listopada 2023

RZONT

Wiecie, że na temat politykie się raczej nie wypowiadam, bo nie chcę wsadzać kija w mrowisko, za dużo się już z ojcem swoim wykłóciłam. Ale dziś muszę, muszę to napisać po tym co zobaczyłam w internecie. 

Otóż Pan Prezydęt właśnie nominował nowy RZONT. Spójrzcie tylko!


No i co widzicie? No dobra, na górze pinokio (z małej litery bo na dużą nie zasługuje), to normalne, bo to jego rzont. Co jeszcze? Więcej babek niż chłopów. OK, to zapowiadał wcześniej więc nie dziwi aż tak bardzo. Chociaż może powinno w tej partii mizogynów. Widzimy typowo polskie nazwiska jak Jarosińska, Łukaszewska, Krajewska czy Dmowska. Oraz takie trochę nie-polskie, jak Gajadhur czy Szynkowski Vel Sęk. 

Ale co jeszcze widzicie, mili moi? No co? To ja Wam powiem, co ja zobaczyłam na pierwsze rzucenie okiem. 

Małek - kojarzy się z malenizną, prawda? Z maleńkością taką, maciupciością, jak ten cały rzont.

Ozdoba - no ladny chłop, trochęmu ryj spuchł ostatnio od tego nachapywania się, ale kiedyś był powiedzmy że taki nomen-omen, no to go wzięli do ozdobienia wspólnej fotografii. Jako ministra-nie-wiadomo-czego

Szczucki - to od szczucia. Samo się to skojarzenie narzuca, nie muszę nic dodawać. 

Kosztowniak - Oj ten to będzie drogi. Szczególnie, że jako minister finansów pewnie dostanie najlepszą odprawę za parę dni.

Bojemska - że się niby boi? nie dziwię się, po tym jak ją do ministerstwa rodziny i polityki społecznej wsadzili.

Gembicka - że niby ma dużą gębę to będzie pyskować jak jej rolncy będą podskakiwać.

Warchoł - oesuuu, no nazwisko jak nazwisko, ale czemu się tak niezdwuznacznie kojarzy?

Szefernaker - dla mnie to brzmi jak szacher-macher. 

Szynkowski Vel Sęk - szynka i sęk nie bardzo idą w parze, no ale rozumiem, że jedno nazwisko po mamusi a drugie po tatusiu? Ale dlaczego Vel?? Żeby brzmiało zagranicznie, bo wtedy lepsze szanse na ministerstwo spraw zagranicznych? 

No miał tupet i poczucie humoru ten pan na KA, który sam, jak się przyznał, dla pana premiera ten gabinet układał. Tylko obywateli żal...



niedziela, 19 listopada 2023

Kolejny pierwszy raz

Pierwszy oddech, pierwszy ząbek, pierwszy krok, pierwszy zjedzony w całości kotlet, pierwsza piątka w szkole albo pierwsza dwója, pierwszy przyjaciel czy przyjaciółka, pierwsza miłość, pierwszy pocałunek i tak dalej i tak dalej. W pewnym wieku zaczyna nam się wydawać, że wszystko już widzieliśmy i wszystko zrobiliśmy, a to czego nie zrobiliśmy to trudno. Ale to nie w moim życiu. U mnie tych pierwszych razów jest całe mnóstwo i w dodatku często. Może ja jestem jakąś poszukiwaczką przygód? A może po prostu zauważam więcj niż niektórzy, czerpię z życia garściami i uznaję każde doświadczenie, dobre czy tragiczne, za naukę na dalszą część życia?  

Koniec wstępu, teraz przechodzimy do konkretów. Nie wiem, czy się chwaliłam, ale chyba nie, bo to nie jest duma chwalić się porażką, że dwa razy w życiu próbowałam oddać krew. Raz przed pandemią i raz w trakcie. Prawdę mówiąc, samej by mi to do głowy nie przyszło, bo wydawało mi się, że z niedoczynnością tarczycy nie można. Chyba kiedyś nie było można, ale okazało się, że teraz nie ma żadnego problemu. Poszłam za przykładem, bo nie mogę powiedzieć że za namową, mojego Chłopa. Otóż on oddaje krew od wielu lat i kiedy wtedy, w 2019 chyba roku, przyszedł do niego list, że w tym a w tym dniu odbędzie się copółroczna akcja w naszym miasteczku, zaczęłam się zastanawiać. No bo tak - oddajesz te prawie pół litra krwi i te pół litra musisz jakoś w sobie odbudować. No a jak odbudowujesz krew? Produkujesz nową, świeżą, nieskalaną, która miesza się z tą starą i ją jakby odmładza, co nie? Pomijając to że co ileś tam dni i tak wymieniamy wszystkie komórki w swoim ciele, dostarczenie sobie nowej świeżej krwi musi w jakiś sposób nas odmładzać. I teraz tak - patrzę na swojego Chłopa - on ma już ponad pięćdziesiąt lat, żadnych zmarszczek i w ogóle wygląda jak młodszy kolega swoich rówieśników, to musi być to! No i wydedukowałam, że ja też się chcę odmłodzić, a że mam grupę krwi najlepiej schodzącą na rynku to przy okazji komuś się jeszcze przyda, dodatkowy bonus! No i poszłam z Chłopem tez pierwszy raz. 

Nakłuli mi palec, sprawdzili hemoglobinę (z za niską się nie da oddać krwi), położyli na leżance, posprawdzali żyły i uznali, że tylko z prawej ręki się nada, bo lewa żyła jakaś felerna. Mnie to wszystko jedno, aby poszło. Porobili tam co mieli porobić, popytali co mieli popytać, umieścili igłę w żyle i sobie leżę i czekam. Po pięciu minutach wszystko OK, po dziesięciu pan zaczął kręcić nosem, po piętnastu zakręcił kurek i powiedział, że niestety, nie udało się. Ja że jak się nie udało, nie ma krwi? No jest, ale za mało, zaledwie 200 mililitrów a ma być 450-coś tam. No to ja że mi się nie spieszy, mogę sobie tu poleżeć, ale on że nie, bo tylko piętnaście minut to może trwać, po tym czasie już coś tam się dzieje i że nie można. Ech, trudno. Mówi, żebym się nie martwiła, że to pierwszy raz i czasami tak się dzieje, organizm się buntuje bo to nowa sytuacja. I że następnym razem powinno być OK.

Następny raz przyszedł za jakiś czas, to co z tego że w pandemii, procedura taka sama tylko że w maseczkach. Poszliśmy z Chłopem, nakłuli, sprawdzili hemoglobinę, położyli na leżance i wszystko to samo. Pięć minut dobrze, po dziesięciu minut pan zaniepokojony mówi, że niestety ale chyba następuje przedwczesne krzepnięcie i że musimy przerwać. I że niestety się nie udało. Znowu, taka sama sytuacja. Pytam dlaczego, przecież jadłąm, piłam, przyszłam na piechotę, czemu? A on, że może za mło zjadłąm, za mało wypiłam, może za wolno szłam, że doradzałby mi na przyszłość trochę szybszy chód przed oddaniem krwi, żeby pobudzić krążenie. I że być może jestem jedną z tych nielicznych osób, które po prostu nie mogą oddawać krwi, ale żebym się nie martwiła tylko spróbowała jeszcze za jakiś czas.

Czułam się niefajnie po tym ostatnim razie. Jakaś niepełnowartościowa. Chyba trochę zaczęłam się oswajać z myślą, że ja nie jestem zdolna do utoczenia za mnie tego przysłowiowego pół litra. Czyli jest źle, nie będę miała nowej krwi i nie będę młodsza, buuuuuu....

Jakoś tak się złożyło po tym, że kiedy odbywało się u nas honorowe krwiodawstwo, my ciągle byliśmy na wakacjach. Owszem, można się umówić w dowolnym terminie, ale to jest w centrum Edynburga, daleko, parkingu nie ma, niewygodnie, więc nam się po prostu nie chciało. Ostatnim razem, w czerwcu, byliśmy niedługo po Sri Lance i ja w uczciwości swojej powiedziałam pani dokładny termin wyjazdu i okazało się, że niestety zabrakło mi kilka dni, bo Sri Lanka to obszar zagrożony malarią i musi minąć cztery tygodnie a u mnie minęło trzy z małym hakiem. A mój Chłop po prostu pomylił daty i sobie bez problemu poszedł i się odmłodził. Te chłopy to jednak mają tupet! 

Więc gdy wróciliśmy z Karaibów i zobaczyłam list, że można się zapisywać na oddawani krwi, to od razu weszłąm na stronę i sobie zarezerwowałam termin. A Chłop nie, bo Chłop aktualnie jest we Francji więc pozostaje mu odmładzanie francuskim winem i ostrygami :-) Ale to temat na oddzielny wpis, więc nie będziemy się teraz nad tym rozwodzić. 

Wiedząc, że mam termin na niedzielę, zaczęłam się niepokoić już w czwartek, bo czułam się odwodniona i nijak nie mogłam się nawodnić. A muszę Wam powiedzieć, że odwodnienie owszem, sprawdzam za pomocą wysuszonych ust, ale przede wszystkim za pomocą koloru sików. No więc piłam i piłam, a siki ciemne i ciemne. Myślę, może to po wakacjać odtrucie alkoholowe następuje czy coś. Zrobiłam sobie dżin z tonikiem w czwartek, a potem w piątek, żeby zredukować stres odtruwania, nieprawdaź ;-) W dodatku zaczął mnie boleć kark, to a hinina zawarta w toniku z dżinem wiadomo, że działa przeciwbólowo, więc z podwójną korzyścią sącząc powoli drinka postanowiłam, że sobota będzie dniem ostatecznym na nawodnienie a potem niech się dzieje co chce. 

W sobotę zrobiłam sobie sok warzywny w składzie: jabłko, marchewka, seler naciowy, parę liści jarmużu, kilka liści rzymskiej sałaty, cukinia (!) i kawałek świeżego imbiru. Dziwne, ale nie powiem, że niedobre, raczej powiem że dobre ale zastanawiająco ciekawe. Dodatkowo przez cały dzień sączyłam powoli wodę z butelki z rurką. nic dziwnego bo codziennie tak robię, ale tym razem robiłam to bardzo świadomie, raczej stawiając na jakość picia niż na ilość. I kiedy przyszła niedziela, czyli dzisiaj bo piszę na bieżąco), wypiłam sobie poranną szklankę wody z miodem i octem jabłkowym, potem mój wielki kubeł kawy z mlekiem, którą nazywam kapucinem, potem szklankę wspomnianego soku warzywnego, zjadłam śniadanie składające się z kromki chleba z masłem i grubymi plastrami Cambozoli (ser z niebieską pleśnią) i popiłam herbatą, to po tym wszystkim w końcu moje siki miały kolor pożądany czyli prawie przezroczysty. I to był znak że nawodnienie zostało przeprowadzone pomyślnie.

Denerwowałam się przed wyjściem zdając sobie sprawę, że to jest ostatnia próba i że gdy będzie powtórka z rozrywki to raczej mnie już nie zaproszą na tę darmową sesję odmładzania. No ale poszłam. Pamiętając rady pana z ostatniej sesji, szłam szybko, chwilami biegłam, popijając łyka wody co kilka minut. Nie zziajałam się bo było z górki, ale czułam sie rześko i fajnie. Ta sama procedura, pytania, kwestionariusz, blablabla, nakłucie palca, hemoglobina 15,7. Aż się przestraszyłam, że za dużo, zle pani się uśmiechnęła i powiedziałą, że raczej całkiem w porządku. 

Pod spodem - palec z hemoglobiną. 

Potem na leżankę, prawa ręka, podłączanie, upuszczanie krwi, co chwilę spoglądam na zegarek. Po pięciu minutach pani podchodzi i mówi, że ładnie jest, już ponad połowa i zaraz koniec. O, coś nowego! Myślę, kurde, może dasz radę, krwio jedna. Ale profilaktyczne zdjęłam szybko nogę z nogi (bo przypomniałam sobie, że mi pan ostatnim razem powiedział, żeby nie krzyżować nóg bo się blokuje przepływ krwi), zaczęłam kręcić stopami, machać palcami w lewej ręce i w ogóle taka uprawieć zespół niespokojnych nóg. Nie wiem, czy to pomogło czy nie, ale po dziesięciu minutach, a wiem bo przecież cały czas sprawdzałam, pani popatrzyła na worek i powiedziała, że prawie już, po czym urządzenie zaczęło pikać i pani odłączyła mnie od aparatury pytając jaki chcę soczek do picia - jabłkowy czy pomarańczowy. Wybrałam jabłkowy i kiedy go dostałam, zapytałam pani ile dokładnie krwi mieści się w tych workach z krwią. Otóż dokładnie to jest 476 mililitrów, powiedziała pani podając soczek. 

A na koniec każdy wybiera sobie batonika albo ciasteczko i ja sobie wybrałam wegańskiego KitKata, chociaż staram się bojkotować olej palmowy, ale chciałam spróbować a poza tym miał więcj batoników niż zwykły KitKat :-)

KitKat wegański - dla mnie nowość, całkiem smaczny. Chociaż nie wiem jak smakuje normalny bo jadłam tylko kilka razy w życiu więc nie pamiętam.

A teraz piszę to bo jestem szczęśliwa, że udało mi się w końcu oddać krew, być może uratować komuś życie a na pewno się odmłodzić. Już czuję jak mi się zmarszczki prostują! A na obiad zrobię sobie wielkiego półkrwistego steka!

A na koniec bohaterka dzisiejszego opowiadania, czyli moja prawa żyła :-)


Byłoby mi miło, gdyby ten post zachęcił któregoś(którąś) z Was do oddania krwi. Ja się nie zniechęciłam i za pół roku zrobię to znowu, mam nadzieję że tym razem znowu skutecznie. 




piątek, 17 listopada 2023

Nie zawsze jest tak pięknie jak by się chcialo

Witam po pierwszych posiedzeniach nowego Sejmu RP. Czego komentować w ogóle nie będę bo to jest post o tym jak nie wszystko jest tak piękne jakby się chciało a nie o polityce. To jest pierwszy post po powrocie z wakacji i chcę Wam coś o tym opowiedzieć. 

Jest wiele najgorszych rzeczy do zrobienia po powrocie z wakacji. Wszystkie są tak złe, że nie umiem ich sklasyfikować. Na przykład powrót z lotniska. Jak jest blisko to jeszcze pali licho, ale jak daleko to jedzie się i jedzie, czasami pada deszcz, czasami są korki na autostradzie, no masakra. Potem wraca się do zimnego domu, a jak lato to do gorącego, w ogródzie albo kwiatki uschły albo zgniły albo je coś zeżarło. Lodówka albo pusta albo coś w niej zdechło. No i to wypakowywanie, wynoszenie, pranie, rozwieszanie, układanie, no nie, to ponad moje siły aktualnie. A do tego wszystkiego na sam koniec dochodzą zdjęcia, najczęściej w ilościach kilkuset tysięcy sztuk, robione na trzech telefonach, ajpadzie i aparacie i to wszystko trzeba zgrać i uporządkować. I wiecie co? Tak zupełnie na rzekór wszystkim i wbrew samej sobie postanowilam pokazać Wam dzisiaj nie te najlepsze, najpiękniejsze, najbardziej pocztówkowe fotografie, ale takie, do któych się ustawiasz godzinę w trakcie robienia, wysilasz z kątem padania światła, żeby wszyrzymać oddech, ustawić ostrość i co tam jeszcze, a wyszło jak wyszło. No to takie zdjęcia z moich wakacji dziś ujrzycie.  Ale co Wam będę opowiadać, zobaczcie sami! 

To jest St Marteen. 


To jest Bird Island, czyli Wyspa Ptaków, Antigua. 



To chyba Antigua. 



To chyba Barbados.


St Marteen. 



Ciężko powiedzieć, ale sądząc po po pozycji to może być St Lucia. 


Zachód słońca na oceanie Atlantydzkim. 

Jak powyżej.  

To na pewno Barbados. 

Halloween Party na statku. 

Jak wyżej. I nie, to nie my :-) 

W jednym z tuneli na Gibraltarze. 

To jest na katamaranie, czyli St Lucia. 

Kajakowanie - Antigua. 

Degustacja rumu Mount Gay - Barbados . 

Gran Canaria. 

Skała Gibraltarska. 

To jest St Lucia. 

St Lucia jeszcze raz. 

To jest definitywnie Las Palmas. Na Gran Canarii. 

To miało być pocztówkowe zdjęcie z Barbadosu. 

Ogród Botaniczny, Guadeloupe. 

Ten sam ogród tylko zwierzę trochę inne. 

A na koniec dwie wisienki. Chłop na katamaranie - Numer 2.

A to ja pijąca rum punch (po polsku chyba poncz rumowy) na Wyspie Ptasiej, Antigua. Absolutny faworyt i Numer Jeden na najgorsze zdjęcie z wakacji. Nie pytajcie... 


Jak się bardziej ogarnę to pokaże parę normalnych zdjęć i też opowiem coś oo tych moich wakacjach. A na razie kończę, bo Migusia się domaga pieszczot i ciężko mi się pisze jedną ręką, zwłaszcza jeśli chodzi o polskie znaki. Pozdrawiam serdecznie. 

piątek, 27 października 2023

Słowo wyjaśnienia, czyli dlaczego nie mogę się z niczym wyrobić.

Ostatnie dwa tygodnie były dla mnie jakby ich nie było. Wszystko zwaliło mi się na łeb i sama nie wiem jak to przetrwałam. A właściwie wciąż przetrywam, przetrywuję, przetrwowuję? Ha ha, to musi być jedno z tych słów :-) Mogłam napisać, że wciąż trwam, ale to nie oddałoby dokładnie tego znaczenia czyli tego co mam na myśli. 

Otóż Chłop dostał w pracy propozycję wyjazdu do Francji na parę tygodni, a zdarzyło się to już na początku października, więc wszystko trzeba było zorganizować przed wyjazdem, który odbył się w piątek 13-go. Właściwie to on nie organizował tylko mu wszystko z pracy załatwiali, on musiał tylko sprawdzać i zatwierdzać takie rzeczy jak mieszkanie, przelot, wypożyczenie samochodu itepe. I kiedy wszystko już miał zorganizowane, wypalił z propozycją czy ja bym jednak nie pojechała z nim na tych pierwszych kilka dni. Do mnie dużo nie trzeba mówić - gadasz i masz. Rzuciłam się na stronę najwspanialszego przewoźnika powietrznego zaczynającego się i kończącego na R i zamówiłam najtańszy bilet na ten sam lot. Musielibyście nas widzieć - Chłop wyposażony w walizę, walizkę i małą walizeczkę, priorytety, fast traki, wykupione siedzenie, a ja z partyzanta, z plecaczkiem i na siedzeniu jakie dali, czyli bele jakim i oczywiście z dala od Chłopa. No ale że lot krótki to przeżyłam. Z tym że samolot miał ponad dwie godziny opóźnienia, a gdy już wyruszył to stał przed pasem startowym z czterdzieści minut. Przypadek? Nie sądzę. W końcu to Ryanair, i w końcu piątek trzynastego. 

Po wylądowaniu w Nantes jakoś udało nam się dotrzeć do naszej wypożyczalni samochodów, pobrać Citroena za jakiego zapłaciła Chłopa firma i wyruszyć w drogę na miejsce docelowe, czyli St Nazaire. Jesssu, co to była za przygoda! Nieznany samochód, nieznana trasa, w dodatku po odwrotniej stronie ulicy, raz zjechaliśmy w nie ten zjazd co trzeba, ale cali i zdrowi zajechaliśmy gdzie trzeba. 

Mieszkanko okazało się całkiem fajne, jedyne czego w nim nie było to normalnych kubków do herbaty. I herbaty. Za to był ekspres do kawy z kawą i kubeczkami do kawy. Takimi małymi, że cappuccino musiałam pić z miski do płatków. Oni tak podobno też robią ci Francuzi, jeśli już chcą cappuccino w domu. Ale raczej nie chcą bo to profanacja kawy. No więc tak profanując piłam tę cappuccinę z miski, a herbatę robiliśmy sobie w garnku i rozlewaliśmy do tych małych kubeczków. Nie można się dziwić więc,  że pierwszym priorytetowym zakupem okazały się normalne kubki do herbaty. Ja Wam tę Francję jeszcze opiszę, teraz tylko zagajam żeby się wytłumaczyć dlaczego dwa tygodnie mi minęły jakby ich nie było. 

Spędziłam w tej Francji cały weekend, nie mogąc uwierzyć, że zostawiam Chłopa samego. W poniedziałek rano wróciłam do domu, do Miguni, do pracy. I się zaczęło. Życie miałąm tak zorganizowane przez innych ludzi, że nie miałam już czasu na nic. Ani filmu obejrzeć, ani do kina pójść, Udało mi się usiąść na chwilę przed telewizorem w zeszła niedzielę a i tak nie za długo bo się zrobiła późna noc i trzeba było iść spać. Grałam mecze badmintona, karmiłam świnki morskie, opiekowałam się wnuczką przez tydzień i choć było to zajęcie bardzo fajne i satysfakcjonujące to jednak bardzo wyczerpujące. Ja się chyba nie nadaję na bycie bapcią. Jak inne bapcie to robią? Ja nie mam czasu ani na gotowanie (McDonald przychodzi z pomocą) ani na sprzątanie na bieżąco (posprzątam jak dziecko wóci do domu), ani nawet na kąpiel (umyję się jak pójdzie). Kawę piję zimną nawet. A mała nie jest wcale wymagająca i już ma cztery lata i z powodzeniem się sobą zajmuje. To co ja robię nie tak?

To był pierwszy tydzień, a ten obecny wcale nie lepszy. Bo otóż, mili moi, musiałam zrobić to wszystko czego przy dziecku nie zrobiłam, czyli sprzątanie, pranie, gotowanie, to jeszcze zostałam obarczona dodatkowym obiążającym obowiązkiem pakowania się na wakacje. No bo nie powiedziałam Wam, że Chłop pojechał do Francji pod warunkiem że nie każą mu rezygnować z zaplanowanego wcześniej urlopu. Nie kazali, a nawet zapłacili za jego podróż do domu i z powrotem do Francji po wakacjach. No i  wczoraj w nocy, kiedy wszystko miałam już porobione i zaczęłam się niecierpliwić w oczekiwaniu, okazało się że w czasie, kiedy Chłopa samolot miał startować do Edynburga, on (ten samolot znaczy) jeszcze nawet z tego Edynburga nie wyleciał. I znowu niemal trzy godziny opóźnienia, a Chłop zamiast o północy był w domu o czwartej nad ranem. A wakacje już jutro z samego rana! 

A ja zamiast się pakować, piszę tutaj do Was, żebyście nie czekali bo przez następne dwa tygodnie żadnego wpisu nie będzie. Może na Fejzbuku i Insta coś mi się uda wstawić po drodze, ale tylko przez pierwsze dni i może kilka ostatnich. Bo - i tu już muszę to powiedzieć - wybieramy się w podróż przez Atlantyk! Wylatujemy jutro wcześnie rano z Manchesteru, do którego musimy dojechać a to jest ponad cztery godziny, więc musimy zacząć koło północy. Lecimy na Majorkę, a stamtąd prosto na statek i na Gibraltar, potem na Wyspy Kanaryjskie, a stamtąd już prosto na Karaiby! I wracamy po 16 dniach samolotem z Barbadosu.  

Jest już prawie szósta wieczorem, jestem wykończona, nic nie jest zrobione, nic nie jest spakowane. Idę się zabić!

Żartowałam. Kończąc pozdrawiam, do poczytania jak wrócę, czyli prosto na pierwsze posiedzenie nowo wybranego sejmu Rzeczypospolitej Polskiej. Niech się dzieje!



środa, 18 października 2023

I po wyborach.

Miałam napisać coś innego, bo byłam we Francji i chciałam się pochwalić, ale zdecydowałam, że Francja poczeka a ta sprawa czekać nie może bo się może przedawni. 

Nie wiem czy kiedyś wspominałam, że moja rodzina jest podzielona. Mówię tu o najbliższej rodzinie, w znaczeniu mama, tata i siostry wraz z małżonkami i dziećmi. Moich własnych dzieci nie liczę, bo wyjechały z kraju jako dzieci i zupełnie nie mają pojęcia o co tam chodzi, z wyjątkiem kiedy jadą w odwiedziny do babć, gdzie słuchają i obserwują. Więc jakby policzyć rodziców i siostry z ich dziećmi i mężami oraz mnie, ale bez dzieci, to ten podział wychodzi jakoś tak niezupełnie po połowie, bo 10 do 1. Czyli, jak to powiedział pewien pan w pewnej "debacie" tydzień temu - siła ryżego na jednego. I tym jednym jest, niestety, mój ojciec.

Zagorzały wielbiciel Kaczyńskiego, wyznawca religii pisu (nie będę pisała wielką literą bo uważam, że nie warto), zawzięty tępiciel Tuska i PełO - no bo przecież PełO nadal wszystko rujnuje, nieprawdaż, oraz oświecony mądrością naczelnej telewizorni Rzeczypospolitej Polskiej, czyli tefałpe, razem z jej córką infą, udał się był ten mój ojciec w niedzielę do lokalu wyborczego żeby zagłosować na jedyną praworządną i sprawiedliwością kapiącą partię. Trochę mi go szkoda, bo do samego końca miał nadzieję, że jego ukochani wygrają wybory, w sumie jakby tak popatrzeć na liczby to jednak wygrali. A tu taki zonk!

Celowo nie opowiem tutaj o swoich przemyśleniach wyborczych, o moich nadziejach i obawach, wszystko to możecie wysłuchać sobie w internetach wypowiedziane cudzymi ustami. Powiem tylko, że nie głosowałam. Nie głosowałam, odkąd wyjechałam z kraju, a to już 19 lat. Uznałam bowiem, że skoro tam nie mieszkam, nie płacę podatków, nic poza rodzicami i siostrami mnie tam już nie trzyma, to nie czuję się fair decydować o losie rodaków mieszkających w Polsce. I zawsze miałam taką smutną myśl, że być może tego mojego głosu właśnie zabrakło... No ale teraz miarka się przebrała, już wiosną zdecydowałam, że skoro jestem wciąż Polką i posiadam prawa wyborcze, to sobie z nich skorzystam. Zrobiłam sobie śliczne zdjęcie paszportowe, pozbierałam wszystkie, wydawałoby się, potrzebne dokumenty i udałam się do konsulatu Rzeczypospolitej w Edynburgu w celu wyrobienia nowego polskiego paszportu, bo stary mi się już dawno skończył. No i dupa! Okazało się, że nie tylko nie mogę wyrobić nowego polskiego paszportu, ale w ogóle nie mogę nic wyrobić, bo wyszłam za mąż i zmieniłam nazwisko w UK, a w polskim USC nadal figuruję jako mężatka kogoś innego z innym nazwiskiem. Nie tylko oszustka, ale jeszcze bigamistka!

Na szczęście miła pani prawniczka w konsulacie powiedziała mi ze szczegółami co mam zrobić, żeby szybko i sprawnie poszło. Czyli najpierw zarejestrować rozwód w polskim urzędzie stanu cywilnego, potem zarejestrować nowe małżeństwo i zmienić nazwisko w polskim urzędzie za pośrednictwem konsulatu, a potem już śmiało wyrobić paszport. Góra dwa-trzy miesiące. Spoko. Zadzwoniłam do polskiego stanu urzedu cywilnego, porozmawiałam z kierowniczką, która potwierdziła wszystko to co powiedziała pani w konsulacie, wydobyłam potrzebny dokument ze szkockiego sądu. Żeby wszystko załatwić jak najszybciej, poprosiłam byłego małża mieszkającego w Polsce, żeby przetłumaczył ten dokument i zaniósł go do USC (troch go zatkało, że rozwód nie został zarejestrowany ale cóż). Zgodził się no to myślę OK, do października powinnam mieć paszport. Jak się okazało, czekam do dzisiaj. Nie będę się rozwodzić nad zawiłością proceduralną, powiem tylko że Polska to bardzo skomplikowany kraj i nic nie idzie łatwo ani szybko. Poza jednym - szybko i łatwo to ludzie z nerw wychodzą :-)

W każdym razie, jak to piszę, dostałam zawiadomienie że już jestem rozwiedziona po dziesięciu prawie latach. No to mogę załatwiać paszport, za jakieś pół roku pewnie będzie. Przepraszam za dygresję, ale chciałam wytłumaczyć dlaczego nie głosowałam. 

Wracamy do wyborów. W moim mieście rodzinnym zagłosowano tak jak w całym województwie, a w województwie tak jak w całej zachodniej stronie Polski. Kiedy ojciec się dowiedział, wpadł w szał i już z tego szału nie wyszedł, przynajmniej do wczoraj. I pewnie już z niego nie wyjdzie. Mój ojciec ma totalnie wyprany mózg, nic do niego nie dociera. Dzwoniłam wczoraj do mamy, rozmawiamy sobie o tym i o tamtym i o wyborach oczywiście też. Tato z drugiego pokoju usłyszał. I zamiast "Cześć córko, co tam słychać?" usłyszałam mniej więcej:
- Taka sama popierdolona jak jej matka! Zobaczycie za chwilę co się będzie działo, bezrobocie wzrośnie, inflacja wzrośnie, zamiast 14 złotych na godzinę to młodzi będą zarabiali 4 złote za godzinę a my z głodu pozdychamy! 
Na to ja:
- A gdzie ty to usłyszałeś, kto wam takie rzeczy opowiada?
Na to mama:
- Jak to gdzie? Tego tefałpe słucha od rana do nocy, już mu mózg całkiem wyżarło. 
- Ja tefałpe a ty ten pojebany tefałen i tefałen, tam kłamią aż się słuchać nie da! - biadoli ojciec - Jak za Kaczyńskiego było dobrze, czternaście pińdziesiąnt za godzinę się teraz zarabia a za Tuska co? Cztery! Tylko kradli, całą Polskę wysprzedali! A Tusk jaki złoty puchar dostał od Putina za to że szpiegowali, do Rosji chcieli nas sprzeadć z tą całą Merkel!
- Tato, jaki złoty puchar, jaka Merkel? - wtrącam się - Merkel już od wielu lat nie rządzi tak samo jak Tusk, a ci z twojego pisu tyle nakradli i dalej kradną, że twoje wnuki będą to do śmierci spłącać. 
- Jakie kradną? A kto tyle ludziom nadawał? Za Tuska to ludzie grosze zarabiali a teraz co? Cztery pięć tysięcy!
Nie wytrzymałam.
- Jak tak liczysz to pewnie pamiętasz że za Tuska chleb kosztował złotówkę a teraz płacisz pięć! Telewizor za Tuska sobie za sześćset złotych kupiłeś a teraz trzy tysiące. I paliwo za Tuska kosztowało dwa złote z teraz płacisz siedem! (blef :-))
Na to ojciec już argumentu nie znalazł. Wycofał się na z góry upatrzoną pozycję do swojego pokoju z tefałpe. Musielibyście zobaczyć triumfalną minę mojej mamy.

A u Was, jak tam po wyborach?

piątek, 6 października 2023

To już trzy miesiące

Dzisiaj minęło dokładnie 3 miesiące od kiedy Tiguś umarł. Nie potrafię jeszcze o tym opowiedzieć, takie wspomnienia jak dziś rozrywają serce. 

Właścicielka krematorium prowadzi na swojej stronie księgę pamięci, mój wpis o Tigusiu jest tutaj (link), jest po angielsku ale jak ktoś chce to może sobie przetłumaczyć w google. 


Tyle zostało z Tigusia. 



Certyfikat kremacji

Kamyk, który znaleźliśmy na plaży czekają na kremację



To jest urna, do której włożyliśmy prochy Tigusia. Do urny dołączona była kartka poniżej. 


Jeśli nie znacie angielskiego, to poniżej przeczytajcie moje własne popełnione w tym momencie tłumaczenie:

Gdy umiera zwierzę, które było ci na tym świecie szczególnie bliskie , wyrusza ono w drogę do Tęczowego Mostu. Są tam zielone wzgórza i łąki dla naszych specjalnych przyjaciół, żeby mogły się bawić i biegać do woli. Jest tam mnóstwo jedzenia i krystalicznie czystej wody, zawsze świeci słońce i nasi przyjaciele czują ciepło i komfort. Zwierzętom, które były chore i stare, zostaje przywrócone zdrowie i młodzieńczy wigor. Te, które były skrzywdzone lub okaleczone, zostają uleczone i poskładane na nowo, tak jak zapamiętaliśmy je w naszych wspomnieniach i snach. Są szczęśliwe i zadowolone i nic im nie brakuje, z wyjątkiem jednej małej rzeczy. Każde z nich bowiem bardzo tęskni za kimś specjalnym, za tym jedynym, za tym kogo pozostawiły za sobą. Zwierzaki bawią się więc razem i biegają wspólnie w nieskończoność, do czasu kiedy przyjdzie dzień, kiedy jedno z nich nagle się zatrzyma i spojrzy w dal.  Jego jasne oczy patrzą w skupieniu, jego pełne entuzjazmu ciało zadrży. Gwałtownie oderwie się od grupy, przelatując niemal nad zieloną trawą, szybko, coraz szybciej, jak błyskawica... Już wiesz, że zostałeś(aś) zauważony(a) i kiedy ze swym szczególnym przyjacielem w końcu się spotkacie, łączycie się w radosnym zjednoczeniu, aby nigdy już się nie rozdzielić. Pocałunki szczęścia spadają na twoją twarz, twoje ręce pieszczą ukochany łepek i jeszcze raz spoglądasz w ufne oczy swojego zwierzęcego przyjaciela, które tak dawno zniknęło z twojego życia, ale nigdy z twojego serca. A potem RAZEM przechodzicie przez Tęczowy Most....   


A teraz płaczcie...


czwartek, 5 października 2023

Zapomniane wiersze

Nie mam dzisiaj głowy do pisania, więc opublikuję sobie sobie dwa wiersze.

Grzebiąc w szufladzie w ostatni weekend znalazłam starą pożółkła kartkę w kratkę z rękopisem po obu stronach. Zupełnie nie pamiętałam, że je napisałam, ale to przecież moja kartka i moje pismo. Nawet  patrząc na datę nadal nie jestem w stanie sobie przypomnieć w jakich okolicznościach ja to napisałam. 

Wrzesień/październik 1996. Moje młodsze dziecko miało ledwo ponad rok. Zaczęłam pierwszą w życiu pracę. Kurde, niby powinnam być w najlepszym okresie życia, dom, dzieci, praca. Czyżby zdarzyło się coś, co całkowicie wyparłam ze świadomości? Jak to piszę to coś mi zaczyna świtać. Tak, to musiało być to, bo nic innego w tamtym okresie nie wzbudziłoby we mnie takich emocji. 

Taki obrazek. Ja stoję z dzieckiem na ręku, drugie dzieko bawi się po drugiej stronie pokoju, nie jestem pewna czy to widziało, może kiedyś zapytam. O coś musiało pójść bo krzyczymy na siebie z eksmałżem (*bardzo lubię tę nazwę: małż od małża czyli czegoś obślizłego, obrzydliwego). I ja tak stoję z tym dzieckiem na ręku, od słowa do słowa jest coraz głośniej, w końcu kulminacyjny trzask i jego łapa ląduje na mojej twarzy. Ale nie tak z plaskacza, jak to się teraz mówi, tylko z odwrotnej dłoni. Jedyne co pamiętam, że wrzuciłam mu prawie to biedne dziecko w ramiona i wybiegłam do łazienki, gdzie się zamknęłam i płakałam. Długo płakałam, nie wiem nawet czy wyszłam z tej łazienki przed nocą. Kibel mieliśmy osobno więc luz. 

Nie wiem ile czasu się nie odzywałam, pewnie nie za długo bo ja nie umiem w "ciche dni". Ale wiem jakie były moje pierwsze słowa do niego: "To był twój pierwszy i ostatni raz. Jeśli jeszcze raz to zrobisz to odejdę". 

I tak to wtedy było...





Wiersze ida na stronę z wierszami. A te zdjęcia publikuję tu jako dowód, że są moje, na wypadek gdyby jakaś paniusia znowu zdecydowała się je wykraść i zamieścić gdzieś jako swoje. 

wtorek, 3 października 2023

O książkach i serialach z rodzaju fantastycznych.

Tak mnie naszło dzisiaj, a wezmę i sobie zobaczę co ja tam nawymyślałam okrągłe dziesięć lat temu. Zaglądam i patrzę, niemal dokładnie co do dnia w 2013 roku ukazał się TEN (link) tekst.

Jeżeli napisałam to dziesięć lat temu, to znaczy że mój Kindle ma już 10 lat! Sprawdzam. Nie jest trudno, bo Amazon pokazuje wszystkie zamówienia od początku istnienia konta. Ha! Kupiłam go w 2018 roku, więc nie jest jeszcze taki stary. Czyli w 2013 musiałam mieć aplikację Kindle na Ajpadzie. Tak, tak to na pewno było, czytałam wtedy na Ajpadzie i pamiętam jak mi parę razy na pysk spadł gdy mi się oczy przy czytaniu w łóżku zamknęły. Ha ha, z Kindlem nie ma takich problemów, bo mniejszy i lżejszy. No i właśnie, co to ja chciałam... 



Zaczęło się od Diuny. Czyli filmu Denisa Villeneuve z 2021 roku, który obejrzałam z wielkim zachwytem, bo film jest naprawdę monumentalny, z przepięknymi zdjęciami, poruszająca muzyką, nakręcony ciekawie i z rozmachem. Ciężko mi było zapamiętać wszystkie imiona czy nazwy, bo postaci było dużo, ale historia opowiedziana sprawnie i bez zbędnych wątków pobocznych. Wybierając się do kina wiedziałam, że była kiedyś taka gra komputerowa, że były jakieś książki, ale nic poza tym. Kilka dni po obejrzeniu filmu w kinie Chłop "zmusił" mnie do obejrzenia starego filmu "Dune" (czyli Diuna po polsku) z 1984 roku, bo akurat pokazał się na Amazon Prime. 

Jesssu, co to była za męczarnia, połowę przespałam, drugą połowę prześmiałam. Pod względem efektów specjalnych nawet nie porównywałam z nową wersją, bo wiadomo, że technologia teraz jest w milion lat świetlnych do przodu, ale zestawiając z innymi filmami science fiction czy nawet przygodowymi z tego samego roku to stara Diuna to po prostu śmiech żenady. Chcecie dowodów? Terminator, Indiana Jones i Świątynia Zagłady, Pogromcy Duchów (Ghost Busters), 2010 Odyseja Kosmiczna, Gremliny rozrabiają, czy słynny horror o Freddim Krugerze - to wszystko filmy wydane w 1984 roku. Dla porównania dodam, że wszystkie trzy oryginalne części Star Wars (Gwiezdne Wojny) wyszły przed 1984 rokiem (1977, 1980 i 1983), świetny film Alien (Obcy) powstał w 1979 roku, wzruszający E.T. Spielberga w 1982 roku i w tym samym roku powstał również jeden z najlepszych filmów sci-fi wszechczasów Blade Runner (łowca Androidów) Ridleya Scotta. Tak więc co się stało z Diuną? A cholera go wie. Ale nowy film zaciekawił mnie na tyle, że postanowiłam przeczytać wszystkie książki. 

No i tu przechodzimy płynnie do Kindla. Wynalazłam sobie w internecie i zamówiłam wszystkie książki w temacie napisane przez Franka Herberta, czyli:  Dune (Diuna), Dune Messiah (Mesjarz Diuny), Children of Dune (Dzieci Diuny), God Emperor of Dune (Bóg Imperator Diuny), Heretics of Diune (Heretycy Diuny) i Dune Chapterhouse (Kapitularz Diuny). Pierwsza książka poszła mi szybko, każda kolejna już coraz gorzej, ostatnia bardzo mi się dłużyła, ale dla kompletności zmęczyłam jeszcze dwie wydane po śmierci Herbarta: Hunters od Dune (Łowcy Diuny) i Sandworms of Dune (Czerwie Diuny - bleee jaka okropna polska nazwa!). I jak już kończyłam pocić się nad ostatnią historią o Diunie, Apple TV wypuściło serial Foundation (Fundacja) na podstawie książek Isaaka Asimova. 

Postanowiłam oczywiście przeczytać. Na pierwszy rzut poszła oryginalna powieść Foundation (Fundacja), potem w kolejności Foundation and Empire (Fundacja i Imperium) i Second Fundation (Druga Fundacja). A potem dowiedzialam się, że Asimov napisał także prequele czyli Prelude to Foundation (Preludium Fundacji) i Forward the Foundation (Narodziny Fundacji), aby wyjaśnić nam rzeczy o które chcialibyśmy zapytać po przeczytaniu trzech książek. Po czym wróciłam na tor linii czasu i przeczytałam Foundation's Edge (Agent Fundacji) i aktualnie kończę czytać Foundation and Earth (Fundacja i Ziemia). 

No dobrze, pochwaliłam się Wam co czytałam/czytam, ale dlaczego to wszystko jest takie dziwne? Dlatego że ja nigdy nie czytałam science fiction, nie lubiłam science fiction i science fiction mnie nudziło. Wolałam i nadal wolę fantasy, jak Lord of the Rings, który jest dla mnie najlepszą trylogią wszechczasów, koniec i kropka. Ale czytając Diunę, zaczęłam dostrzegać dużo podobieństw świata przedstawionego i postaci do tych pokazanych w Gwiezdnych Wojnach. No a gdy doszło do czytania Fundacji, to zdałam sobie sprawę, że praktycznie wszystko co widzicie na ekranie w postaci filmów czy seriali fantastyczno-naukowych opiera się na Fundacji Asimova. Nie tylko Gwiezdne Wojny i Diuna mają elementy z Fundacji, ale wiele wiele innych. Ale co te serię wyróżnia, i prawdopodobnie dlatego mnie tak zaciekawiła, jest to, że świat przedstawiony opiera się wyłącznie na ludzkości. W Fundacji nie ma Ufoludków, Obcych, Cosiów, I-Tich, sa tylko ludzie różnych ras, którzy rozprzestrzenili się po całej Galaktyce podczas podboju kosmosu. I chyba (ups!) roboty, ale tego tak na pewno jeszcze nie wiem, więc nie psujcie mi przyjemności spojlerując zakończenie. 

A co do serialu Foundation na platformie Apple TV to mam wciąż mieszane uczucia, bo prawie nic co się dzieje na ekranie nie dzieje się tak jak w książkach. Ale to nic, przyjmuję to na klatę i z otwartą głową, bo serial co prawda oparty jest na literaturze luźno, ale został nakręcony z rozmachem, świetnymi efektami specjalnymi, dużą dozą oryginalności i świeżości, a przez to prawdopodobnie jest  bardziej przystępny dla dzisiejszego, młodego widza.  

Koniec :-)

piątek, 29 września 2023

Doniesienia prasowe - Lament nad wyciętym drzewem

Pamiętacie? Kiedyś w piątek zamieszczałam cykle humorystyczne, jak „Humor z zeszytów szkolnych,” „Piątkowe boków zrywanie” czy „Humor na weekend”. Teraz postanowiłam piątki traktować trochę poważniej i dlatego prezentuję Wam nowy cykl „Doniesienia prasowe”. Powód jest prosty, po prostu przeczytałam szokującą nowinę o której rozpisują się w Brytyjskich mediach i postanowiłam się nią podzielić, bo w polskiej prasie o niej z pewnością nie przeczytacie, a w każdym razie nie będzie łatwo.


Policja prowadzi dochodzenie w sprawie celowego wycięcia jednego z najbardziej znanych drzew w Wielkiej Brytanii, które prawdopodobnie zostało ścięte w wyniku wandalizmu w nocy ze środy na czwartek. 16-letni chłopiec został aresztowany pod zarzutem spowodowania szkody karnej. Rzecznik Policji powiedział, że nastolatek przebywa w areszcie i pomaga w dochodzeniu.

Drzewo, o którym mowa to jawor, rosnący w tak zwanej Szczelinie Jaworowej obok Muru Hadriana, zwane drzewem Robin Hooda. Pojawiło się w filmie „Robin Hood: Książę złodziei” z 1991 r., rosło w naturalnym zagłębieniu krajobrazu w pobliżu Hexham i zostało nagrodzone Drzewem Roku 2016.


Jawor był ważnym i charakterystycznym elementem krajobrazu od prawie 200 lat, inspiracją dla artystów, pisarzy i fotografów. Drzewo było nie tylko ukochanym punktem orientacyjnym, ale zajmowało szczególne miejsce w sercach wielu osób. Ludzie zostawiali pod drzewem ozdobione pamiątkowe kamienie, oświadczali się tam, organizowali pikniki, rozrzucali prochy swoich ukochanych zmarłych. Dla mieszkańców była to część ich zbiorowej duszy.

Fotograf Ian Sproat, który fotografował drzewo przez wiele lat powiedział, że gdy zobaczył zniszczenia, „wyrwano mu serce”. Kiedy dowiedział się, że jawor został ścięty, pojechał od razu na miejsce prosto z North Shields. „Byłem oszołomiony, pojawił się gniew, a teraz smutek” – powiedział. „Moje serce zostało wyrwane. Właśnie zniszczyli część Północnego Wschodu” – kontynuował 42-latek. „To jak zniszczenie mostu Tyne lub mostu obrotowego – jest tak samo monumentalny. To żywa istota. Ciągle zadaję sobie pytanie: Dlaczego ktoś miałby to zrobić? To okropny, okropny dzień dla Północno-Wschodniej Anglii. Jestem zdruzgotany. Wspomnienia, należące do pokoleń ludzi, zostały teraz zniszczone” – powiedział Sproat.

Poseł z Hexham Guy Opperman powiedział, że wszyscy, z którymi rozmawiał, byli całkowicie oszołomieni i zdruzgotani szkodami. Opisał jawor jako symbol Anglii Północno-Wschodniej, który był czczony i kochany na całym świecie. Konserwatywny poseł stwierdził, że był to bez wątpienia czyn przestępczy, ale dodał, że nawet jeśli policja złapie sprawcę to drzewa nadal nie ma.

Anna Charlton, która prowadzi firmę turystyczną na terenie Parku Narodowego Northumberland, opisała drzewo jako „emblemat”. „Płaczę. To nie jest zwykły wandalizm, to atak na przyrodę” – powiedziała. „Po 20 minutach spaceru od najbliższego parkingu Sycamore Gap (Szczelina Jaworowa) zawsze zaskakuje gości. Przechodzisz przez szczyt wzgórza i tam jest. Jednak dzisiaj niespodzianka dla gości była inna. Jeden z gości z Londynu przyjechał tylko po to, żeby zobaczyć drzewo. Nie mógł znaleźć słów, żeby wyrazić swój szok”.

Teraz w tym pięknym miejscu policyjna taśma otacza powalone drzewo, a policja prowadzi dochodzenie. Urzędnicy władz Parku Narodowego Northumberland zaapelowali do ludzi, aby trzymali się z daleka.


Dziś rano dyrektor generalny National Trust, Andrew Poad, powiedział BBC Breakfast, że pień jest zdrowy i być może uda się wyhodować drzewo na nowo, gdzie z podstawy pnia wyrastają nowe pędy. Poad powiedział: „To bardzo zdrowe drzewo, widzimy, że teraz, ze względu na stan pnia, może z niego odrosnąć mały zagajnik i gdy odpowiednio o niego zadbamy, zatrzymamy drzewo. Byłby to jeden z najlepszych wyników”. Organizacja charytatywna Woodland Trust, organizująca konkurs Drzewo Roku, zaapelowała o lepszą ochronę prawną „żywych legend”.

(Opracowane na podstawie BBC)

Powiem Wam, że chociaż osobiście nie widziałam słynnego jaworu, też mną to wstrząsnęło. Jaki chory człowiek ścina jedyne w okolicy, przepiękne, zdrowe słynne drzewo?? Jaki chory człowiek w ogóle ścina drzewo? Szkoda że ten gówniarz ma tylko 16 to pójdzie najwyżej do ośrodka „rehabilitacji”. Dla mnie to jest najgorszy stopień wandalizmu, równy z podpaleniem i mam nadzieję, że sąd też będzie miał takie zdanie.